Tomasz Kot: Nie mam takich potrzeb, żeby się zanurzać w mroki nocy
„Niebezpieczni dżentelmeni” to filmowa opowieść o zakopiańskiej bohemie artystycznej doby Młodej Polski. W postać Tadeusza Boya-Żeleńskiego wciela się Tomasz Kot. Aktor opowiedział nam o pracy nad swymi ostatnimi produkcjami – w tym nowej wersji „Akademii Pana Kleksa”.
- Marzył pan za młodu, aby zostać lekarzem?
- Absolutnie o tym nie myślałem. Jak i o innych zawodach, do których wymagano dużo nauki. (śmiech) Ale przypomniała mi się ciekawostka. Jednym z moich pierwszych nauczycieli aktorstwa był Janusz Chabior. Ja byłem młodym adeptem, a on – bardzo ważną postacią w legnickim teatrze. Jego syn Nikodem, który jest dzisiaj znakomitym operatorem, już wtedy uwielbiał kamerę. Niedawno pokazał mi taki stary filmik, na którym mam jakieś 18-19 lat, siedzę gdzieś przy piwie i mówię: „Stary, ja wiem, co muszę zrobić: zagrać lekarza. Wtedy będzie zajebiście”. No i się udało. (śmiech)
- No właśnie: ponownie wciela się pan w postać autentycznego lekarza – tym razem w Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Dla reżysera „Niebezpiecznych dżentelmenów” było ważne, że wcześniej zagrał pan profesora Religę w „Bogach”?
- Mam absolutną pewność, że Maciek Kawalski nie szedł tym tropem. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w 2016 roku na planie filmu „Atlas”. To była półgodzinna krótkometrażówka. I wtedy Maciek po raz pierwszy powiedział mi, że marzy mu się na fabularny debiut opowieść o młodopolskiej bohemie. Oczywiście wtedy to była nieco inna historia niż obecnie. Ponieważ jednak wspaniale mi się pracowało z Maćkiem, powiedziałem, że chętnie w tym jego filmie zagram.
- Jest tu wątek autobiograficzny: reżyser „Niebezpiecznych dżentelmenów” studiował medycynę i porzucił ją, by zająć się sztuką – podobnie jak Boy, który zrezygnował z bycia lekarzem na rzecz poezji.
- To prawda. Znając tę historię, kiedy przeczytałem scenariusz, który opowiada o tym, jak życie zmusza Boya do znalezienia własnego języka poetyckiego, zachwyciła mnie ta metafora. Co ciekawe Maciek potem mi zdradził, że pisząc swoją opowieść, wyobrażał sobie jej głównego bohatera z twarzą Tomasza Kota.
- Jak to jest, kiedy aktor dostaje od reżysera postać skrojoną na swoją miarę?
- Aktorstwo to bardzo dziwna tkanka. Trudno mi wskazać dwóch grających tak samo aktorów. Niby z zewnątrz wszyscy udajemy tak samo, mówiąc „dzień dobry” czy „kocham cię”. Tymczasem każdy aktor chce zagrać jakąś własną charyzmą i tajemnicą. I to jest bardzo indywidualne. Kiedy więc ktoś pisze scenariusz, myśląc o kimś konkretnym, to oczywiście jest tylko jego własne wyobrażenie tego aktora. Może łatwiej mu się tworzy postać, bo widzi taką twarz a nie inną. Ja oczywiście bardzo jestem wdzięczny, że zostałem obdarzony taką relacją. Maciek jest inteligentnym, mądrym i wymagającym rozmówcą. Dlatego praca z nim była przyjemnością.
- Jak się pan przygotowywał do roli Boya?
