Syndrom kacapa. Ciemne jądro rosyjskiej duszy
Zbrodnie wojenne w Buczy, Irpieniu i wielu innych miastach. Zbrodnie na ukraińskich jeńcach wojennych w Ołeniwce. Codzienny ostrzał cywilnych budynków. Jak to możliwe, że Rosjanie, ludzie z tak wspaniałą kulturą, urządzają innym ludziom piekło na ziemi?
Chociaż ostatnio muzyka Czajkowskiego i proza Czechowa wypadły z powszechnego obiegu, rosyjska szaleńcza agresja na Ukrainę nie anulowała bynajmniej ich znaczenia dla światowej kultury. Tak jak Auschwitz nie przekreślił organowej muzyki Bacha. Problemem nie jest bowiem rosyjska kultura i stworzone przez Rosjan arcydzieła, lecz właściwa mieszkańcom imperium mentalność, wywodząca się od tatarskiego rzeźnika, kacapa.
Syndrom kacapa
Artysta fotografik Czesław Łuniewicz opowiedział mi kiedyś o swojej służbie w sowieckiej armii. Jako mieszkaniec Głębokiego na Wileńszczyźnie - dzisiaj to Białoruś - został w 1945 roku przymusowo zmobilizowany, chociaż pociąg z ekspatriantami stał już na stacji kolejowej, gotów do odjazdu na Zachód.
- Kak zowut? - spytał go sowiecki kapitan, politruk prowadzący rejestr przy stoliku.
- Czesław Łuniewicz.
- U nas takowo niet. Ty - Wiaczesław Łunow!
I tak zapisał w papierach. "To koniec - pomyślał wtedy chłopak z bezgranicznym przerażeniem. - Jestem kacapem!”
Ta zgroza, że jednym pociągnięciem pióra można człowieka pozbawić nazwiska, rodziny, ojczyzny, całej wymarzonej przyszłości, została w pamięci Łuniewicza już na zawsze. Pozostał Łuniewiczem, nie Łunowem, gdyż zaraz zdezerterował, zdążył jeszcze na swój pociąg do wolności. Co jednak znamienne - w tej strasznej chwili, kiedy sowiecki politruk pisał na nowo jego los, Łuniewicz nie pomyślał o rodzinie czy ojczyźnie; jego przeraziło co innego - to, że został „kacapem”.
A co mógł sobie wtedy myśleć ów sowiecki oficer? Pewnie to samo, co dzisiaj ma światu do powiedzenia politruk rosyjskiej dyplomacji, Siergiej Ławrow. „Rosja jest tym, czym jest - oznajmił niedawno z całą, właściwą mu, tępą bezczelnością, w wywiadzie dla BBC. - I nie wstydzimy się pokazywać, kim jesteśmy”.
Kim jesteście?
A kimże oni są? Trudno byłoby doszukiwać się cech formatujących rosyjskość na gruncie etnicznym, ponieważ fenomen etnicznego Rosjanina być może nie istnieje. Tysiąc lat mieszania krwi i ras, wchłanianie kolejnych fal stepowych najeźdźców, znalazło wyraz nawet w wyglądzie fizycznym mieszkańców Rosji. Przypomnijmy sobie madame Kławdię Chauchat z „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna - jej kocią twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi i wąskimi, kirgiskimi oczami, tak ponętnymi dla Europejczyka szczegółami jej azjatyckiej urody.
Rosyjskość definiować zatem należy raczej w sferze mentalnej i duchowej. Ważnym tropem jest konstatacja pewnego rosyjskiego autora, że Rosjaninem może zostać każdy. Zdumiewający literacki fajerwerk na ten temat wyszedł spod pióra Aleksandra Dugina, polityka i pisarza, o którym ostatnio zrobiło się głośno. W szkicach filozoficznych „Russkaja Wieszcz” (2001, 2006) Dugin daje świadectwo swojego pisarskiego talentu, a zarazem zaślepienia szowinisty i megalomana. Pisze jednak bez jakichkolwiek zahamowań to, czego żaden inny autor nie przedstawił tak otwarcie i drastycznie. Żyłem wśród Rosjan sześć lat, w Moskwie i na Syberii, i wiem, że Dugin napisał właśnie to, co myślą jego rodacy. I jest w swej szczerości uczciwy, jakkolwiek nie byłaby ona upiorna dla reszty świata.
