Urodziłem się fałszerzem i fałszerzem umrę
Król fałszerzy, Zdzisław Nęcka, o którym w świecie więziennym i poza murami mówi się „Matejko”, ma 73 lata. Odsiaduje obecnie siedemnasty wyrok w swoim życiu. Wkrótce wyjdzie na wolność. Nam opowiada, dlaczego zszedł na przestępczą drogę, która zawiodła go, na około czterdzieści lat, za więzienne kraty.
Pamięta pan pierwsze sfałszowane pieniądze?
Pieniądze zacząłem fałszować po wyjściu z domu dziecka. Miałem 18 lat. Dziewczyna mnie namówiła: Zdzisiu nie mamy pieniędzy, a ty masz talent, mówiła. Jestem sceptycznie nastawiony do siebie samego. Ale ona naciskała. No i pieniędzy nie było. Ja uważam, że jestem zwykłym malarzem, który miał sporo wystaw i kilka prestiżowych nagród. Wygrałem konkurs na namalowanie aniołów papieskich. Myślałem, żeby wtedy zrezygnować z fałszowania, ale się nie udało.
Nie fałszowałem tylko tego, czego nie musiałem. A tak to co się dało: obrazy, banknoty, dokumenty, prawa jazdy, świadectwa, dyplomy, potwierdzenia autentyczności złota. W PRL za dokumenty płacono bardzo dużo.
Ta „pasja” doprowadziła pana do celi.
Jestem uparty, bawią mnie wyzwania. Tak, moja pasja doprowadziła mnie do więzienia. Pierwszy raz sfałszowałem pieniądze - dolary - w Krakowie, zaopatrywałem wszystkich cinkciarzy. Moja dziewczyna mówiła, że skoro nie mamy pieniędzy, to ja ze swoim talentem mogę je sfałszować. Malarstwo nie ma nic wspólnego z fałszerstwem, ale spróbowałem. Pierwsze sfałszowane banknoty były fatalne. Cinkciarze nie chcieli ich przyjąć. Banknoty były dobrze podrobione, tylko papier był niedobry. Drukowałem na najlepszym, jaki znalazłem, ale to była komuna. Trudno było załatwić matrycę, ale załatwiłem. Problemem był kwas azotowy. Istniała wtedy rozlewnia kwasów w Krakowie.
Kupiłem kwas, próbowałem też inne środki chemiczne z tej rozlewni. Napracowałem się i dziadostwo wyszło. Papier był zły. Wtedy wpadłem na pomysł, by z gotowych banknotów jednodolarowych zmywać jedynkę i tworzyć banknoty studolarowe. Wtedy jeden dolar kosztował siedem złotych. Gabarytowo te banknoty niczym się nie różnią. Banknot jednodolarowy studiowałem i analizowałem przez półtora roku. Myłem banknoty aż do czystego papieru. I drukowałem nominał sto. Potrzebna też była farba. Ale jak wymyć banknot do czysta? Znajomy doradził mi cykloheksan. Kupiłem słoik ogórków, ogórki wyrzuciłem, a do słoika wlałem rozpuszczalnik. W całym domu pachniało naftanolem. Na noc wrzuciłem banknoty i rano się załamałem. Były mokre, ale nie czyste.
I co pan zrobił?
Spróbowałem jeszcze raz. Nie spałem całą noc, ale nad ranem przysnąłem. Obudziłem się około dziesiątej i banknoty były w zaciekach. Szarozielone. Poszedłem z pretensjami do znajomego i okazało się, ze do cykloheksanu trzeba dolać trochę jeszcze łatwo dostępnego w sklepach dla fotografów specyfiku. I rano miałem czysty papier. Drukowałem studolarowe banknoty. Cały proces jest dość złożony. W ciągu nocy produkowałem dwa tysiące banknotów. Cały czas byłem zagrożony wizytą milicji, która mogła złapać mnie na pracy. Jest zasadnicza różnica między rozprowadzaniem a produkcją. Za produkcję jest do 25 lat więzienia. Za rozprowadzanie do 10 lat. Gotowe studolarówki sprzedawałem cinkciarzom. Nie wnosili żadnych pretensji. Nigdy nie chwaliłem się, że produkuję fałszywki. Moi przyjaciele tylko wiedzieli.
