Tyrmand, jazz i Kisiel. Krakowskie epizody autora "Złego"
Był warszawski jak Syrenka, Marszałkowska i dwie linie metra razem wzięte. Jednak w życiorysie Leopolda Tyrmanda nie brakowało także krakowskich epizodów. Najważniejsze to jazz i Kisiel, mieszkający wówczas w Domu Literatów na Krupniczej oraz dwa wydawane pod Wawelem tytuły, do których pisywał autor "Złego".
Stefan Kisielewski
Stefan Kisielewski, Kisiel, to jedna z najważniejszych postaci w życiu autora "Złego". To jemu zadedykował "Dziennik 1954". Na biurku Tyrmanda w pokoiku w YMCE, gdzie mieszka po wojnie, stały dwa zdjęcia: matki i Kisiela.
"Był w moim życiu obecny, czasem nawet potrzebny. Często był tak mały jak my wszyscy, lecz fakt, że miałem mu to za złe, czynił go jakoś większym, zaś mnie wprawiał w lepsze samopoczucie" - napisał o Kisielu w dedykacji "Dziennika 1954". A w jednym z listów, datowanym na 17 sierpnia 1951 roku, zwraca się do Kisielewskiego: "Mój Drogi Stefanie, Wpadłem w przedziwny życiowy impas, dla Ciebie zresztą arcyniewygodny, otóż kiedykolwiek czuję się samotny, zgubiony, obsrany psychicznie - wtedy nachodzi mnie chęć pisania do Ciebie".
Poznali się tuż po wojnie na ruinach Warszawy. Starszy o dziewięć lat Kisiel do końca życia pozostanie dla Tyrmanda autorytetem, powiernikiem i kompanem. Tyrmand zaś w przyszłości zostanie ojcem chrzestnym starszego syna Kisiela - Wacka, późniejszej połowy duetu pianistów Marek&Wacek. Choć w latach 60. już zdarzył się pewien incydent, który cieniem położył się na ich przyjaźni... na cały jeden dzień.
Otóż, kiedy rodzina Kisielewskich spędzała wakacje nad Bałtykiem, odwiedzili ich Tyrmand z żoną Barbarą Hoff. Pisarz długo nie mógł zdecydować się, gdzie zaparkować swego opla, by nie zabrudziły go ptaki, albo nie zniszczyły dzieci Kisielewskich. Kiedy rano na masce opla zobaczył cegłę, wiedział, że to "żarcik" przyjaciela. "Po latach krążyć będą legendy, jakoby Kisiel wyrył na masce witkacowski napis D.U.P.A. (Dziękuję Uprzejmie Przyjdę Akuratnie)". Syn Kisielewskiego, Jerzy, dementuje te pogłoski. Potwierdza natomiast, że panowie kłócili się o wszystko. Do końca.
Wówczas, w 1946 roku, kiedy spotkali się w zrujnowanej stolicy, Kisiel zaprasza Tyrmanda na łamy "Ruchu Muzycznego", który redaguje. Tyrmand pisze tam o jazzie. Z czasem Kisielewski odkrywa, że ten kompletnie nie zna się na muzyce. No chyba że to jazz.
Klub Wariatów Liberałów
"Wreszcie ktoś śmiało i odważnie wypowiedział to wszystko, co od 17 miesięcy (czasokres mego pobytu w Kraju), gniecie mi mózg i wątrobę" - pisze 7 października 1947 roku Tyrmand do Kisielewskiego po jego felietonie "Wyznanie wiary liberała".
"Według oficjalnej propagandy liberałem mógł być tylko człowiek niespełna rozumu, którego miejsce było w domu obłąkanych" - wyjaśniał w autobiografii "Błagam, tylko nie profesor" Janusz Odrowąż-Pieniążek, historyk literatury, pisarz i muzeolog związany m.in. z "Tygodnikiem Powszechnym".
Tak narodził się Klub Wariatów Liberałów założony przez Stefan Kisielewski. Do elitarnego grona należy zaledwie kilka osób: Zdzisław Najder, Jan Paweł Gawlik, Tadeusz "Ded" Chrzanowski, Zdzisław Mehoffer i Leopold Tyrmand. Ten ostatni zresztą usunął z partii założyciela, by sam mianować się jej prezesem.
W rozmowie z Marcelem Woźniakiem, autorem biografii "Tyrmand. Pisarz o białych oczach", Zdzisław Najder przytacza anegdotkę z tamtego okresu.
Wówczas, pod koniec lat 40. ukazał się właśnie przekład "Kubusia Puchatka" Ireny Tuwimowej, który z miejsca zrobił furorę. Wariaci Liberałowie zorganizowali nawet sesję naukową poświęconą bohaterom książki. "Leopold Tyrmand wygłasza referat pod tytułem "Życie erotyczne w Kubusiu Puchatku": - Nie ma go i dlatego Kubuś jest szczęśliwy."
Jazz
1 listopada 1954, sala gimnastyczna krakowskiej szkoły podstawowej na ul. Królowej Jadwigi - ta data i miejsce miłośnikom jazzu z pewnością mówią wiele. To właśnie wówczas odbyły się pierwsze Zaduszki Jazzowe - legenda nie tylko Krakowa.