Jego zdaniem, przeznaczenie uformowało na rosyjskiej ziemi wyjątkowy etnos o cechach i właściwościach, które nie mają nigdzie indziej odpowiednika, i powierzyło temu „narodowi wybranemu” wielki projekt mistyczny, geopolityczny, historyczny, soteriologiczny i eschatologiczny. Ten mistyczny projekt, czyli Rosja, opiera się na unikalnym patriotyzmie, który jest immanentnie związany z „tajemnicą przestrzeni pojmowanej jako odzwierciedlenie wieczności w naszym świecie”. Nieograniczony tak samo jak przestrzeń, ów rosyjski patriotyzm jest absolutnie otwarty zarówno w płaszczyźnie horyzontalnej, jako „zasada imperialna”, jak i w sferze wertykalnej, stanowiąc rodzaj „metafizycznej syntezy”.
Rosjanie, według Dugina, to jedyny naród, do którego każdy może przystać, ale z którego nie można wyjść bez głębokiej i nieodwracalnej traumy. Ci, którzy stali się Rosjanami, tracą zdolność mówienia w swoim ojczystym języku z powodu wielkiego szczęścia, jakie stało się ich udziałem.
Język rosyjski jest językiem innego świata, nie można go dobrze przetłumaczyć. Na rosyjski natomiast wykonuje się tylko złe tłumaczenia z obcych języków, ponieważ „małostkowość treści innych języków irytuje rosyjskich tłumaczy i zaczynają fantazjować, aby poszerzyć obcą myśl, uczynić ją bardziej rosyjską i interesującą”.
U źródła pojawienia się Rosjan w historii leży nierozwiązywalna tajemnica. Wszystko, co wymyślili, zaskakuje nie-Rosjan. Wynaleźli koło, które się nie toczy i piec, który się toczy. Rosjanie nie podlegają prawom fizyki, biologii i psychologii, mierzą wszystko swoją własną miarą, która jest nieskończona. Rosjanie są tak dziwni, że wszystkie inne narody mają o nich bardzo niejasne wyobrażenie.
Rosjanie ucieleśniają swoim istnieniem grozę Sądu Ostatecznego. Ci, którzy mieszkają w ich pobliżu, poddawani są metafizycznej męce - doznają wściekłej odrazy i równie furiackiego uwiedzenia. Rosjanie kochają nie-Rosjan, bo wydają się im interesujący. Rosjanie nie obrażają się, kiedy inni wpadają przez nich w szał, gdyż sami są olbrzymami.
Wszystko co ekstremalne, łącznie z nazizmem, anarchizmem czy islamizmem, jest zakorzenione w Rosjanach, ale ciągle dalekie od wyczerpania tych możliwości, jakie mogą oni objawić światu - i to całkiem mimochodem, leniwie, od niechcenia. Tego, co stanowi najważniejszą cechę Rosjan, oni sami nigdy nie określą, gdyż nie chcą i nie potrafią jej zawrzeć w jednej formule. „Rosjanin jest zbyt wielki, aby dać się wtłoczyć w definicję. Głupotą jest próbować sformalizować naszą tajemnicę”.
„Uważają nas za złych, ponieważ jesteśmy zupełnie niezrozumiali i nazbyt liczni. W istocie Rosjanie są bardzo dobrzy, gdyż są samym Dobrem. Każdy przyzwoity człowiek na ziemi jest Rosjaninem”.
