Trudne powroty. Opowieści Polaków, którzy przez koronawirusa "utknęli" za granicą
Jeszcze kilka tygodni temu taki scenariusz wydawał się surrealistyczny. Polacy, od lat korzystający z otwartych granic i „świata na wyciągnięcie ręki” (i już do takiego świata przyzwyczajeni), jeszcze na początku miesiąca wyjeżdżali - bez większych lęków - do innych krajów. Gdy tydzień temu rząd ogłosił zamknięcie granic i przymusową kwarantannę dla Polaków wracających z zagranicy, nasi rodacy za granicą szybko musieli przeorganizować swój powrót. Niektórzy „rzutem na taśmę” zdążyli wrócić do ojczyzny, inni „utknęli” poza jej terytorium.
To prawda, rząd zaoferował pomoc w „akcji powroty”, ale najzwyczajniej nie każdy załapał się na zapowiedziane przez premiera czarterowe loty do Polski. Z różnych przyczyn: nie pasowała logistyka, za granicą trzeba było zostać dłużej albo zwyczajnie koszty takiego transportu - choć częściowo pokrywane przez państwo - wciąż okazywały się zbyt wysokie.
Ci, którzy są w Europie, mogą przekroczyć granicę z Polską drogą lądową, a potem oddać się przymusowej, 14-dniowej kwarantannie. Nasi rozmówcy nie tylko boją się powrotu do kraju, ale też, co czeka ich tutaj. Oddajemy im głos.
Adam Wrzoskiewicz, pracuje w Klubie Podróżników Soliści, obecnie z grupą w Singapurze:
Gdy 2 marca wylatywaliśmy na wyprawę Malezja-Singapur-Kambodża, nie było mowy o zamykaniu granic ani anulowaniu lotów. Ponieważ lecieliśmy do Azji, a to tu wszystko się zaczęło, niektórzy mieli wątpliwości. Odpowiadałem: „Zobaczycie, jak będziemy wracać, to tu zagrożenie będzie opanowane, a w Europie będzie gorzej”. Rzeczywiście, tak się stało.
Jesteśmy teraz w Singapurze, skąd mieliśmy wylatywać 17 marca. Przedłuży się o parę dni - na razie mamy załatwione bilety do Zurichu, stamtąd do Monachium, a z Niemiec - drogą lądową - mamy dostać się do Polski i poddać kwarantannie. To na dzisiaj, bo sytuacja zmienia się dynamicznie - załatwiasz lot, myślisz, że masz ogarnięty powrót, a za pół dnia to jest już nieaktualne. Tą logistyką zajmują się pracownicy klubu na miejscu, w Polsce, a my… cóż, szczerze mówiąc, zajmujemy się wakacjami. Mamy świetną grupę, która ze spokojem przyjmuje to, co się dzieje, nikt nie panikuje, nie marudzi. Czujemy się bezpieczni. Azjaci zachowują spokój, nie histeryzują, nie zamykają wszystkiego, jednocześnie czują respekt do wirusa - wszędzie są bezpłatne żele antybakteryjne, przed wejściem do miejsc publicznych wszystkim mierzą temperaturę. Patrząc na statystyki, ich działanie jest skuteczne. Dynamika zakażeń znacznie tu spada.
Jeśli ktokolwiek z naszej grupy się martwi, to o nie zdrowie, a o logistykę. Zorganizowanie powrotu to majstersztyk (na szczęście po stronie klubu), mamy też pewne logistyczne zagwozdki dotyczące kwarantanny. Dla przykładu moje, ale każdy ma w zasadzie podobne: W Polsce mieszkam z Franią, moją dziewczyną i naszym psem. Zasady są proste: albo przechodzisz kwarantannę, mieszkając sam, albo przechodzisz ją wspólnie z domownikami. Ani ja, ani Frania nie mamy możliwości, żeby zamieszkać teraz osobno. A skoro mamy przechodzić wspólną kwarantannę, to kto będzie wyprowadzał naszego psa? Swoją drogą, to śmieszne: po przekroczeniu granicy można przejechać przez pół Polski, po drodze sikając i jedząc hot-doga na każdej stacji benzynowej, a potem, pod własnym domem, dostać mandat pięć tysięcy złotych za wyprowadzanie psa i złamanie kwarantanny. Oczywiście, rozumiem zasadność kwarantanny i ją popieram, ale jest tam kilka dziwnych zaprzeczeń i niedociągnięć. Na razie jednak się nie przejmujemy: cieszymy się słońcem, ciepłem, pysznym jedzeniem i dobrą atmosferą.