- Spotkanie z konkretną faktografią to zawsze duża przyjemność. Tak było i tym razem. Ludzie często popełniają błąd, oceniając przeszłość przez pryzmat swych obecnych możliwości i osiągnięć. W efekcie wydaje im się, że kiedyś to wszyscy byli zacofani, bo nie mieli tego czy tamtego. Tymczasem żyjący sto lat temu byli przecież na swoim własnym szczycie rozwojowym. Dlatego stwierdziłem, że bardzo ważne będzie poznanie, jaka była codzienność tamtych czasów. Dla nas oczywiste jest, że mamy wodę w kranie. Tymczasem sto lat temu tę wodę ktoś musiał napompować i przynieść. I tu bardzo pomogła mi książka Józefa Hena „Błazen wielki mąż”.
- Czego się pan z niej dowiedział?
- Hen często sięga po cytaty z ówczesnych gazet. Dzięki temu z jego opowieści wyłania się niezwykle barwy obraz Polski dopiero co odzyskującej niepodległość. Kiedy Boy po raz pierwszy poszedł do kina, stwierdził, że to zabawa dla najprostszych ludzi i nie widzi przed nią przyszłości. (śmiech) Natomiast zachwyciło go latanie samolotami, bo uznał, że dzięki temu będziemy bliżej siebie. Rozbawił mnie też fragment artykułu z jednej z ówczesnych gazet, w którym pisano, że masowa produkcja karabinów sprawi, iż nie będzie wojen, bo każdy kraj będzie miał swoją Linię Maginota i zapanuje pokój.
- W tym samym czasie, kiedy przygotowywał się pan do roli Boya, pracował pan też nad postacią Nikola Tesli do filmu biograficznego, który miał być zrealizowany na Zachodzie. To było pomocne?
- To był ten sam czas: te same wąsy, te same koszule, te same kamizelki. Pamiętam, że pewnego dnia Maciek przyjrzał mi się i powiedział, że mam w sobie coś innego niż wcześniej. Być może była to zasługa tej niezagranej roli Tesli. Bo szykowałem się do niej jak wariat, a ostatecznie pandemia sprawiła, że film nie powstał. Było to jednak kilka miesięcy nieustannego penetrowania innego życiorysu i świata. To na pewno zostawiło we mnie ślad. A rola Boya sprawiła, że pomyślałem, iż dzięki niej pożegnam się kuchennymi drzwiami z tym Teslą.
- Wspomina pan o kostiumie. Pomógł on panu wejść w buty Boya?
- Moim wychowawcą w szkole aktorskiej był Jerzy Stuhr. I on podkreślał, że buty są niezwykle istotne dla roli, ponieważ zawsze kupujemy je pod siebie, aby były dla nas wygodne. Kiedy szykowałem się do roli Ryszarda Riedla w „Skazanym na bluesa”, powiedziano mi: „Musisz spać w jego butach”. Bo to nie jest takie proste, że zakłada się cudze buty – i już. Trzeba je rozchodzić, to musi być nasza druga skóra. Tak samo było z „Bogami”: poprosiłem o stare adidasy, bo w takie miał Religa. I chodziłem w nich przez kilka tygodni po domu, żeby to, co nie moje, stało się moje. Kiedy pracowałem przy „Skazanym”, musiałem setki razy posłuchać piosenek Dżemu. Normalnie miałem już dosyć – ale zmusiłem się do tego sto pierwszy raz. Na tym polega przecież aktorskie zadanie.
- Zagrał pan Boya w lekko komediowej tonacji. Nie chciał pan odtworzyć tej postaci jeden do jednego?
- To kwestia konwencji całego filmu. Wiedziałem, że robimy szaloną komedię w stylu Guya Ritchiego. Każda ze scen w scenariuszu była osobną perełką. Dlatego każdy z aktorów zaproponował na planie najlepszą wersję swej postaci. To się czuło. Oczywiście za całość był odpowiedzialny reżyser – niczym projektant mody na swym pokazie.
- Poważniejsza nuta pojawia się w filmie tylko raz podczas odczytu Boya w teatrze.