"Był to jedyny wolny dzień, kiedy muzycy mogli się spotkać i pojammować. Na scenie zameldowali się Melomani, Krzysztof Komeda, Andrzej Kurylewicz, Witold Sobociński i inni muzycy. A koncert rozpoczął Leopold Tyrmand, grając na fujarce "Swanee River" - pisze Marcel Woźniak w biografii Tyrmanda "Moja śmierć będzie taka, jak moje życie".
"Z wnętrza dobiega muzyka. Lolek otwiera drzwi: trwają właśnie próby do Zaduszek Jazzowych. Wydarzenie jest nieoficjalne, nie ma żadnej reklamy ani zapowiedzi. W każdej chwili może być nalot milicji. Jazz przecież wciąż jest w katakumbach jako muzyka zakazana.
Na początek Tyrmand gra flecie prostym "Swanee River".
- Panie, kto to napisał?! - pyta pijany słuchacz, który na koncert trafił przypadkiem.
- Gershwin - odpowiada Andrzej Trzaskowski.
- To powiedz pan temu Gershwinowi, że tego się nie da słuchać ani przy tym tańczyć!" - to z kolei anegdotka, którą przytacza Woźniak w książce "Tyrmand. Pisarz o białych oczach".
Zapoczątkowana wówczas tradycja trwa do dziś. Jazz, Tyrmand i Kraków to bohaterowie wielu kolejnych spotkań. Za Tyrmandem na krakowskie jam session ciągnęło grono wielbicielek jazzu i eleganckiego dziennikarza.
"Przekrój"
Kiedy w kwietniu 1946 roku Leopold Tyrmand wrócił do Warszawy, trafił do zorganizowanej przez Jerzego Borejszę Agencji Prasowo-Informacyjnej, gdzie dał się poznać jako błyskotliwy dziennikarz. Pracę w agencji stracił rok później po tym, jak relacjonował Tenisowy Puchar Davisa na stadionie Legii. W loży prasowej jako jedyny dziennikarz pojawił się wówczas z maszyną do pisania marki Continental, co zostało uwiecznione na fotografii, opatrzonej podpisem: "Korespondent Przekroju posługuje się najnowocześniejszymi metodami pracy. Niedostępna maszyna budzi zaciekawienie na trybunach". Również jako jedyny gromkimi brawami przywitał wicepremiera Mikołajczyka, kiedy ten pojawił się na stadionie.
Maszynę kilka lat później odkupił od Tyrmanda pisarz Jerzy Przeździecki, który z kolei wymienił ją na rower z Jerzym Andrzejewskim. Ten ostatni napisał na niej swoją słynną powieść "Miazga", nazywaną "Weselem PRL-u".
Pracę w Agencji Prasowo-Informacyjnej Tyrmand stracił natychmiast. Tak trafił do "Przekroju". Tu na łamach zaczyna "w sporcie", z czasem tłumaczy czym jest jazz, pisze o dobrych manierach, prowadzi akcję "Otyli żyją krócej". Jest współautorem głośnego wówczas tekstu o przekrętach przy misjach charytatywnych na Warmii i Mazurach. Jako pierwszy lansował w "Przekroju", nieznane wówczas w Polsce, dowcipy rysunkowe bez podpisów. Dawniej musiał być podpis.
W 1948 roku redakcja wysyła go na Kongres Intelektualistów we Wrocławiu, skąd przywiózł wywiady między innymi z Picassem, Erenburgiem, Le Corbusierem, Ireną Curie, Szołochowem i jako jedyny z fizykiem Julianem Huxleyem.
Anegdotka głosi, że podczas tego wyjazdu Tyrmand bez opamiętania zamawiał w bufecie obiady. Na uwagę kolegi dziennikarza, że przecież redakcja nie zapłaci za to, Tyrmand miał odpowiedzieć, że zamówienia są na nazwisko Borejszy. Tego, który niedawno wyrzucił go z agencji prasowej.
Inna legenda mówi, że jedną ze swoich żon - kreatorkę mody Barbarę Hoff - wypatrzył właśnie na okładce "Przekroju". Ona sama zdecydowanie zaprzecza. "To nieprawda. Nigdzie nie znajdzie pan moich zdjęć" - mówiła Marcelowi Woźniakowi.
Pracę w "Przekroju" traci w 1950 roku. Powodem znowu jest relacja z zawodów sportowych. Tym razem to boks.
"W czasie walki Polaków z Rosjanami ludzie krzyczeli: Bij go za Katyń, bij go za węgiel, zabij, bo przegrasz, a Tyrmand napisał, że publiczność, była sprawiedliwa i znająca się na boksie" - wspominał Kisielewski w rozmowie z Mariuszem Urbankiem, autorem książki "Zły Tyrmand".
W czasie meczu aresztowano trzysta osób, a Tyrmand musiał poszukać nowego zajęcia.
"Tygodnik Powszechny"
Tak trafił do "Tygodnika Powszechnego", gdzie ściągnął go Kisiel. Tyrmand związany był z redakcją od 1950 roku aż do zamknięcia czasopisma w 1953 roku, kiedy to Jerzy Turowicz nie zgodził się na publikację czołobitnego nekrologu po śmierci Stalina. Pracę straciła wówczas cała redakcja.