Rosjanin jaki jest, każdy widzi
Czy ktoś rozpoznaje w tym kuriozalnym panegiryku Rosjan, jakich znamy? Którzy przynieśli nam tyle dobra w 1920 roku, w Katyniu w 1940 i w Smoleńsku w 2010. Którzy dzisiaj zalali samym krwawym dobrem ulice ukraińskich miast, Buczy, Irpienia, Mariupola. Wszystkie te fantasmagorie Dugina można przyjąć za dobrą monetę tylko w jednym przypadku: jeśli uznamy, że przewrotnie szydził sam z siebie i swoich pobratymców. A prawdziwy przekaz powinien brzmieć tak:
Przeznaczenie uformowało na rosyjskiej ziemi wyjątkowy etnos o cechach i właściwościach, które od wieków są zmorą dla wszystkich jego sąsiadów. Rosja opiera się na unikalnym patriotyzmie, który polega na zagrabianiu, kolonizowaniu i doprowadzaniu do ruiny całej opanowanej przestrzeni. „W ruskim brzuchu nawet dłuto zgnije” - mówią sami o sobie. Rosyjski patriotyzm jest niewolniczym poniżeniem się dla idei imperialnej, która ma rekompensować nędzę życia całego narodu i kolejnych pokoleń. Adam Mickiewicz nazwał to heroizmem niewoli.
Rzeczywiście, każdy może zostać Rosjaninem, i znamy takich wyrodków także z polskiego plemienia - wystarczy wskazać młodszego brata Mickiewicza, pierwowzór „zmoskwiciałego” majora Płuta, polskiego renegata w „Panu Tadeuszu”. A jeśli ktoś nie zechce dostąpić zaszczytu, pojedzie etapem do białych niedźwiedzi. Ukraińskie dzieci, wykradane z okupowanych przez armię rosyjską terenów, już mają nowe imiona i rodziny, w których mówi się po rosyjsku. Wnet zapomną swego rodzimego „małoruskiego narzecza”.
Całą prawdę już dawno rzucił swoim ziomkom prosto w oczy XIX-wieczny filozof Piotr Czaadajew. Zamknęli go za to w domu wariatów: „Osamotnieni w świecie, niczego światu nie daliśmy, niczego od świata nie wzięliśmy, nie wnieśliśmy do wielkiej sfery ideałów człowieczeństwa ani jednej myśli. Nie przyczyniliśmy się w żaden sposób do postępu ludzkiego umysłu, a wszystko, co udało się nam z niego zaczerpnąć, tylko wypaczyliśmy. Od pierwszych chwil naszej społecznej egzystencji nie wyszło od nas nic przydatnego dla wspólnego dobra ludzi, ani jedna pożyteczna myśl nie wykiełkowała na jałowej ziemi naszej ojczyzny, nie wyszła od nas ani jedna wielka prawda”.
Z rojeń Dugina wyziera kolektywny Bazarow z powieści Iwana Turgieniewa „Ojcowie i dzieci”, nosiciel zarzewia nihilizmu, dla którego nienawiść staje się ośrodkiem życia duchowego. Rosjanin w ujęciu Dugina to gigant stojący ponad wszystkimi innymi narodami, którymi do woli może pogardzać. Jak Sitnikow, inny z bohaterów powieści Turgieniewa, którego ogarnia zachwyt, gdy słyszy od Bazarowa, że nie istnieją żadne autorytety. Dowolność pogardzania i wyrażania bez zahamowań swej pogardy jest dla niego najprzyjemniejszym odkryciem i doznaniem.
Dugin lepi z nawozu historii Rosji swój świat na opak. Dla chrześcijanina rzeczywistość na opak to świat szatana. Nie ma tu moralności, wszak mierzy się wszystko własną miarą, „która jest nieskończona” - a moralność zakreśla granice. Zastępuje ją regulamin pełnienia służby. Cywilizacja wiecznej wojny, obozu w pochodzie. I jest dziwadło świata - Rosjanin z największą na świecie armatą, która nie wystrzeliła, największym na świecie dzwonem, który nigdy nie zadzwonił, za to z największą na świecie bombą wodorową, którą zdetonował nad swym własnym domem.
Dugin napisał po prostu apoteozę wzorcowego kacapa, młodszego lejtnanta Michaiła Zubowa z powieści Sergiusza Piaseckiego „Zapiski oficera Armii Czerwonej”.
