Chciałbym wam opowiedzieć historię jednego koloru. Tylko jednego, czerwonego. Dlaczego wybrałem czerwień? To długa historia…
Dawno, dawno temu, kiedy przemysł był w powijakach, a o chemii nikt nawet nie wspominał, wszystkie potrzebne do życia substancje uzyskiwano z natury. Od leków poczynając, na barwnikach kończąc. Praktycznie wszystkie leki były ziołami w czystej postaci lub prostymi ekstraktami roślinnymi. Jeśli komuś się wydaje, że dwieście czy trzysta lat temu świat był czarno-biały, to grubo się myli. Ludzie chodzili w barwnych szatach, zaś barwniki miały głównie naturalne pochodzenie. Oczywiście im ktoś był bogatszy, tym barwniejsze miewał odzienie. Przy założeniu, że miał co na grzbiet włożyć. Wielu zadowalało się jedną koszulą czy płaszczem. Tak na marginesie, to z dawnych epok cenię jedno: brak tak zwanych szmat. Nie było sklepów z używkami, gdyż istniał fach gałganiarzy. Nie chodzi o ludzi odzianych w łachmany, lecz zbieraczy szmat. Zaś owe szmaty stanowiły cenny surowiec do produkcji papieru. Chciałbym wam opowiedzieć historię jednego koloru. Tylko jednego, czerwonego. Dlaczego wybrałem czerwień? To długa historia…
***
Czerwiec trwały, czerwiec polski. I czerwiec, szósty miesiąc roku. Tudzież ulubiony kolor narodowy: czerwona chorągiew z białym orłem I Rzeczypospolitej. Mało kto pamięta, co jest czym i od czego pochodzi. Zacznę od terminu przyrodniczego, czyli czerwca trwałego. Czerwiec trwały jest owadem. Skromnym pluskwiakiem równoskrzydłym. Dorosły pluskwiak przypomina zwyczajne mszyce. Drobne, małe, niepozorne. Zapewne nikt nigdy nie zaprzątałby sobie uwagi malizną, gdyby nie jedno ze stadiów rozwojowych.
Spróbuję nie zanudzać i zredukuję opis biologiczny do niezbędnego minimum. Początkiem wiosny z podziemnych złoży jaj czerwca wypełzają ledwo widoczne gołym okiem larwy. Wysysają soki z młodych liści roślin i szybciutko włażą na powrót do gleby. Poszukują korzeni rośliny zwanej czerwcem trwałym lub po staropolsku grzmotkiem. Jeśli mają szczęście, to przysysają się do korzonków. Szybciuteńko tracą odnóża i zamieniają się w kuliste cysty.
Trudno skojarzyć je z owadami, a z mszycami tym bardziej. Na roślinnej diecie tyją i w końcu czerwca ( tym razem mam na myśli miesiąc!) osiągają średnicę kilku milimetrów. Kuleczki mocnej, fioletowej barwy są doskonale widoczne gołym okiem. Zgniecione w palcach barwią skórę na intensywnie czerwony kolor. Kto i kiedy wykopał na piaskach Mazowsza czy Ukrainy korzenie grzmotka i użył zebranych czerwców do barwienia wełny czy lnu, nie dowiemy się nigdy. W każdym był wielkim odkrywcą, który zapewne dorobił się majątku na sztukach płatków czerwonej barwy. Wyobraźcie sobie targ, gdzie dumny jak paw rzemieślnik wykłada krwistej barwy towar. I ludzi płacących zań każdą cenę…
Wracając do tematu, to kopanie czerwca praktykowali już Słowianie. Zbiory, czy raczej wykopki trzeba było zakończyć przed Świętym Janem, gdyż w pierwszych dniach lipca nieruchome cysty zamieniały się w nieprzydatne do barwienia dorosłe owady. Ot, fatalna cecha pluskwiaki. Stąd też w szóstym czy niekiedy w siódmym miesiącu roku włościanie, szlachta i kupcy żyli czerwcem. Na przełomie XIV i XV wieku Rzeczypospolita Obojga Narodów czerpała olbrzymie dochody z handlu barwnikiem zwanym koszenilą. Tak samo jak z eksportu soli, zboża czy bursztynu. Karmazynowym barwnikiem płacono podatki dla dworu, a przy zbiorach odrabiano z wyprzedzeniem pańszczyznę.
Zaryzykuję twierdzenie, iż nazwa Czerwonej Rusi mogła wziąć początek od skromniutkiego owada, bo i tam go pozyskiwano na wielką skalę. Teraz rzecz najważniejsza i trudno dla nas zrozumiała: współczesne materiały i tkaniny we wszystkich możliwych kolorach są standardem tanim i łatwo dostępnym. Przed XIX-wieczną rewolucją w chemii i pojawieniem się syntetycznych pigmentów używano jedynie nielicznych barwników naturalnych, a karmazynowa koszenila była jednym z najcenniejszych. Sarmaci kochali się w czerwieni. Czerwcem nazwali miesiąc rozpoczęcia wykopywania z ziemi korzeni rośliny czerwca i zbierania cyst pluskwiaków zwanych też czerwcem. Nasi antenaci uwielbiali stroje w karmazynowym, czyli miłym oku krasnym kolorze. Później nazwanym czerwienią. Uff, dobrnąłem szczęśliwie do końca.