- To prawda. Ta przemowa jest spleciona z autentycznych tekstów Boya i stanowi kwintesencję jego światopoglądu. Dlatego przełamujemy tu konwencję. Boy gani w tym monologu każdy rodzaj radykalizmu, zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Bo wie, że z tego nic nie będzie. Kiedy Polska odzyskała niepodległość, Boy uznał się za Jednoosobowy Instytut Do Nadrabiania Polskiej Kultury. „Musimy wyprodukować tysiące stron po polsku, by ludzie znów nauczyli się czytać po polsku” – pisał. W ten sposób chciał nadrabiać to, co utraciliśmy podczas zaborów. Czuł się w obowiązku służyć swą wiedzą innym. Dlatego poświęcił się pisaniu i tłumaczeniu. Pracował wręcz jak wariat.
- Zgadza się pan z tym przemówieniem Boya?
- Kiedy mieliśmy pokaz filmu na Warszawskim Festiwalu Filmowym, dziennikarze podchodzili do mnie i mówili: „Przydałby się nam dzisiaj taki Boy”. „Tak – ale on byłby bezwzględny dla wszystkich” – odpowiedziałem. (śmiech) Pracując przy filmie, spisywałem na marginesie scenariusza różne opinie innych ludzi o Boyu. Bo to dawało mi szerszy ogląd postaci. „Rzadko się odzywał, a kiedy już się odzywał, to od razu podnosił poziom dyskusji” – brzmiała jedna z nich. „Jest bardzo dowcipny, ale jakaś melancholia odbiera mu radość życia” – głosiła druga. Te sprzeczności były dla mnie bardzo ciekawe.
- Pracował pan z trzema znakomitymi kolegami: Marcinem Dorocińskim, Andrzejem Sewerynem i Wojciechem Mecwaldowskim. Maciej Kawalski nazwał was „kwartetem jazzowym”. Nie było między wami współzawodnictwa?
- Mam na koncie ponad czterdzieści filmów. Długich i krótkich metraży. Stąd wiem, że trafienie na inteligentny scenariusz, znakomicie wyreżyserowany, to nie jest taka prosta sprawa. Dlatego kiedy aktorzy dostają film, w którym mogą sobie pograć, gdzie wszystko ma ręce i nogi, to aż się chce w tym uczestniczyć. Ja z Marcinem Dorocińskim spotkałem się wiele lat temu przy serialu „Camera Cafe”. Mieliśmy razem jedną czy dwie sceny. Dlatego bardzo się ucieszyłem, że znów możemy razem zagrać. Z Wojtkiem Mecwaldowskim żyjemy od lat w wielkiej przyjaźni – miło więc było spotkać się ponownie na planie. Pracowało się nam więc fantastycznie, a kiedy ludzie mają satysfakcję ze swej pracy, to nie ma niezdrowej rywalizacji, polegającej na podcinaniu innym skrzydeł. Wszyscy się wspierają, by stworzyć jeszcze lepszy efekt końcowy.
- Najwięcej scen ma pan z nestorem polskiego kina – Andrzejem Sewerynem. Pracujecie podobnie czy w inny sposób?
- Spotkanie z kimś, z kim dzieli nas co najmniej jedno pokolenie, jest zawsze okazją do zapytania jak było kiedyś. Andrzej ma z nas czterech największe doświadczenie, dlatego dorobił się wielu własnych patentów czy tricków aktorskich. Wspaniale było więc z nim przebywać i podglądać go przy pracy. Każdy dzień na planie z Andrzejem był osobną przygodą. Kiedy odzywał się do mnie tym swoim charakterystycznym głosem – aż przechodziły mnie ciarki.
- Dzisiaj już nie ma takiej bohemy artystycznej, jaką pokazują „Niebezpieczni dżentelmeni”. Dlaczego?