Kuba Bajor, pracuje przy produkcji międzynarodowych wydarzeń sportowych, obecnie w Monachium:
Wylatywałem z Wrocławia 9 marca, miałem lecieć do oddziału w Monachium, a stamtąd, samochodem, do Bułgarii, aby „ogarniać” dużą imprezę. Tuż przed wylotem, już po boardingu, dostaliśmy informację, że impreza jest odwołana, niemniej zdecydowaliśmy się lecieć, aby popracować w magazynie w Niemczech. No to pracujemy, codziennie. Wykonujemy jakąś fizyczną, kompletnie niepilną robotę, np. budujemy scenę na imprezę, która miała odbyć się na początku kwietnia, ale została przeniesiona na jesień. Po pracy wracamy z ekipą do naszego hotelu - to ogromny obiekt, sieciówka, a jesteśmy tu jedynymi gośćmi. Dzięki temu dostałem dwupoziomowy apartament. W zasadzie cieszę się, że tu jestem, bo wszystkie imprezy w najbliższym kwartale są odwołane, a tak przynajmniej zabezpieczę się finansowo na te kolejne miesiące bez pracy.
Teoretycznie do Polski wracam pod koniec marca, po czym udaję się na dwutygodniową kwarantannę, ale zasady logistyczno-transportowej gry zmieniają się co chwilę, więc nie mam pewności, jak to się ułoży. Bardziej stresuje mnie to, co będzie w Polsce, i to, co dzieje się ze światem, niż to, co dzieje się teraz wokół mnie. Czuję się w miarę bezpiecznie, wydaje mi się, że Niemcy mają ten temat dobrze ogarnięty. Poza sklepami, bo właśnie wróciłem z Lidla i stałem w kolejce z 50 innymi osobami. Towary na półkach też poprzebierane; chcieliśmy kupić kalafiora i mąkę na wegańskie nuggetsy, ale żadnego z tych produktów nie było.
Nie wiem, czy jestem psychicznie gotowy na kwarantannę, wolałbym, żeby zrobili mi test na obecność wirusa i po tym - jeśli wynik będzie negatywny - pozwolili normalnie funkcjonować. Ale nie będę marudzić, bo tak naprawdę popieram te wszystkie kroki, które podjęła Polska, żeby ograniczyć rozprzestrzenianie wirusa. Nie boję się o siebie, ale o starsze pokolenie. Niech oni lepiej tego od nas nie łapią. Myślę, że kumple będą zostawiać mi jedzenie na wycieraczce i jakoś dam radę.
Magdalena Pinkwart, mieszka z mężem w Liverpoolu, prowadzą biuro podróży:
Czekam na Sergiusza. Gdy nagle zamknęli granice, mąż był z grupą polskich klientów w Maroku. W godzinę od komunikatu wysłał ich na lotnisko, by jak najszybciej, z przesiadkami, polecieli do Polski.
Sam chciał wrócić do Anglii, żeby nie „wpaść” w kwarantannę w Polsce. Próbował. Odwołali mu trzy kolejne loty. Przez ostatnie dni miotał się między lotniskami w Agadirze, Casablance i Marakeszu. Próbował lecieć przez Niemcy, potem przez Turcję. Bilety były sprzedawane, a potem wszystko nagle odwoływano. Dziś miał wylecieć samolotem rządowym do Polski. Chciał już uciekać dokądkolwiek, bo sytuacja w Maroku niebezpiecznie się zagęszcza, a na ulicach jest coraz więcej mundurowych. Ostatecznie po przyjeździe na lotnisko zobaczył, że za godzinę jest lot do Londynu. Ludzie bez biletu zapisywali się do kolejki, płacili za bilety dziewczynie stojącej z terminalem na płycie lotniska.
Bardzo dużo osób z Anglii utknęło na świecie - w tym wielu Polaków, którzy pojechali do Polski do rodziny i teraz nie mogą wrócić do pracy. A tu, w Anglii, jest w miarę spokojnie, wszystko działa, ludzie dalej pracują. Ale te prace mogą stracić, więc przedzierają się drogą lądową. Skrzykują się w internecie, piszą, kto ma gdzie miejsca w samochodzie. Przez Francję, mimo zamknięcia, można przejechać tranzytem, jak się ma ważny powód - na przykład powrót do domu.
