Szczęśliwa rodzina pomogła Jowicie Budnik rozpocząć udaną karierę aktorską

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Bolt
Paweł Gzyl

Szczęśliwa rodzina pomogła Jowicie Budnik rozpocząć udaną karierę aktorską

Paweł Gzyl

Choć nie chciała być aktorką, los zadecydował za nią. Przypadek sprawił, że stworzyła wybitne kreacje filmowe. Dlatego ostatecznie postawiła wszystko na jedną kartę.

Do niedawna panowała opinia, że jest aktorką, którą reżyserzy uwielbiają „poniewierać” w swoich filmach. Jej ostatnie role są jednak zdecydowanie bardziej różnorodne. Przed wakacjami mogliśmy ją oglądać jako zahukaną żonę, która w końcu bierze sprawy w swoje ręce w przewrotnym „Po miłość”, a teraz w kinach są „Orlęta. Grodno 39”, w którym wciela się w matkę dwóch chłopców, stających do walki z sowieckim najeźdźcą. Filmy te świadczą tylko, że jest zdecydowanie bardziej wszechstronną aktorką, niż się mogło wydawać.

- W aktorstwie przecież jest tak, że nigdy nie jestem postacią, którą gram, ale muszę być wiarygodna, kiedy mówię jej słowami, reaguję jej emocjami, kiedy zachowuję się w określony sposób. To musi wyglądać prawdziwie na ekranie. Natomiast gdy mnie ktoś pyta o mój klucz do roli, zawsze powtarzam, że nie mam czegoś takiego. W pracy kieruję się intuicją – tłumaczy w „Dzienniku”.

Płacząc na zawołanie
Jej mama wychowała się pod Suwałkami. Kiedy była dzieckiem, często zajeżdżały tam cygańskie tabory. Choć rodzice straszyli ją, że może zostać porwana, zakradała się wraz z innymi maluchami, aby podglądać śpiewających i tańczących Romów. Czytała potem powieści Jerzego Ficowskiego i wiersze Papuszy, zarażając córkę fascynacją wędrownym ludem. Mała Jowita jeździła nawet z mamą na festiwal kultury romskiej do Gorzowa, nie wiedząc, że kiedyś bardzo się jej to przyda.

- Moja mama jest tłumaczem, tata chemikiem. Nikt mnie nie zachęcał do występów. Ale od przedszkola dostawałam główne role w przedstawieniach i na akademiach. Pamiętam też wakacje u dziadka na wsi. Zjeżdżało się tam dużo dzieciaków i starsi kuzyni robili sobie ze mnie żarty. Mówili: „Weź się teraz rozpłacz”. Siadałam i płakałam na zawołanie. Oni się śmiali, a ciocia przybiegała przestraszona, że coś się stało – opowiada w „Vivie”.

Kiedy mała Jowita chodziła do piątej klasy, mama zapisała ją na zajęcia aktorskie w kółku teatralnym, prowadzonym przez państwa Machulskich przy stołecznym Teatrze Ochota. Podczas kiedy jej koleżankom zabawa w teatr szybko się znudziła, ona z radością jeździła tramwajem przez pół miasta co weekend, by uczyć się pod okiem cenionych pedagogów.

Tak jej się to podobało, że mama zabrała ją na casting. Pojechały do Łodzi, gdzie Filip Bajon szukał małej aktorki do swej nowej produkcji. Nie udało się – ale Jowita wcale się tym nie zniechęciła. Jej zdjęcia próbne zobaczył kilka tygodni później Radosław Piwowarski i postanowił zaangażować ją do filmu. Tak dziewczynka zadebiutowała w „Kochankach mojej mamy” u boku Krystyny Jandy, mając zaledwie dwanaście lat.

Improwizując na planie
Będąc w liceum Jowita spróbowała śpiewać w punkowym zespole. Początkowo szło jej nieźle, ale gdy przyszło do pierwszego publicznego występu, zjadła ją trema. Na następny już się nie zgłosiła. Zdecydowanie wolała aktorstwo – i kiedy telewizja ogłosiła casting na jedną z głównych ról w serialu „W labiryncie”, pokonała cały tłum innych kandydatek. Pierwsza polska telenowela cieszyła się niesamowitą popularnością: oglądało ją aż 16 milionów widzów.

- Lubiłam „W labiryncie”. Grałam sporo, ale czy lubiłam, że mnie potem ludzie rozpoznawali na ulicy? Nie, tego nie znosiłam szczerze. Miałam 17 lat, prowadziłam normalne życie, miałam przyjaciół, chodziłam na imprezy, koncerty. Ostatnią rzeczą, jaką chciałam, to żeby zwracano na mnie uwagę. Odchorowywałam to, zakładałam kaptur, przemykałam chyłkiem – śmieje się w „Vivie”.

Ponieważ za swe występy Jowita zarabiała całkiem sporo, od razu po maturze wyprowadziła się z domu i wynajęła mieszkanie. Ku zaskoczeniu najbliższych nie zdecydowała się na studia aktorskie, tylko zdała najpierw na socjologię, a potem przeniosła się na psychologię. Podjęła jednak pracę w agencji aktorskiej Gudejko. Przypadek sprawił, że poznała tam Krzysztofa Krauze i jego żonę Joannę. I to właśnie w ich filmach stworzyła najwybitniejsze kreacje – w tym rolę słynnej romskiej poetki Papuszy.

- Joanna i Krzysztof zawsze pracowali wspólnie, razem korygowali, dawali wskazówki. W naszej pracy wiele scen opierało się na improwizacjach, więc większość tekstów i zachowań była niepowtarzalna, ponieważ rodziła się tu i teraz. Ostateczny efekt jest zasługą twórców, którzy pozostawiają aktorom dużą wolność artystyczną, jednak warunkiem tego typu współpracy jest zaufanie i duża świadomość aktora odnośnie tego, jakie efekty reżyser pragnie uzyskać – wyjaśnia w serwisie Alateia.

Od przyjaźni do miłości
Występy w „Placu Zbawiciela” czy „Ptaki śpiewają w Kigali” przyniosły Jowicie branżowe nagrody i uznanie środowiska. Niestety: Krzysztof Krauze zmarł po ciężkiej chorobie w 2014 roku. A inny reżyserzy nie kwapili się do jej angażowania. Mimo to zwolniła się z agencji Gudejko i postawiła wszystko na jedną kartę. Z czasem zaczęła się pojawiać coraz częściej na małym i dużym ekranie. Było to możliwe dzięki temu, że ma szczęśliwą rodzinę, którą stworzyła aktorem Jarosławem Budnikiem.

- Najpierw byliśmy przyjaciółmi, tworzyliśmy grupę, która składała się z trzech chłopaków i ze mnie. Chodziliśmy w czwórkę do kina, razem wyjeżdżaliśmy. Pewnego wieczoru siedzieliśmy w knajpie i Jarek powiedział: „Zakochałem się w tobie”. Byłam zaskoczona i przerażona. Pomyślałam: „Oszalał! Chce zepsuć taką przyjaźń?”. Powiedziałam: „Nie ma mowy, żebyśmy zostali parą”. Ale on nie odpuszczał - wspomina w serwisie Populada.

Mąż aktorki nie miał szczęścia w zawodzie, postanowił więc spróbować sił w radiu. I udało się: stał się jednym z najpopularniejszych prezenterów w Radiu Zet. Potem można go było posłuchać w Radiu Złote Przeboje, a obecnie w Meloradiu. Jego specjalnością są poranne programy. Dzięki temu uzupełnia się z żoną. Ona zajmuje się dziećmi do południa, a on po południu.

- Jesteśmy normalnymi ludźmi, spory zdarzają się o drobiazgi. Ale my nie celebrujemy kłótni, następuje szybka wymiana piłek i wraca spokój. Nikt nie żywi urazy. Nie mamy trudnych, nierozwiązanych problemów. Jedynie co mi doskwiera, to poczucie, że brakuje mi czasu dla niego i rodziny. Ale czy to nie jest największa bolączka współczesności? Naiwnością byłoby sądzić, że można to zmienić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – podkreśla w „Vivie”.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.