Subtelna różnica
Według fundamentalnego słownika języka rosyjskiego Władimira Dala, kacap to przezwisko dane Wielkorusom przez Małorusinów. Dal określał mianem Małorusinów naród, którego istnienie Rosja od zawsze - i do dzisiaj - wściekle kwestionuje - Ukraińców. Ukraińców w słowniku Dala w ogóle nie ma. Jest tylko ukraina, jako ziemia na najdalszych krańcach rosyjskiego państwa.
Wszystko w zgodzie z tajnym dekretem emskim cara Aleksandra II z 1876 roku, zabraniającym używania nazwy „Ukraina”, publikowania czegokolwiek w „narzeczu ukraińskim”, nauczania, a nawet wystawiania sztuk teatralnych i wykonywania utworów muzycznych w tym języku. Komisja utworzona z najwyższych carskich czynowników stwierdziła, że „zezwolenie na odrębną literaturę w ludowym dialekcie ukraińskim byłoby równoznaczne z położeniem trwałych fundamentów pod przekonanie o możliwości odłączenia się Ukrainy od Rosji, choćby w dalekiej przyszłości”.
Ukraińcy sami nie są pewni, skąd słowo „kacap” pojawiło się w ich języku. Jedna z wersji wskazuje na możliwość zaczerpnięcia go z języka rosyjskiego. Staroobrzędowcy mieli używać tego wyzwiska w stosunku do prawosławnych rosyjskiej cerkwi. Inny trop etymologiczny wiedzie do poczciwego capa, kozła, z jakim kojarzyli się brodaci Wielkorusowie. Są też przypuszczenia o turkijskim źródłosłowie: „kacap” jest bliski fonetycznie karaimskiego „kata”, albo „hycla” i „rzeźnika” w mowie Tatarów krymskich.
Niezależnie od etymologii, dzisiaj dla narodów słowiańskich - Polaków, Ukraińców i Białorusinów - „kacap” to określenie Rosjanina zawierające nutę pogardy, prześmiewcze, chociaż przez niektórych używane jako potoczne. Szafowanie nim publicznie może być uznane za mowę nienawiści. Ale co w takim przypadku, gdy nie można się bez niego obyć, gdy jest niezbędne? Musimy przecież jakoś odróżnić kacapskiego ministra spraw zagranicznych Ławrowa, któremu w uznaniu wybitnych zasług dla rosyjskiego ludobójstwa na Ukrainie brakuje jeszcze tylko jednego wyróżnienia - jedwabnego sznura Joachima von Ribbentropa, od rosyjskiego poety Lermontowa, który żegnał się z życiem słowami wiersza: Proszczaj, niemytaja Rossija (Żegnaj mi, Rosjo niedomyta).
I tak was oszukamy!
Nieprzejednany wróg wszystkiego, co rosyjskie, wieszcz Zygmunt Krasiński, wzywał podczas wojny krymskiej do całkowitego zniszczenia Rosji, zagrażającej według niego cywilizacji europejskiej i chrześcijaństwu. Adam Mickiewicz, który na zesłaniu spędził wśród Rosjan pięć lat, wykazywał w kwestii rosyjskiej znamienną ambiwalencję. Z jednej strony Rosja jawiła mu się jako kraj nieludzkiego carskiego reżimu, a Petersburg, kwintesencja tyranii, jako dzieło szatana; z drugiej jednak strony była Rosja ojczyzną szlachetnych ,,przyjaciół Moskali”. Po śmierci Puszkina w 1837 roku opublikował w prasie jego nekrolog, podpisując się jako „Przyjaciel”. A przecież niewiele lat wcześniej Puszkin w jednym z listów powitał Powstanie Listopadowe słowami: „Nasi starzy wrogowie zostaną wytępieni”. W wierszu „Oszczercom Rosji” groził, że rosyjska ziemia zjeży się stalową szczeciną izmaiłowskich - pogromowych - bagnetów, a słowiańskie strumienie zleją się w rosyjskim morzu. Samego zaś Mickiewicza nazwał wrogiem, który nasączył swoje wiersze jadem.
Jan Kucharzewski, autor błyskotliwej syntezy dziejów Rosji „Od białego caratu do czerwonego”, uznaje powieść Turgieniewa „Ojcowie i dzieci” za nieśmiertelne arcydzieło, a zarazem przytacza słowa pisarza o Powstaniu Styczniowym: „Niepodobna nie pragnąć jak najszybszego zgniecenia szalonego powstania, tak dla Rosji, jak i dla samej Polski”. Kucharzewski wspomina Nikołaja Berga, wielbiciela polskiej poezji i uzdolnionego tłumacza „Pana Tadeusza”, który pisał o Powstaniu Styczniowym: „Niepodległość Polski byłaby wyrokiem zagłady na Rosję”. Przywołuje też szczególnie odrażającą postać klasyka poezji rosyjskiej, polskiego renegata Nikołaja Niekrasowa: „Oto Niekrasow, noszący w duszy do śmierci obraz matki, Polki-patriotki, sławi wierszem kata Polski, krwawego Murawiowa-Wieszatiela, nienawidzącego fanatycznie wszystkiego, co polskie”.
Może wśród przeciwników caratu, którzy pragnęli Rosji demokratycznej, znajdziemy inne nastroje? Ale oto Aleksander Hercen, nazywający Polskę „Mater Dolorosa”, największy bodaj wśród rosyjskich rewolucjonistów przyjaciel Polaków, który wyprawił do powstańców styczniowych naładowany bronią szkuner, oświadcza: „Czy chcemy, aby wolna Polska oderwała się od wolnej Rosji - to inna sprawa. Nie, nie chcemy tego”. Nikołaj Czernyszewski, w którym Kucharzewski widzi kandydata na wodza rosyjskiej rewolucji demokratycznej, „wróg numer jeden Imperium Rosyjskiego”, dwadzieścia lat tiurmy, katorgi i zsyłki, po przyjacielskim spotkaniu z polskimi spiskowcami, w przypływie szczerości krzyczy za wychodzącymi Polakami: „Nie wierzcie nam, i tak was oszukamy!”
Maja Plisiecka z literą Z?
Taki więc mamy wielki problem z wielkimi rosyjskimi pisarzami, poetami, artystami. Nie sposób wyrzucić z kanonu lektur smakosza arcydzieł literatury „Idioty”, „Anny Kareniny”, „Mistrza i Małgorzaty”, „Moskwy-Pietuszek”. Nie można nie doceniać pióra Zoszczenki, Czechowa, nie wsłuchiwać się w słowa pieśni Bułata Okudżawy i Władimira Wysockiego.
Czytaliśmy ich książki, słuchaliśmy ich tyle lat, że wydają się kimś znajomym. Myślimy, że wiemy, których piechurów, na zapylonych drogach Ukrainy, opiewałby dzisiaj Okudżawa, gdyby jeszcze żył. Duszą i głosem czyjego myśliwca-istriebitiela zostałby Wysocki. Na pewno nie tego naznaczonego literą Z, putinowską swastyką. Czyżby? A może znów stanęlibyśmy bezradnie wobec dylematu Piłata: Quid est veritas? Cóż to jest prawda?
Wydaje się nam, że wiemy. Że nie może być inaczej, gdyż na tej wojnie wszystko od początku jest jasne, kto napadł, kto się broni. Kto jest zbrodniarzem, kto ofiarą. Ale wtedy przypomina się gnijący w putinowskim karcerze Aleksiej Nawalny, być może przyszły wielkorządca Rosji, radośnie witający aneksję Krymu.
Czy rzeczywiście w chwili prawdy musi być tak, jak chce Kucharzewski - że w Rosjaninie nieuchronnie odzywa się odwieczny instynkt drapieżcy, wytworzony przez stulecia „zbierania” ziem? Jak pisze, obawa utracenia ziem zdobytych przez oręż i dyplomację w przeciągu wieków jest kitem, który spaja to społeczeństwo, a Polska jest w tej kwestii prazłem i arcywrogiem Rosji.