Pana życie się zmieniło?
Diametralnie! Kupowałem samochody, domy, markowe ubrania, drogie jedzenie, włóczyłem się po hotelach w Warszawie. Dziewczyny, zabawy… Potem moja żona wydawała pieniądze. Kupowała mnóstwo ubrań, które mierzyła w domu. I niepasujące wyrzucała. Była bardzo rozrzutna.
W Krakowie nie obnosiłem się z bogactwem. To było niebezpieczne. W komunie mogli mnie zgarnąć. Bałem się też znajomych: recydywistów wszelkiej maści. Mogli na mnie donieść. Ale lubiłem wygodne życie. Z żoną mieliśmy dwie lodówki: w jednej były sery, w drugiej mięso. Psy też miały swoją lodówkę. Z domu dziecka wyniosłem miłość do zwierząt. Miałem psy, koty, srokę… Nigdy nie związałem się z gangsterami. Na propozycje branżowej współpracy odpowiadałem: Ja sobie pieniądze robię sam.
Czyli ma pan odłożony majątek na stare lata?
Miałem! Moja żona przepiła półtora miliona. Zostało mi tylko sześć samochodów. Zamierzam rozwieść się z nią.
Poznałem ją w klubie jazzowym, była studentką pedagogiki. Potem poszedłem do więzienia i dostałem list od niej. Chciała mnie odwiedzić. Przyjechała. Bardzo zgrabna, bardzo ładna. Wyższe wykształcenie. Pani psycholog. Pomyślałem, że to jedyna osoba, która mnie zatrzyma w moim biegu do pieniędzy. Bo ja kocham pieniądz, a on mnie. Okupiłem to czterdziestoma latami w więzieniu. Potem już jako moja żona zaczęła pić. Jak mnie złapali, ona też poszła siedzieć, bo w domu było czterysta tysięcy lewych pieniędzy. Szybko wyszła i przepiła prawdziwe pieniądze, które zostały.
To jest pana siedemnasty wyrok. A jednak nie siedział pan nigdy za produkcję lewych pieniędzy.
Nie złapali mnie w trakcie pracy. Prawie zawsze mnie łapali z powodu donosów. Najpierw znajomy z Krakowa okradł mnie i zakapował na milicję. Sam wyjechał do Szwecji i założył sieć sklepów z pasmanterią. To była moja pierwsza wpadka. Nie poszedłem siedzieć, bo matrycę zdążyłem wrzucić do kwasu azotowego. Nie było dowodów przeciwko mnie. Nigdy mi nie zarzucono produkcji, tylko handel. Od tej pory nie fałszowałem dolarów. Był duży popyt na dokumenty. Zacząłem fałszować dowody, prawa jazdy i świadectwa maturalne. Za dowód było prawie cztery tysiące złotych. Zarabiałem około stu tysięcy złotych miesięcznie. Znacznie mniej niż w czasach fałszowania dolarów.
Żadna z moich dziewczyn nie wiedziała, czym się zajmuję. Cieszyły się z prezentów. Jednej kupiłem skuter w Peweksie. I Johnny Walkera. Kupowałem drogi sprzęt elektroniczny. Ciuchy na tandecie. Podróżowałem. Jeździłem dobrymi samochodami, które ukrywałem; trzymałem je u swojej dziewczyny w stodole. Ciuchy też. I kiedy chciałem się zabawić, jechałem do niej, przebierałem się, wsiadałem do swojego drogiego samochodu i do Warszawy.
Tylko mieszkania nie musiałem kupować. Mieszkałem u babci na wsi. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że mało pomagałem babci finansowo. Sąsiedzi często prosili mnie o pieniądze na opał, na piec do ogrzewania domu, ale nie wiedzieli, że je fałszuję. Nigdy nie oddawali.
To pieniędzy panu nie brakowało.
Pieniędzy zawsze mi brakowało, choć w sumie sfałszowałem ponad 312 tysięcy banknotów stuzłotowych w dwa lata. Stuzłotówki to mój ostatni pomysł. Każdego kwadracika banknotu musiałem nauczyć się na pamięć. Polskie pieniądze są najbardziej zabezpieczone na świecie. Posiadają piętnaście zabezpieczeń. Moją pasją było pokonać wszystkie. I pokonałem. Ostatnia seria była nie do rozpoznania. Wpadłem przez laserowy czujnik gęstości papieru, który wprowadzono w latach dwutysięcznych. I zostałem zakapowany przez gangstera, który po prostu mi zazdrościł.
Jest pan malarzem. Wymalował pan kaplicę w areszcie śledczym na Montelupich. Obrazy też pan fałszował?
Tak, ale niewiele. Była taka słynna kradzież obrazu Maneta z muzeum w Poznaniu. Plaża w Bourville. Malutki obraz, który ktoś wyciął z ramy i wstawił w to miejsce jakieś malowidło. Kiedy go ukradli, przyjechali do mnie, do więzienia w Zaborzu i pod okiem kamery robiłem kopię. Chodziło o zbadanie, w jakim czasie fałszerz stworzy kopię. Potrzebowałem godzinę.
Na czym polega fałszerstwo? Dyletanci myślą, że trzeba sfałszować obraz kreska w kreskę. To nieprawda. Ja fałszuję malarza, nie obraz. Fałszuję jego umiejętności. Maneta sfałszowałem, to nie była kopia. To był obraz malowany ręką Maneta. Mieli mi go oddać, jak się prawdziwy odnajdzie. I się odnalazł. Celnik go znalazł.
Niedługo pan wyjdzie na wolność. Wyobraża pan sobie skromne życie?
Nie, ale nie wrócę już do fałszowania. Nie chcę trafić znów do więzienia. Mam szacunek w całej Polsce, ale dziś więźniowie nie mają honoru. Kiedyś w więzieniu przestrzegano zasad. Teraz siedzę z idiotą, który ukradł psa, i on nie ma żadnych zasad. Ale mam szacunek w całej Polsce.
Nie związałem się z gangsterami. Na propozycje współpracy odpowiadałem:Ja sobie pieniądze robię sam
Nie jestem z siebie dumny. Dumny jestem ze swojego obrazu „Anioł na tysiąclecie”, który namalowałem na Monte w latach 90. Ale jako fałszerz mam satysfakcję. Lubiłem i malować, i fałszować. Najlepszymi fałszerzami są malarze. Tajemnicą mojego sukcesu jest upór. I może iskra boża.
Przy ostatnim fałszerstwie moim wspólnikiem był klawisz z Monte. Zamówił u mnie najwięcej fałszywek. Żona go zostawiła, okradła i chciał pieniędzy. Trzy miesiące się opierałem. W końcu mnie namówił na produkcję. Kupił sobie mieszkanie za kilkaset tysięcy. Renault clio. A ja dom z bali i mazdę.
Zakapował mnie facet, który brał ode mnie niedodruki, odpady. Bezczelnie oddzierał z nich kawałek banknotu. Ten nieudany. Kupował za to narkotyki. Miał rewizję i te niedodruki w domu. A moja żona próbowała za lewe pieniądze kupić kampera. Wtedy wpadłem. Klawisz też. On już wyszedł. Ja dostałem sześć i pół roku. No i siedzę…
Miał pan trudne dzieciństwo. To zapewne miało wpływ na pańskie późniejsze wybory.
Mój dom rodzinny to była babcia Ania. Najukochańsza osoba na świecie. Opiekuńcza, spokojna, schorowana babinka. Nigdy na mnie nie krzyczała. Mieszkaliśmy w Nielepicach. Miło to wspominam. We wsi chodziłem do szkoły, mam tam przyjaciela do dziś.