Dla nas konsekwencje finansowe, poza straconym sezonem turystycznym i poodwoływanymi wycieczkami (do maja i nie wiadomo czy nie dalej), to jakieś 15 tysięcy złotych za same bilety lotnicze i jeżdżenie po Maroku. Dokładnie nawet nie liczę, bo od dwóch dni nie śpię z niepokoju, co się dzieje z Sergiuszem. Boli mnie głowa. Policzę, jak mąż wreszcie wróci do domu.
Amir Alborihi, studiuje w Polsce, obecnie na praktykach Erasmus w Turcji:
Przyjechałem do Stambułu na praktyki z programu Erasmus, ale zakłóciło je pojawienie się wirusa. Już od kilku dni pracuję zdalnie. Kupiłem już bilet powrotny, ale z dnia na dzień odwołali mój lot. Nie mogę wrócić.
Wjechałem do kraju niedługo przed zmianą przepisów wizowych. Od niedawna Polacy nie potrzebują już wiz, żeby odwiedzić Turcję, ale ja musiałem ją jeszcze wykupić. Moja wiza turystyczna skończyła się 18 marca, mam nadzieję, że w takiej sytuacji strona turecka nie będzie robiła problemów - chodziłem tutaj po urzędach, ale nikt nic nie wiedział.
W poniedziałek było jedno połączenie samolotowe, ale dostałem tę informację późno i nie zdążyłbym dojechać na lotnisko. Kolejny lot ma być w piątek, ja mieszkam w Stambule, a lot jest z miasta niedaleko Adany - to w środkowej części kraju, na wschód od Ankary. Więc nie wracam do kraju, epidemię przeczekam w Turcji.
Tutaj dopiero zaczynają się organizować w związku z koronawirusem. Meczety, markety i urzędy już są zamknięte, a sklepy spożywcze mają być czynne tylko trzy dni w tygodniu.
Nic mi nie jest, jestem zdrowy, a lot samolotem stwarza potencjalne niebezpieczeństwo. Nawet gdyby jedna osoba w samolocie była chora, może przenieść to na innych pasażerów. To kwestia wentylacji w maszynie, przez którą powietrze krąży w środku, a nie wychodzi na zewnątrz. W związku z tym najlepszym sposobem jest zostać tutaj, aż wszystko się uspokoi.
Stambuł to miasto, które żyje przez okrągłą dobę, a teraz jest powoli wyciszane. Zobaczymy, co będzie dalej.
Nikoletta Kula, przewodnik turystyczny, teraz prywatnie w Maroku:
Pandemia znacznie pozmieniała wielu osobom plany podróżnicze. Pojawiły się informacje o odwoływaniu lotów, więc wielu Polaków podróżujących po Maroku - zamiast jechać na przykład na pustynię - postanowiło wrócić do miast znajdujących się w sąsiedztwie lotnisk, aby w razie czego szybko dostać się do samolotu. Wiele osób straciło wykupiony pobyt i nie zrealizowało zwiedzania. Zamknięto muzea, atrakcje turystyczne oraz restauracje. Krążą też słuchy o ograniczeniu transportu między miastami.
Był spory chaos informacyjny, nie było wiadomo, czy i kiedy przylecą samoloty umożliwiające powrót do Polski. Mam kontakt z belgijską rodziną, która od kilku dni dobija się telefonicznie do różnych instytucji, by znaleźć miejsca w jakimś samolocie i nikt nie jest w stanie im pomóc, pomimo dwójki małych dzieci. Widać, że ambasady zupełnie nie były przygotowane na tę sytuację.
Nie mam kontaktu z lokalną biurokracją, ale wiem, że biletów powrotnych z Marakeszu nie dało się kupić przez stronę LOT-u, pracownicy dzwonili do osób, które internetowo zgłaszały zapotrzebowanie na przelot.
Słyszałam od wielu osób, że próby rozmów z instytucjami kończyły się zdaniem „musicie sobie radzić”. Ja podeszłam do tego trochę inaczej, nie próbowałam nawiązać kontaktu. To zrozumiałe, że w takiej sytuacji telefony się urywają.
Przeczekam epidemię w Maroku. Po pierwsze wydaje mi się, że po wyjeździe turystów ryzyko zachorowania jest tutaj mniejsze niż w Europie, po drugie - odpowiada mi luźniejsze podejście do życia miejscowych.