***
Worki zebranych „robaczków” zalewano w kadziach wrzątkiem. Mieszano, cedzono i odwadniano na silnym słońcu. Zmielone na proszek dla usunięcia niepotrzebnego tłuszczu ponownie rozpuszczano w kwasie z żytniego chleba i suszono. Najdalej w końcu lipca produkt finalny był gotowy. Wówczas przybywali kupcy. My, Sarmaci, mieliśmy smykałkę do miecza. Biznes wychodził nam słabo. Największe zyski ciągnęli niemieccy i żydowscy handlarze. Często gęsto zdobywali przyznane przez władców monopole na skup i eksport. Przewieziony do Holandii, Francji czy Anglii barwnik dawał kilkukrotnie większy zysk. Na wschodzie czerwona farba barwierska wędrowała aż do Buchary i Kabulu. Potem do samych Chin. Wielu zarobiło na naszym owadzie krocie. Niestety, do kieszeni szlachty trafiały nędzne grosze. Dumna szlachta paranie się handlem uważała za dyshonor. Zaś rodzimych mieszczan, którzy mogliby pełnić rolę pośredników i kumulować zyski, traktowano z pogardą. Co gorsza, dla zysku towar powszechnie fałszowano bezwartościowymi dodatkami. Bezczelnie dosypywano pyłu drewnianego lub sproszkowanej ziemi. Psucie marki miało fatalne konsekwencje, ale o tym za chwilę. Doszło do tego, iż w niemieckojęzycznej literaturze zachowały się opisy czerwca polskiego, który był źródłem … niemieckiej koszenili. Teutońska duma czy skuteczny marketing? Licho wie. Jak to pisał w końcu XIX wieku Zygmunt Gwarecki lwowski agronom i wielki miłośnik rodzimego czerwca, niemieccy cywilizatorzy zabrali nam ziemię ojczystą, wielkich ludzi jak Kopernika i nie pogardzili nawet naszymi użytecznymi pluskwiakami! Wiele oberwało się też żydowskim kupcom, których zachłanności przypisywano załamanie czerwcowym handlem w XVI stuleciu. Uczciwie mówiąc, byli bez winy. Odkrycie Ameryki czy Indii zachodnich jak wówczas uważano, zaowocowało między innymi znalezieniem tamtejszego owada zwanego pluskwiakiem opończowym. Był amerykańskim odpowiednikiem naszego polskiego czerwca. Owad na nasze nieszczęście był znacznie większych rozmiarów i żył wygodnie na kolczastych łodygach opuncji.
Zbierało się go łatwo, nie wymagał usuwania kłopotliwego tłuszczu, a zniewoleni Indianie czy przywiezieni z Afryki niewolnicy byli na dodatek tanią siłą roboczą. Znacznie mniej kosztowną niż nasi pańszczyźniani chłopi. W sposób podobny do naszej technologii pozyskiwano wielokrotnie tańszą i dwudziestokrotnie mocniejszą koszenilę. Tym samym wielowiekowy boom na polskiego czerwca i słowiańską koszenilę załamał się w ciągu kilku lat. Swoje zrobiły też niszczący potop szwedzki i domowe wojny. Nie było komu czerwca zbierać i przerabiać. Amerykański zamiennik trafił na opustoszały i chłonny rynek. Chwilowy renesans czerwca polskiego zawdzięczamy Napoleonowi. Blokada kontynentalna zahamowała na kilkanaście lat import z brytyjskich kolonii, lecz po Waterloo sytuacja wróciła do normy. Plantacje roślinnego żywiciela czerwca zamieniono na pola uprawne pszenicy czy ziemniaków. Tu i ówdzie wydobywano garść koszenili. Do farbowania najgrubszych płócien, końskich ogonów i na domowej produkcji leki. Wspomniany wcześniej miłośnik polskiego czerwca Zygmunt Gwarecki mocno wałczył o przywrócenie tradycyjnego przemysłu czerwcowego w Galicji, lecz rewolucja przemysłowa z taniutkimi barwnikami syntetycznymi dobiła także koszenilę amerykańskiej prominencji. Ostatecznie i definitywnie. Zarówno polska, jak i meksykańską koszenila poszła w zapomnienie.
***
Z czerwca polskiego ostał się jeno miesiąc czerwiec. Dość wspomnieć, iż niegdyś pospolity owad stał się szalenie rzadki. Na Ukrainie i Białorusi wpisano go do tamtejszych Czerwonych Ksiąg gatunków zagrożonych. Jest tak rzadko spotykany, iż nawet specjaliści nie są pewni wszystkich szczegółów cyklu rozwojowego. Zdobycie współczesnych i wiarygodnych zdjęć pluskwiaka jest praktycznie niemożliwe. To, co można znaleźć w przestworzach Internetu, jest najczęściej portretem czerwonej barwy roztoczy glebowych, zwanych pospolicie czerwonymi robaczkami. Z prawdziwym czerwcem polskim nie mają nic wspólnego. Ba, potwierdzone miejsca występowania pluskwiaka w naszym kraju można policzyć na palcach. Pomimo tak wielkich zasług dla tradycji i kultury (wszak owad nazwano dumnie polskim!) nie może się doczekać ochrony czy choćby poważnego zbadania pluskwiaka, który przez wieki malował ówczesny świat na czerwono.