Szerzyny. Uratowali siebie, ale ogień strawił im dom i dorobek życia
Gdy wybuchł pożar, Marcin i Mateusz w popłochu wybiegli z płonącego domu boso, jedynie w koszulkach z krótkim rękawem i spodniach od piżamy. Ich rodzice ratowali się ucieczką przez wybite okno, a babcię wyprowadzono w ostatniej chwili przez boczne drzwi. Kobieta ma kłopoty z chodzeniem i sama nie była w stanie wydostać się objętego płomieniami budynku.
Poza domem był szósty z jego mieszańców - Roman, starszy z synów 82-letniej Ireny Kmiecik. Mężczyzna poszedł akurat na chwilkę do oddalonej od gospodarstwa o kilkaset metrów drogi, aby zrobić zakupy w objazdowym sklepie. Czarny dym wydobywający się z budynku zauważył w drodze powrotnej.
- Jak dobiegłem do domu, to brat z rodziną byli już poza budynkiem. Najpierw wyprowadziliśmy mamę ze środka, a potem chwyciłem wiadro i nalewając do niego wodę próbowałem gasić pożar. Na darmo. Płomienie były coraz większe i trawiły kolejne kawałki drewnianego budynku - opowiada ze łzami w oczach mężczyzna. Swoją, dramatyczną akcję ratowniczą przypłacił oparzeniami ręki i głowy. Z tego powodu karetką przewieziony został do szpitala.
Stracili wszystko, co mieli
Dom, w którym mieszkali Kmiecikowie, został wybudowany jeszcze przed wojną. Nie był już w najlepszym stanie, ale zapewniał spokojny byt trzypokoleniowej rodzinie. Jego lokatorzy, wraz z pożarem, stracili nie tylko dach nad głową, ale również cały dobytek. Ogień wraz z budynkiem strawił bowiem wszystko, co mieli w środku.
- Dziękujemy Bogu, że uszliśmy z życiem, bo gdyby pożar wybuchł w nocy, to pewnie wszyscy udusilibyśmy się i spłonęli. To był moment, nie było czasu na to, aby cokolwiek ratować i wynosić. Trzeba było jak najszybciej uciekać - opowiada Stanisław Kmiecik, drugi z synów pani Ireny, który wspólnie z żoną i dwójką nastoletnich synów zajmował połowę domu.
Mężczyzna zazwyczaj wychodzi wcześnie rano do pracy, ale w tym dniu źle się czuł i poprosił o wolne. Jego synowie nie poszli do szkoły, bo mieli grypę.
- Gdy wołałem, że się pali, wybiegli z domu prosto z łóżek. Na polu był 20-stopniowy mróz. Jak przyjechali strażacy to od razu dali im jakieś kurtki, żeby się okryli i buty na nogi, bo groziło im odmrożenie stóp - mówi Stanisław Kmiecik.
Z dalszej części tekstu dowiesz się:
- kto przygarnął pogorzelców
- co zrobiła po pożarze gmina
- kiedy pogorzelcy będą mieli nowy dom
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień