W Łodzi czuć ochłodzenie
Jak co roku, mieszkańcy m.in. śródmieścia Łodzi mogą poczuć, że nadeszły chłody. Nie tylko tradycyjnie, poprzez skórę drażnioną wdzierającym się pod odzienie listopadowym wiatrem.
W częściach miasta, gdzie lokatorzy muszą ogrzewać mieszkania poniżającymi w XXI wieku węglowymi piecami, nawet najmniej wyrobionym na zapachy nosem można poczuć, że spalić w takim piecu da się niemal wszystko. W powietrzu unoszą się zatem zapachy unicestwianych śmieci, gumy, plastiku i innych odpadów.
Oszczędza złotówki lokator, zaoszczędzą (lub stracą) służby oczyszczania miasta, bo do niektórych rejonów Łodzi mogą rzadziej kursować. A że wszyscy "dostajemy po płucach"? Przecież nikt nie mówił, że życie w Łodzi będzie upiększone zapachem konwalii. Lecz przypomnę, że Łódź - z Krakowem i Katowicami - jest na "pudle" pod względem zapadalności na choroby układu krążenia i oddechowego, raka płuc, chorobę niedokrwienną serca, których przyczyną jest również zanieczyszczenie powietrza...
Niektórzy z górali przepowiadają, że czeka nas długa i śnieżna zima, zatem w łódzkich piecach mogą spłonąć nie kilogramy, ale tony śmieci. Przeciwdziałanie zatruwaniu i tak nieświeżego powietrza, jakie proponują rodacy (zresztą podobnie jak w wielu innych kwestiach), to kij, czyli kontrole prowadzone przez strażników miejskich. Funkcjonariusze zachęcają do donosów, a mandaty oscylują z reguły wokół 500 zł. Nakryci na gorącym (dosłownie) uczynku nie wytłumaczą się - zgodnie z ulubioną w naszym kraju zasadą- że to "nie mój piec"...
Jednak, jak nigdy nie zwalczy się gapowiczów w komunikacji miejskiej, tak śmieci będą płonąć póki w mieszkaniach są piece. I dopóki z działaniem na rzecz podnoszenia poziomu (po przymuszeniu do współdziałania prywatnych właścicieli budynków) tego, co posiadane wygrywają bizantyjskie pragnienia budowy szklanych domów czy innych "stajni"...