Kierowany przez Jerzego Turowicza "Tygodnik" skupia w tamtym czasie znakomite postaci: Stanisława Stommę, Zygmunta Kubiaka, Zdzisława Najdera, Jana Pawła Gawlika, Jana Parandowskiego, Ludwika Jerzego Kerna, Stefana Kisielewskiego, księdza Karola Wojtyłę.
Przygodę w "TP" Tyrmand zaczyna od pisania recenzji teatralnych jako warszawski korespondent, choć oficjalnie zatrudniony jest w administracji. "Dla kolegów z zespołu jest dopiero aspirującym podlotkiem, mimo że w Warszawie uchodzi już za niezłego reportera. Jest po prostu Lolkiem" - pisze Marcel Woźniak.
Józefa Hennelowa, legenda "Tygodnika Powszechnego", relacjonowała biografowi Tyrmanda, że jego "ogromnie ciekawe teksty" niejednkrotnie wybawiały redakcję z kłopotu, kiedy to zdjęte przez cenzurę artykuły trzeba było czymś zastąpić. I tak do druku trafiły m.in. szczegółowy reportaż o wypadku narciarskim autora czy historia roweru zostawionego na ulicy w Szwecji, którego nikt nie zabrał, bo był czyjąś własnością. Dosyć szybko doczekał się Tyrmand swojej pierwszej "jedynki", czyli materiału na pierwszej stronie gazety - zatytułowanej "Nowe oblicze starej Warszawy".
Leopold Tyrmand z tamtego okresu to postać, którą charakteruje nie tylko nienagannie skrojony w zachodnim stylu strój, kolorowe skarpetki i idealnie czyste buty (podczas wojny pracował w hotelu, a jednym z jego zadań było czyszczenie butów hotelowych gości, Stefan Kisielewski zaś uwielbiał żartować sobie z Tyrmanda, odwiedzając go w jego pokoju w warszawskiej YMCE, wparowując do niego w ubłoconych butach). Trzydziestoletni Tyrmand bywał "zgrywusem", którego trzymały się żarty.
W "Pisarzu o białych oczach" Marcel Woźniak przytacza historyjkę opowiedzianą przez prof. Zdzisława Najdera, kiedy to, stając w obronie honoru kobiety, Zygmunt Kubiak, późniejszy autor m.in. "Mitologii Greków i Rzymian", wyzwał Tyrmanda na pojedynek, jak w dawnych czasach. "Jako że nie mają pod ręką floretów ani szabel, wybór pada na widelce". Obaj biorą na sekundanta Zbigniewa Herberta, który rozładowuje konflikt, ostatecznie więc do pojedynku nie dochodzi. Tyrmand ponoć bawi się setnie sytuacją.
Kiedy przyjeżdża do Krakowa, nocuje u Kisielewskch, którzy wówczas mieszkają w Domu Literatów na Krupniczej.
"Zawsze marzył, żeby przyjść do nas na kolację, żeby była fasolka po bretońsku albo śledź i kartofle w mundurkach. To były jego ulubione dania" - wspominała żona Kisiela, Lidia.
"Zły"
Z pracą warszawiaka w krakowskiej redakcji wiążą się podróże pociągiem. Z jedną z tych eskapad - choć tym razem Tyrmand wracał z Krakowa ze spotkania z dziewczyną, z którą akurat miał romans - zanotowaną pod datą 24 marca 1954 roku, łączy się z kolei zasłyszana w przedziale historia, o której w pisze w "Dzienniku": " Zbrodnie, deprawacje, zdziczenie obyczajów, gwałty rabunki, kradzieże (...) Otóż (rozmówca) opowiadał ciekawe rzeczy o rodzącej się tradycji współczesnych Janosików, Rinaldów, Rinaldinich, zbójów-dobroczyńców, (...) dzielą się łupem z biednymi, wspomagają, wymierzają sprawiedliwość złym dyrektorom, (...) i są kochani przez ludność, która widzi w nich obrońców".
Rok później ukazuje się "Zły", książka, która przyniosła Tyrmandowi sławę, pieniądze i wartburga.
W Krakowie - nie bez problemów - opublikował swoją ostatnią polską powieść "Filip". Oparta na autobiograficznych wątkach książka ukazała się w 1961 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego w tak minimalnym nakładzie, że w trzy dni zninęła z księgarskich półek. Ówczesna redaktorka wydawnictwa, sprzeciwiając się publikacji, nazwała powieść Tyrmanda "wrednym i niemoralnym kiczem".
To właśnie z Krakowa, 13 marca 1965 roku, wyjeżdża za granicę. Wraz z ówczesną żoną - Barbarą Hoff, zatrzymują się u przyjaciółki z "Przekroju" Janiny Ipohorskiej. Tam się żegnają, nie wiedząc jeszcze, że na zawsze, choć Tyrmand ma powiedzieć Ludwikowi Jerzemu Kernowi "Mi się wydaje, że ja do Polski to już nie wrócę".