- Wygrałem 11 z 13 ostatnich meczów, a jako jeden powodów podano słabe wyniki. Potraktowano mnie jak śmiecia - mówi Tomasz Orłowski, który został niespodziewanie zwolniony z funkcji trenera piłkarzy Sokoła Sieniawa.
Po przegranej z Piastem Tuczempy powiedział mi pan, że pewnie zostanie zwolniony. Moje pierwsza myśl była taka, że prima aprilis było dwa dni wcześniej...
Nie ma co ukrywać, to zwolnienie wisiało w powietrzu cały czas, ale broniły mnie wyniki. Trudno było po zwycięskim meczu zwalniać trenera. Mecz z Piastem nam nie wyszedł i przydarzyła się wpadka. Ale żeby od razu zwalniać trenera? Życie pokazało, że jednak można. Jestem trochę rozgoryczony. Nawet nie chodzi o sam fakt zwolnienia, ale o sposób, w jaki się to stało.
Czekano więc tylko na pretekst?
Dokładnie tak. Moja sytuacja była cały czas niestabilna, mimo - tak uważam - bardzo dobrej pracy, jaką tam zrobiłem. Zbudowałem zespół na dobrym poziomie, oparty na wychowankach, czego chyba w Sieniawie nie było od lat. Moja myśl nie była spójna z niektórymi ludźmi i postanowiono mi podziękować. Było to dla mnie zaskoczenie. W ostatnich 13 meczach wygrałem z zespołem 11 razy. Rozstać się zawsze można, ale w innej formie. Porozmawiać ze mną, że widzą ten zespół inaczej, nie chcą iść w stronę, w którą ja poszedłem. To bym zrozumiał. A tak schowano głowę w piasek.
Ciężko się pracuje z widmem wiszącego topora nad głową?
To nie jest łatwa praca, ale to, co dobrego mnie spotkało w Sieniawie, to zespół, z którym pracowałem. Miałem naprawdę fajnych chłopaków, którym zależało, zdyscyplinowanych. Wszyscy stanowili fajny kolektyw, a ławka była dopełnieniem drużyny. Dobrze nam szło i atmosfera była świetna. Wszystkich meczów wygrać się jednak nie da. Szliśmy jednak w dobrym kierunku. Gdyby mnie zwolniono w połowie rundy jesiennej, to nie mógłbym mieć pretensji. Wtedy wyniki za rewelacyjne nie były, ale należy pamiętać, że drużynę budowałem niemal od zera, bo po spadku z 3 ligi odeszła spora część zawodników. Postawiłem na chłopaków, którzy wcześniej byli wypożyczeni do innych klubów, albo siedzieli na ławce. Do tego sięgnąłem po młodzież, w tym Kalina z juniorów młodszych.
Komu przede wszystkim zależało na pana odejściu?
Mimo wielkich zasług jakie w tym klubie ma burmistrz Adam Woś, to na pewno on spowodował, że zostałem zwolniony. To była jego decyzja, bo to burmistrz praktycznie rządzi w klubie. Wszyscy, którzy znają to środowisko o tym wiedzą. Ten człowiek zrobił bardzo dużo dobrego dla tego klubu, bo stworzył jak na 4 ligą fantastyczny budżet. Pieniądze, jakie Sokół dostaje z miasta są imponujące. Znam zespoły z 3 ligi, które nie mają takiego budżetu. Uważam jednak, że nie ma najmądrzejszych doradców. Oni nie wiedzą, jak się buduje zespół. Z przykrością muszę stwierdzić, że tam najważniejsi nie byli zawodnicy. W Sokole brakuje też stabilizacji i ciągłości pracy z zespołem. Największy rozdźwięk między nami w ostatnim okresie dotyczył tego, że nie zrobiliśmy zimą transferów. Proponowano mi ściągnięcie doświadczonego pomocnika, ale stwierdziłem, że ten zawodnik nie poprawi naszej gry. Chodziło też o jeszcze jednego piłkarza, który nawet był z nami na obozie, ale okazał się słabszy od naszych młodzieżowców i uznałem, że nie ma sensu ściągać kogoś, kogo trzeba będzie wysyłać na trybuny.