Instynkt drapieżcy w primabalerinie Mai Plisieckiej? Kiedy zejdzie ze sceny „Łabędziego jeziora” i zdejmie baletki, założy buty szturmowe i kewlarową kamizelkę? Łowca cudzych ziem Wieniedikt Jerofiejew, na szlaku kolejki podmiejskiej do Pietuszek? Czyż ich biografie nie dają gwarancji, że zachowaliby się jak trzeba?
Plisiecka - młoda dziewczyna, zabierają i mordują jej ojca. Matkę wysyłają do łagru. Ją do domu dziecka, gdzie wszy i głód. Pionierskie krawaty. Później tańczyła dla partyjnej elity na kolejnych zjazdach partii. Oni myśleli, że ją złamali, że jest jak tresowany piesek, a ona była tańczącą kobrą. Tylko że nie ona była w transie - to oni byli zahipnotyzowani. Role się odwróciły. Mogła rządzić Rosją jak Krzesińska, ale to odrzuciła. Miała swój taniec, a poza sceną ciemność. Oni tam siedzieli, pocili się w swoich ciasnych garniturach, myśleli sobie jak świetnie, tańczy dla nas. Lecz dla niej nie istnieli. Pokazywała im świat, do którego nie mieli wstępu. Przez wiele lat ta najsłynniejsza baletnica świata, primabalerina assoluta, nie mogła wyjeżdżać i tańczyć za granicą. Najbardziej bali się tego, że ucieknie, jak Nuriejew, Barysznikow, Aleksandr Godunow.
Czechow, zżerany przez gruźlicę, podejmuje zgubną dla swojego zdrowia wyprawę na Sachalin, badać warunki, w jakich żyją katorżanie. Spotyka w kopalniach przykutych do taczek skazańców, którzy zjadają świece z tłuszczu, widzi głodujące, chore dzieci zesłańców. Opisuje to w książce „Ostrow Sachalin”: „Sachalińskie dzieci są blade i wychudzone; chodzą w koszulinach i ciągle chcą jeść”. Rezygnuje z godności akademika Rosyjskiej Akademii Nauk, kiedy car Mikołaj II pozbawił tego tytułu Maksyma Gorkiego.
Nie zapomnę niebywałego wykonania symfonii „Manfred” Piotra Czajkowskiego, które słyszałem w moskiewskim Domu Związków. Było to 14 marca 1981 roku, dyrygował Maksim Szostakowicz. Ta sama Sala Kolumnowa, gdzie w procesie szesnastu skazano na śmierć generała Okulickiego. Po ekstatycznej kulminacji pierwszej części symfonii, której przejmujący dramatyzm przewyższa wszystko w całej muzyce, nastąpiło coś, co prawie nigdy się nie zdarza. Publiczność oszalała i urządziła owację na stojąco. Nikt nie wiedział, że to pożegnanie z ojczyzną - zaraz potem dyrygent, syn wielkiego rosyjskiego kompozytora Dymitra Szostakowicza, wystąpił o azyl w USA. Czajkowski miał mniej szczęścia. Uwielbiany przez Rosję i cały świat za swoją muzykę, oskarżony o niemoralny postępek, zabił się w wieku 53 lat.
Czy wszyscy oni przypięliby sobie dzisiaj pasiaste georgijewskie wstążki, znak wspólnictwa w zbrodni? Jeśli tak, to cóż... „Rosja jest taka, jaka jest”.
* * *
Kiedyś zapytałem Czesława Łuniewicza, którego ojciec został zamordowany w Katyniu, jak mógł, znając Rosję i będąc tak przez Rosję doświadczony, tyle lat fotografować koncerty piosenki radzieckiej w zielonogórskim amfiteatrze, uczestniczyć w tym festiwalu obłudy. Wcale się nie zmieszał.
- Ci, którzy tu przyjeżdżali śpiewać i w ogóle brali w tym udział, mieli gdzieś przyjaźń polsko-radziecką. Jak wszyscy normalni ludzie.
...A Plisieckiej, Czechowa i Czajkowskiego żaden cholerny kacap, żaden Putin, Ławrow czy błaznujący jak sztubak Miedwiediew, i tak mi nie odbierze.