No i wierzę, że wirus nie przepada za słońcem i marokański klimat mniej mu służy. Mocnym argumentem były też paniczne wieści płynące z naszego kraju, a do tego lotniska i samoloty są obecnie najmniej bezpieczne, więc wolę ich unikać. Poza tym w związku z epidemią nie mam pracy - a uczelnie, tak jak wszystko inne, są zamknięte, więc nie mam motywacji, by wrócić do kraju.
Daria, pracuje w hiszpańskim Alicante, w ostatnim momencie zdążyła wrócić do Polski, obecnie przebywa na kwarantannie:
Pracuję w Hiszpanii. Już w piątek atmosfera była napięta, a później sytuacja się pogorszyła i zaczęły obowiązywać większe restrykcje. Wieczorem polski rząd zapowiedział, że anuluje wszystkie loty, jedynie w sobotę istniała szansa na powrót.
Na początku pomyślałam, że zostanę na miejscu, ale było coraz gorzej. W sobotę rano prezydent Hiszpanii ogłosił czerwony alarm, zamknęli wszystko, zaczął obowiązywać zakaz wychodzenia z domu pod karą grzywny - można opuścić dom jedynie po zakupy, jedzenie czy do apteki. Jak już ogłoszono kwarantannę, to zaczęła po mieście jeździć policja, która kontrolowała ludzi, puszczała też z megafonu komunikaty o pozostaniu w domach. Przypadków zaczęło być coraz więcej. Wolałam wrócić, nie znam biegle hiszpańskiego, nie wiem ile to może potrwać. Bezpieczniej będę się czuła w Polsce.
Biurokracja na miejscu to chaos, nie pomaga w opanowaniu epidemii. Kiedy już udało mi się dostać do samolotu, czekaliśmy dwie i pół godziny na start, a po lądowaniu wpakowali nas wszystkich do autobusu, w którym było już tak ciasno, że nie było jak się ruszyć.
Po wejściu do hali przylotów czekała na nas kontrola, gdzie kazali nam w tym tłumie stać kolejne dwie godziny, żeby dać nam karty kwarantanny. Trzysta osób razem w jednej hali! Ludzie się bali. Denerwowali się, prawie wybuchły zamieszki. Tych wszystkich ludzi obsługiwały na początku tylko cztery osoby, trwało to strasznie długo, a kiedy ludzie zaczęli się denerwować i domagać szybszej obsługi, personel powiedział, że dopóki się nie uspokoimy, to nic nie zrobią. Ktoś zaczął filmować.
Nie powinno się ustawiać wszystkich ludzi w takim tłumie, szczególnie wiedząc, że przyjeżdżamy z kraju, w którym są już bardzo liczne przypadki koronawirusa. Nie było przygotowanych żadnych linii na ziemi, żeby zachować odpowiednie odstępy. Miał być zakaz zgromadzeń i tłumów, a to, co tam się wydarzyło - to dezorganizacja i chaos.
Teraz odbywam 14-dniową kwarantannę, póki co czuję się dobrze i mam nadzieję, że tak zostanie.
Tomasz Habdas, podróżnik i „człowiek gór”, autor bloga górskiego „W szczytowej formie”, obecnie w Nepalu:
Prowadzę aktualnie wyjazd do Indii i Nepalu, jestem tu z grupą ludzi, za których odpowiadam. W Indiach spędziliśmy dwa tygodnie, a tydzień mieliśmy być w Nepalu. U nas wszystko na szczęście dobrze złożyło się z czasem. Wirus praktycznie nie spowodował dużych komplikacji w czasie wycieczki.
Jedyna zmiana i niedogodność, jaka nas spotkała, to kwestia powrotu. Mieliśmy pierwotnie w planach z Katmandu lecieć do New Delhi, a stamtąd wracać samolotem do Warszawy przez Helsinki. No i niestety ten lot nam odwołali.
Zamknęli też całkowicie granice Indii, wycofali wszystkie wizy, które były wcześniej przyznane, więc do Indii już nie możemy wrócić. Ale gdyby to się wydarzyło dosłownie tydzień wcześniej, mielibyśmy większy problem, bo utknęlibyśmy właśnie w Indiach. Wtedy byłoby znacznie gorzej.
Będziemy wracać z Katmandu przez Dubaj do Niemiec i dalej - drogą lądową - busem do Polski.
Tutaj, w Nepalu, nie ma chaosu, bo nie ma też praktycznie zagrożenia. Jest jakiś jeden przypadek zakażenia koronawirusem i to wyleczony - z tego, co obserwuję, nawet się na ten temat specjalnie nie rozmawia.