Zazwyczaj to trener ma pretensje, że działacze kogoś nie ściągnęli, a w pana przypadku wygląda na to, że na siłę chciano wciskać piłkarzy do drużyny.
Uważałem, że wzmocnienia nie są mi potrzebne. Drużyna dobrze przepracowała zimę, kadrę miałem ustabilizowaną, więc po co było to psuć. Był podkład pod bardzo dobry zespół, który w każdym meczu może walczyć o zwycięstwo. O awans i tak by było ciężko, bo strata do Wólczanki była spora, ale za to byłaby dobra drużyna już na nowy sezon. Wtedy realnie można by myśleć o awansie. A taki cel stawia sobie zarząd czy - przede wszystkim - władze miasta.
Brak pana zgody na wspomniane transfery to był jedyny powód zgrzytów między wami?
To nie była jedyna kwestia, w której się nie zgadzaliśmy i o którą zawsze była wojna. Chodziło też o jednego zawodnika, którego część działaczy wręcz nienawidzi, a ja na niego stawiałem i grał według mnie rundę życia. Mało tego, został powołany do kadry województwa na mistrzostwa Polski amatorów, a w klubie były naciski, żeby nie grał.
To był ktoś z zewnątrz?
Nie, wychowanek Sokoła.
To w czym się jeszcze różniliście?
Podobno to było bezpośrednią przyczyną mojego zwolnienia. Po meczu z Piastem Tuczempy serdecznie podziękowaliśmy sobie z Markiem Strawą, z którym znamy się 35 lat. To zostało bardzo źle odebrane przez władze klubu, które uznały, że nie powinienem był się tak zachować, a wystarczyłby uścisk dłoni.
Słyszałem, że już schodząc z boiska po tym meczu usłyszał pan kilka cierpkich słów...
To się zdarzało nawet po wygranych meczach.
Nawet po wygranych?
Tak było choćby po zwycięstwie z Izolatorem Boguchwała. Jest dwóch ludzi, którzy bardziej żyją zespołem i oni weszli do szatni z gratulacjami. Reszta zarządu, to taka loża szyderców, którzy nie pomagają, tylko obgadują. Według nich są najlepszymi fachowcami i na wszystkim znają się najlepiej. A ja będąc trenerem przez prawie dziesięć miesięcy nie miałem kierownika drużyny. Sam musiałem przed meczami załatwiać wszystkie sprawy papierkowe. Sędziowie nie raz mieli ubaw i żartowali, że znów mi kierownik zachorował (śmiech). Ci ludzie, zamiast tylko szydzić i krytykować, to mogli by pomóc. Tam prawie wszyscy unikają odpowiedzialności i czekają, co powie szef, natomiast sami są marionetkami. Sporo było rozmów na zasadzie „Był telefon z ratusza i mamy zrobić tak, a nie inaczej. To oni dają pieniądze i co ja mogę”. To jest oczywiście rewelacyjna sprawa, że burmistrz tak potrafi zadbać o ten klub, ale tam potrzeba trochę spokoju. Drużyny nie buduje się w krótkim czasie. To jest bardzo złożony i długi proces. Ja chyba byłem ósmym trenerem w ciągu trzech lat.
Jak pan mówi, sporo do powiedzenia ma w klubie burmistrz. A próbował ingerować w wyjściowy skład?
Przede wszystkim jesienią więcej ze sobą rozmawialiśmy. Jak przychodziłem do klubu, to wielu zawodników nie znałem, a że nie uważam się za alfę i omegę, to z chęcią słuchałem uwag m.in. burmistrza na temat poszczególnych piłkarzy. Jego uwagi były nieraz bardzo cenne. W skład jednak nie ingerował. Może było jakieś niezadowolenie, że gra ten, a nie ktoś inny, ale wyniki mnie broniły.
