- Ojciec był rolnikiem, strasznie ziemię kochał. Mama zajmowała się domem - opowiada Anna Zahorska z domu Zając. Ale w tej historii będzie też o okropieństwach wojny, przymusowej pracy w Niemczech...
Dzwoni telefon. To pani Helena z Zielonej Góry. Prosi o kontakt do Józefa Bednarza, którego wspomnienia o Nowym Małyńsku na Wołyniu opublikowaliśmy dwa tygodnie temu. Tak się składa, że rodzina pani Heleny też mieszkała w tej miejscowości. A jej rodowe nazwisko - Zając - pojawia się w opowieści pana Józefa. - Może byliśmy sąsiadami? - zastanawia się pani Helena. Okazało się, że jednak nie byli sąsiadami, że chodziło o inną rodzinę Zająców, której ojciec pięknie przygrywał na skrzypkach...
Poszłam do drugiej klasy, to wojna wybuchła. Ale spokojnie było. Tylko Ruskie zaczęli wywozić na Sybir. Kto bogaty, to hajda!
Korzystając z okazji, zachęcam panią Helenę, żeby podzieliła się swoimi wspomnieniami z Kresów. - Ja? Nie... Ja młoda jestem, 1938 rocznik. Co ja tam pamiętam... Dom, podwórze, gęsi. Ale mam starszą siostrę. Ona na pewno coś więcej opowie - zauważa pani Helena. No to jedziemy odwiedzić siostrę. Kierunek: Mostki podŚwiebodzinem.
To była puszcza, nie ziemia
Anna Zahorska z domu Zając (rocznik 1931) już na nas czeka. I snuje rodzinną opowieść. Ojciec Stanisław (1906) pochodził z miejscowości Małe Końskie. Mama Józefa Niedzielska (1907) - z okolic Wieliczki. Ale poznali się pod... Łuckiem, stolicą województwa wołyńskiego. To było najpewniej w latach 20. Stanisław wyjechał tam do pracy, do bogatych gospodarzy. Z kolei rodzice Józefy (ojciec był brakarzem w lesie) kupili tam ziemię, sporo hektarów. Młodzi pobrali się i zamieszkali w Mańkowie. Tam na świat przyszło troje z siedmiorga ich dzieci: Jan (1928), Anna i Eugeniusz (1932).
Z Mańkowa rodzina przeniosła się do Nowego Małyńska, gdzie kupiła 11,5 hektara ziemi. - To była puszcza, nie ziemia. Las, puszcza. To trzeba było sobie wyrobić na ziemię, karczować. A ojciec mój bardzo pracowity, strasznie pracowity człowiek. I tam byli prawie darmowi robotnicy, Ukraińcy. Przychodzili, pracowali - podkreśla pani Anna. - Ojciec był rolnikiem, strasznie ziemię kochał. Mama zajmowała się domem.
Pierwszy dom Zająców był drewniany. Skromny. Pokój i kuchnia. Z czasem ojciec postawił coś większego. - Duża kuchnia, duży pokój z jeden, dwa, trzy... czterema oknami - wylicza pani Anna. - W pokoju długi stół. Przyjechał stolarz, porobił łóżka, porobił szafy, kołyskę zrobił - była taka ładna..., łóżeczko.
W obejściu stała także stodoła, spichrze. - Piękne krowy my mieli. Ja nie pamiętam, ile, ale na pewno z siedem, bo mleko odwozili do mleczarni. Świnie, tak. Gęsi na pierze, takie ładne, ale nie tak, że łaziły gdzie popadnie, tylko napasło się je i do zagrody. A kur to było tyle... - macha ręką pani Anna.
Ojciec miał do pomocy parobków, mama - dziewczynę, która przychodziła doić krowy, pomagała w domu. Na polu rosły: - Hreczka, żyto, owies - bo konia czym karmić?, pszenica, troszkę lnu, konopie... Tam bardzo dobre ziemie były. Pamiętam też, że można było nawet wynająć maszynę i Żyd młócił - zaznacza pani Anna. - Bardzo dobrze nam się żyło. Podwórko duże było. Dziadek zasadził pół hektara sadu, naokoło podwórza wiśnie. Któregoś roku wszystko wymarzło. Drzewa tak trzaskały, jakby ktoś strzelał. A były grusze, jabłonie...
Kiedy pytam o maminą kuchnię, ulubione potrawy, pani Anna wymienia buraczki, kapustę z grochem. I przyznaje: Mama dobrze gotowała. Kur było dużo, to rosół zrobiła, do tego makaron własnej roboty, kartofelki. Tylko jedno co, to nie piekła mięsa, bo na żołądek chorowała. A niedaleko była jeszcze kopalnia torfu, takie pryzmy ułożone, jak chaty. Na jesień mama wysyłała nas w te doły, bo tam żurawiny rosły. Mama to mieszała z gruszką i mieli my marmeladę.