- Jest nas więcej i mamy większe możliwości kontaktu. Czytając biografię Boya, byłem pod dużym wrażeniem tego, że wszyscy artyści z Krakowa dobrze się znali. Każdy, kto wtedy kombinował coś więcej, natychmiast spotykał innego, który kombinował coś więcej. Była mniejsza przestrzeń do zagospodarowania i łączyły ich wspólne cele. Ojciec Boya był kompozytorem i żeby usłyszeć nową operę, musiał pojechać do Wiednia. Zajmowało mu to dwa tygodnie – i kiedy raz się coś usłyszało, to musiało mu na długo wystarczyć. W jednym z zakopiańskich biuletynów pojawiały się nawet ogłoszenia kto ze znanych artystów przyjechał do miasta i gdzie nocuje. Każdy kto chciał pogadać, wiedział gdzie próbować szczęścia
- Żałuje pan, że dziś nie może należeć do takiej bohemy?
- Nie. Kiedy byłem w szkole, cały czas krążyły opowieści o tych wszystkich „SPATIF-ach”. Potem, gdy poszedłem do teatru, to starsi aktorzy wspominali: „Kiedyś to się siedziało w knajpie po premierze”. Mnie jakoś to jednak nigdy nie pociągało. Nie mam takich potrzeb, żeby się zanurzać w mroki nocy i szukać tam inspiracji.
- Dzisiaj zamiast bohemy artystycznej mamy świat celebrytów. I faktycznie jakoś pana do niego nie ciągnie. Dlaczego?
- Obecnie mam bardzo intensywny czas. Teraz są „Niebezpieczni dżentelmeni”, za chwilę będzie „Wyrwa”, a w przyszłym roku dwie części „Akademii Pana Kleksa”. I każdy z tych filmów muszę promować w mediach. Zależy mi przecież, żeby zachęcić widzów do wizyty w kinach. Przy tym wszystkim wchrzanianie się do mediów z informacjami jaką mam na sobie koszulę czy co jadłem na obiad, byłoby dla mnie bardzo dziwne. Nie mam też na to czasu. Oczywiście mam Instagram, ale zaglądam na niego jak sobie przypomnę. Przeraża mnie bowiem lawina przetaczających się informacji. Ciągle jestem na niedoczasie – i ta celebrycka aktywność jest czymś, na co mnie nie stać.
- Powiedział pan kiedyś: „Mieszkam na obrzeżach miasta i tam mi najlepiej. Mam spokój”. Pomaga to panu zachować dystans do siebie i swej kariery?
- Oczywiście, że tak. Ale to jest kwestia preferencji. Są ludzie introwertyczni, ale są też tacy, którzy potrzebują bardziej intensywnego kontaktu z ludźmi. Każdy ma swoje miejsce. I w imię tej filozofii ja osiadłem tam, gdzie jest mi najlepiej.
- Niedawno zakończył pan zdjęcia do nowej wersji „Akademii Pana Kleksa”. Zabierze pan na premierę swoje dzieci – Blankę i Leona?
- Jeśli tylko będą chcieli, to jak najbardziej. A zakładam, że tak będzie, bo zagranie Pana Kleksa było dla mnie wielką przygodą.
- Jak to było mierzyć się z tak legendarną postacią?
- Doskonale pamiętam, że kiedy byłem w pierwszej czy drugiej klasie podstawówki i oglądałem „Pana Kleksa”, byłem przerażony tymi wilkołakami. (śmiech) Od ponad dwóch dekad jestem warszawskim aktorem i obyłem się jakoś w tym naszym światku, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem Piotra Fronczewskiego na planie, to było niesamowite wrażenie. Pamiętam, jak siedzieliśmy i rozmawialiśmy o tym scenariuszu, co może z tego być, poczułem w pewnym momencie jakiś rodzaj akceptacji i poklepania po plecach z jego strony. Oczywiście podczas pracy przy tym filmie pojawiła się też wielka presja – ale wykorzystywałem ją w pozytywny sposób, starając się być bardziej uważnym.
- Kiedy ogłoszono, ze to pan ma zagrać Kleksa, spotkało się to z powszechnym aplauzem w internecie. Dodało to panu skrzydeł na planie?