Z tego co wiem lubił jednak z trybuny podpowiadać, kogo trzeba zdjąć z boiska...
Bywały takie historie. Dlatego nigdy na ławce nie miałem ze sobą telefonu (śmiech). Mam trochę doświadczenia jako trener czy zawodnik i raczej zarzucać mi, że znam się na piłce gorzej od nich nie powinni byli. Tym bardziej, że oni nie są w szatni, na treningu. Nie wiedzą, kto jak się czuje, czy jest zdrowy, czy na coś narzeka. Różna jest też przecież taktyka pod przeciwnika. Ciężko było im dogodzić. Staraliśmy się budować akcje od tyłu, to było narzekanie, że się bawimy.
Piłka za mało fruwała?
Chyba tak (śmiech). Najlepiej niech piłka leci do przodu i niech się dzieje wola nieba.
Pana zwolnienie motywowano pewnymi zastrzeżeniami wobec pana pracy. Z tego co pan mówi, wygląda jednak na to, że zadecydowała o tym niechęć burmistrza do pana...
Tylko i wyłącznie. Samo zwolnienie też odbyło się w ciekawej formie. Przyniesiono mi papier, w którym informowano, że jestem zwolniony. Poprosiłem więc o uzasadnienie. Jeden z wiceprezesów odpowiedział, że chodzi o brak wyników. Zapytałem: czy zdaje pan sobie sprawę, że ja w 13 meczach wygrałem 11? Potraktowano mnie trochę jak śmiecia.
A swoją drogą, jest to zdrowy układ, że klubem rządzi burmistrz, a nie działacze?
Myślę, że nie. Tak to jednak wygląda w Sieniawie.
Już jesienią wydawało się, że pożegna się pan z pracą po porażce w Jaśle. Wtedy jeszcze miał pan wyższe notowania?
Wiem, że były wtedy już prowadzone rozmowy z innymi trenerami. Jeśli dobrze pamiętam, to wtedy tak się złożyło, że wygraliśmy kilka meczów z rzędu. Była debata nad moim zwolnieniem, ale zagłosowano za moim pozostaniem.
Przychodząc do Sokoła latem ubiegłego roku nie wiedział pan, że tam posada trenera jest bardzo gorącym stołkiem?
Oczywiście, że wiedziałem. Ja się jednak nie boję wyzwań i je lubię. Sporą satysfakcję sprawiała mi budowa zespołu niemal od zera, a w szczególności na wychowankach.
Konsultował się pan z kolegami po fachu przed przyjęciem tej oferty?
Słyszałem „wiesz, jak tam jest” (śmiech). Nie spodziewałem się jednak, że jest aż tak ciężko. Jakby się jednak spytać zespołu, czy chce ze mną pracować, to stawiam, że 90 procent odpowiedziałoby „tak”. Z drużyną super mi się współpracowało.
Była okazja się pożegnać?
Wyszło w sumie tak, że nikt z zarządu nie powiedział piłkarzom o moim zwolnieniu. Po zarządzie miał być trening, więc poszedłem do szatni i podziękowałem za współpracę. Powiedziałem im, że najlepsze co mnie tutaj spotkało to właśnie oni. Mieli spuszczone głowy, bo zdawali sobie sprawę, że w meczu z Piastem mieli słabszy dzień i nie dali z siebie wszystkiego.
Miał pan wolny weekend. Wytrzymał pan bez piłki?
Na meczu żadnym nie byłem, ale dużo czasu spędziłem przed telewizorem (śmiech). Do tego śledziłem wyniki na żywo z naszych lig. Bez tego nie da się żyć, jak człowiek w tym siedzi 50 lat.
Szybko zaczyna brakować tej adrenaliny?
To jest sposób na życie. Ja się dzięki temu czuję młodziej i dalej mnie to kręci.