W domu przy Bonerowskiej w Krakowie to była zła rodzina. Matka - miała siedemnaście lat, jak się urodziłem - pijaczka. A kiedy piła, była bezlitosna. Tłukła mnie za nic. Nierzadko spałem na ulicy. Nie rozumiałem tego. Byłem dzieckiem niechcianym, choć ojciec nigdy mi tego nie powiedział. Matka twierdziła, że zmarnowałem jej życie. Ojciec wniósł sprawę o przydzielenie mu opieki nade mną. I oddał mnie do babci. Wrócił do mojej matki. A ja w wieku 8 lat, po pierwszej klasie, trafiłem do domu ojca. Matka już się wyprowadziła i jej miejsce zajęła inna kobieta. Macocha była przyzwoitą kobietą, ale ojciec po pijaku bił mnie. Uciekałem, włóczyłem się.
Ktoś musiał zawiadomić policję, bo zabrali mnie do domu dziecka. Dostałem się najpierw do pogotowia opiekuńczego. Całe noce wyłem jak potępieniec. Płakałem nocami i dniami. Policjanci mnie uspokajali, że tam, gdzie pójdę, będzie mi lepiej niż w domu. Mieli rację, choć w domu dziecka mieli nas za nic. Rano dostawaliśmy pół litra kawy i herbaty słodzonej, dwie kromki chleba z margaryną i serem żółtym. Jak nam to smakowało!
Jak wspomina pan czas w domu dziecka?
Miałem w domu dziecka koleżankę Zuzię. Ją najlepiej pamiętam. Kierowali nas do szkół. Jak ktoś umiał rysować, jak ja, to szedł do plastyka. W domu dziecka panowała totalna samowola. Robiliśmy, co chcieliśmy. Ważne było, żeby chodzić do szkoły i jako tako się zachowywać. Obowiązkiem była nauka. Miałem jeden zeszyt na wszystkie lekcje.
Starsi chłopcy najczęściej nas bili. W domu dziecka liczyła się siła. Jak się nie umiało bić, to się było bitym. Jak nas wypuścili w miasto, kradliśmy wszystko, co popadnie: w sklepach, na targu…
Wszyscy umieli kraść i wszyscy byli złodziejami. Było nas 48 chłopców. Wielu z Krakowa. Poznałem tam swoich obecnych przyjaciół. Do dziś sobie pomagamy. Przyjaźń to jedyna pozytywna rzecz, jaką wyniosłem z domu dziecka. Spędziłem w nim osiem lat. Po wyjściu wróciłem do Krakowa, na Bonerowską. Długo stałem pod domem, nie wiedząc, czy wejść, czy nie. W domu była macocha, już po ślubie z moim ojcem. Powiedziała: wejdź na chwilę. A to był mój dom! Ojciec zgodził się, bym został.
Oboje mnie zaakceptowali. Spałem w kuchni. Rok. Źle to wspominam. Macocha robiła sobie śniadanie z kilku jajek, nie pytała, czy jestem głodny. Całe dnie łaziłem po znajomych. Na Bonerowską przychodziłem spać. Kilka razy zastałem zamknięte drzwi i powiedziałem: dość. I wchłonęła mnie ulica. Nie wypuściła ze swoich szponów do dziś. Po roku się wyprowadziłem do kolegi z domu dziecka. Pozwolił mi mieszkać, ile chcę. Malowałem, niewiele zarabiałem. I zacząłem fałszować dokumenty. Musiałem się przebranżowić. Zaczęły spływać pieniądze. Zacząłem studia, ale jako bogaty człowiek zrezygnowałem z nauki. I wtedy dziewczyna poprosiła, żebym jej udowodnił, że potrafię zrobić pieniądze. Udowodniłem. I zaczął się nowy rozdział mojego życia.