- To działa w dwie strony. Pamiętam, że przed „Bogami” nie było tak kolorowo, bo zagrałem wcześniej w kilku kiepskich filmach. Widzowie byli więc podzieleni pół na pół. Przyjąłem wobec tego pozycję atakującego – i dodało mi to energii. Taki powszechny aplauz, jak przy Kleksie, może być nazbyt uspokajający. Zdałem sobie jednak sprawę, że nie mogę sobie na to pozwolić i muszę się naprawdę postarać. Tym bardziej, że sam jestem wychowany na tych filmach i stanowią one fundamenty mojego dzieciństwa. Włożyłem więc całe serducho w tę rolę.
- Jak się panu pracowało z dziećmi?
- Wcześniej miałem okazję pracować z dziećmi przez kilka sezonów „Niani”. Z przyjemnością obserwowałem, jak rosną i się zmieniają. To sprawiło, że „Kleks” nie był dla mnie czymś nowym. Granie z dziećmi wymaga pewnej specyfiki. Dzieci są nauczone tekstu tak, jak jest on napisany. Dlatego kiedy czasem aktor pomyli się i zrobi inną końcówkę, maluch jest zdezorientowany. Tutaj dzieci były świetnie przygotowane i stać ich było na elastyczność. Trzeba było jednak zachować inne podejście. Kiedy jakiemuś przydarzało się potknięcie, traktowaliśmy je jako coś naturalnego i nikt tego nie piętnował. To była więc nieco inna energia.
- Pomogły panu też pewnie doświadczenia z wychowywania własnych dzieci.
- Oczywiście. Staram się mieć ze swoją dwójką jak najlepszy kontakt. Jestem więc dobrze zorientowany w świecie dzieci – oczywiście z pozycji „boomera”. Ale to się przydało na planie.
- Powieść Jana Brzechwy ukazała się w 1946 roku. Myśli pan, że ta historia się nie zestarzała i będzie atrakcyjna dla dzisiejszych dzieciaków?
- Absolutnie. Kiedy kręciliśmy finał, wszyscy mówili, że to będzie bardzo aktualne. Książka powstała w konkretnym celu tuż po wojnie i mówi o ważnych sprawach. Cała ekipa widziała tę aktualność tego, co robimy.
- Reżyser postanowił uwspółcześnić tę opowieść zamieniając Adasia Niezgódkę na Adę Niezgódkę. Podoba się panu takie posunięcie?
- Tych zmian jest znacznie więcej. Na przykład taka postać człowieka, który ma pudełko z piegami i rozdaje je jak małe pigułki, dzięki którym lepiej się śpi, dzisiaj ma tylko jedno skojarzenie. Dlatego trzeba było to jakoś rozwiązać. Niektóre sceny z pierwowzoru dzisiaj by po prostu nie przeszły. Są więc zmiany – ale bardzo mnie one zauroczyły.
- „Niebezpieczni dżentelmeni” i „Akademia Pana Kleksa” wynagrodziły panu trochę pech przy „Tesli” i „Bondzie”?
- Ja się cieszę, że gram i zawsze jestem za to wdzięczny. Doskonale pamiętam, że na początku mojej drogi było zupełnie inaczej. Mogę uprawiać zawód, który jest też moją pasją. To jest dla mnie najważniejsze. Wszystko się zdarza po coś – trzeba tylko czasem czasu, żeby to dostrzec i zrozumieć. Dlatego kiedy coś dzieje się wbrew moim planom, staram się nie załamywać, tylko próbuję to zrozumieć.
- Pandemia wyhamowała pana ekspansję na Zachód?
- Oczywiście. W ten sposób nie powstał chociażby „Tesla”. To miała być koprodukcja angielsko-amerykańska. Kiedy się okazało, że nie można podróżować, wszystkie produkcje zostały zastopowane. Każdy scenariusz, w którym były sceny ze statystami na sto osób, był po prostu nie do zrealizowania. Pojawił się więc ciąg niefortunnych zdarzeń – ale trzeba ciągle patrzyć w górę.
- Nie ma szans, że produkcja „Tesli” zostanie wznowiona?
- W międzyczasie powstały dwa inne film o Tesli i nie odniosły one sukcesu. Wiadomo więc, że nikt nie będzie przystępował do realizacji trzeciego. Ostatnia wersja jest taka, że w przeciągu kilku lat ma powstać serial premium o tej postaci. Ale to nic pewnego.
- Za to widzieliśmy w zeszłym roku z pana udziałem inny dobry film zagraniczny – „Wroga doskonałego”. To prawda, że tym razem to pan o mało nie odmówił w nim zagrania?
- Tak. „Wróg doskonały” i „Tesla” nakładały się czasowo. Od września miałem robić przez cztery miesiące „Teslę”, więc Hiszpanie mieli czekać z „Wrogiem doskonałym”. Moim warunkiem było tylko to, że chcę pojechać do Hiszpanii z rodziną. Nagle okazało się, że „Teslę” będą przesuwać. Najpierw więc nakręciłem „Wroga doskonałego” – i zaraz po zakończeniu zdjęć wprowadzono pierwszy lockdown. Zdążyliśmy więc w ostatniej chwili.
- Jak się panu pracowało z Hiszpanami?
- Byłem jedynym Polakiem na planie. Kręciliśmy w trzech krajach. Za sprawą „Zimnej wojny” miałem oczywiście aurę tego mrocznego gościa z czarno-białego filmu z Europy Wschodniej. Dlatego wszyscy chcieli, żebym im opowiadał jak było u nas za komuny. (śmiech)
- No właśnie: „Zimna wojna” sprawiła, że propozycje z Zachodu szły wyznaczonym przez ten film torem?
- Po premierze „Zimnej wojny” dołączyłem do amerykańskiej agencji aktorskiej. Kiedy poleciałem na spotkanie, wypytywano mnie o wszystkie role, bo chciano zobaczyć co można wyłonić z mojej historii. I kiedy powiedziałem, że zdobyłem popularność dzięki polskiej wersji „Niani”, oni byli w szoku. „To ty grałeś tego gościa w sitcomie?” - pytali. Okazało się, że w Stanach jest wśród aktorów podział na dramatycznych i komediowych. A ci, którzy grają te i te role, to w sumie rzadkość, choćby Tom Hanks czy Brad Pitt. „Wow! Ty też jesteś dwunożny!” - ekscytowali się. (śmiech)
- Niebawem zobaczymy pana w dwóch zagranicznych filmach – „Warning” i „Jolka”. Co to będzie?
- „Warning” już miał premierę, ale nie w Polsce. To było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie aktorskie, ponieważ miałem na jego planie dwa dni zdjęciowe z Rupertem Everettem, który pracuje amerykańską metodą bez kontaktu. Tymczasem ja musiałem powtórzyć tekst z partnerem, bo nie jestem Anglikiem. Everett zgodził się – i dwa razy zagraliśmy scenę. Ale podczas ujęć dziwnie się zachowywał. Szedł raz w prawo, raz w lewo. Musiałem więc grać trochę za niego i trochę za siebie.
- A „Jolka”?
- To autentyczna historia o świecie baletu. Kręciliśmy zimą w Warszawie, która udawała Moskwę. Tutaj miałem przyjemność spotkania z Diane Krueger i Talią Ryder. Tym razem byłem Rosjaninem – dyrektorem teatru Bolszoj. W międzyczasie wybuchła wojna w Ukrainie. Kiedy więc nagrywałem postsynchrony, była już więc inna energia.
- Planuje pan dalej starać się o role za granicą?
- Marcin Dorociński, któremu bardzo kibicuję, napisał niedawno na Facebooku, że zrobił 1200 self-tape’ów i dopiero wtedy dostał rolę w „Mission Imposssible”. I tak to wygląda. Jest to tak gigantyczny rynek, że szansa na sukces jest minimalna. Dlatego każdemu z nas, komu to się uda, trzeba bardzo kibicować. Jestem ciągle w amerykańskiej agencji aktorskiej i co jakiś czas wysyłam im kolejną taśmę. Co z tego wyniknie – czas pokaże.