I to sąsiad sąsiada
W Nowym Małyńsku rodzina Zająców powiększyła się o troje pociech: Tadeusza (1936), Helenę i Stanisławę (1940). Tymczasem Anna chodziła już do szkoły - do Małyńska. - Sklep na sklepie, dwa młyny, tartak, szkoła siedmioklasowa, kolej - tak opisuje to miasteczko. - Poszłam do drugiej klasy, to wojna wybuchła. Ale spokojnie było. Tylko Ruskie zaczęli wywozić na Sybir. Kto bogaty, to hajda! Nauczycieli, w biurze kto pracował, kułaków... Kto im wpadł w ręce, tego wywozili.
- Niemcy weszli - kontynuuje pani Anna. - Najsampierw Żydów wszystkich z miasteczka pozbierali. Jamy były pokopane, a naokoło Niemcy z bronią siedzieli, strzelali i oni wpadali do tych dołów. Strasznie Niemcy niszczyli. I nie tylko Żydów. W krótkim czasie bandy ukraińskie zaczęły grasować. Bić, rąbać. I to sąsiad sąsiada. Boże kochany... Co oni robili, to niech piorun weźmie! A u nas naokoło Ukraińcy, my w środku. Wyjechali my do Małyńska, zamieszkali w pustym żydowskim domu. Niemcy na dzień przyjeżdżali, a na noc zostawiali Polaków sobie samym. I wtedy ci dopiero łupili! Żniwa trzeba było robić, to kto poszedł, to już nie wrócił.
Około pół roku Zającowie mieszkali w Małyńsku. Stamtąd rodzinę zabrali Niemcy. - Byli my w Równem chyba. Czy to w Kostopolu? - zastanawia się pani Anna. - Tam jeszcze był dom dla umysłowo chorych i Niemcy wszystkich wystrzelali...
- W Równem my długo nie byli. Powieźli nas do Niemiec, gdzieś daleko. Tam nas wyładowali, przyjeżdżały samochody i bauery brali do pracy na roli. Jeden popatrzył na nas, my stali, on mówi, że tę rodzinę weźmie. I popadli my do fabryki mebli - kiwa głową pani Anna.
Jezu, jak mi dziękowali...
Potężny zakład działał w miejscowości Waldheim. - My mieszkali na terenie fabryki. Był pokój duży na dole, dwa łóżka piętrowe, w rogu piecyk żelazny. Na górze jeszcze jeden pokój. Tam mieszkali też Litwini - rodzice, dwoje dzieci. I jeszcze nauczyciel był - opisuje pani Anna. - Śniadanie, obiad i kolację dostawali my z kuchni. Półtora bochenka chleba, marmeladę.
Jan, najstarszy z rodzeństwa, pracował bardzo ciężko - przy heblowaniu desek. Podobnie jak ojciec. Eugeniusz chodził do majstra, który traktował chłopca jak swego, później chciał nawet, by ten został w Waldheim i wyuczył się fachu.
- Oni na dole heblowali deski, ja u góry byłam. Jak zabrzęczała maszyna, to ja odbierałam obrzynki i układałam na kupkę - uśmiecha się pani Anna. - Na trzecim piętrze było kilku Czechów, więźniów. Czarne ubrania, żółte pasy. Zbijali skrzynie na amunicję. Mówią, że są Czesi, mają trzy czy cztery lata siedzenia, bo zabili świnię bez pozwolenia albo coś... Prosili, żebym przyniosła im soli, bo mają zupę, wszystko, ale nie mają soli. Poszłam na kuchnię, wzięłam grudę soli. Poszłam do windy i zajechałam na górę. Zaniosłam im tę sól. Jezu, jak mi dziękowali...
W fabryce pracowali także Rosjanie. Tych Niemcy traktowali najgorzej. - Co dostawali jedzenie, to niech Pan Bóg broni. Kartofle tarte, brukiew - i to zalewane. Jak otwierali tę kanę, to niech Pan Bóg broni - wzdryga się pani Anna.
I wspomina dwóch Niemców, którzy też pracowali w fabryce, na drzwiach szafki mieli zawieszoną mapę i codziennie kreślili na niej jakieś strzałki. Brat Jan wytłumaczył siostrze, że w ten sposób zaznaczają, jak niemiecki front przesuwa się w głąb Związku Radzieckiego. Niedługo później strzałki „szły” już z powrotem...
Koń, wóz i w drogę!
W Waldheim urodziła się Janina (1945), najmłodsze dziecko Zająców. A wkrótce nastąpiło wyzwolenie. - Zaraz my się szykowali do wyjazdu. Do pociągu na stację jakoś my się zatarabanili. Dużo obuwia my mieli, Janek z jakiegoś zakładu przyniósł - dodaje pani Anna. Ale daleko nie zajechali. Tory zerwane... Wrócili do fabryki i po tygodniu spróbowali ponownie. Tym razem udało się ujechać z 50 kilometrów. Wyładowali się, ojciec w ramach handlu wymiennego wystarał się o konia, wóz i ruszyli w dalszą drogę. Spali w opuszczonych stodołach. Na granicy stracili konia i wóz, ale też przesiedli się do pociągu. Przez Częstochowę dotarli do stryja w Małych Końskich, rodzinnej miejscowości ojca. Stamtąd mężczyźni wypuścili się na „zwiady” na Ziemie Odzyskane. Stanisław Zając znalazł gospodarstwo w Mostkach. Spodobało się. Ściągnął rodzinę. Było lato 1945 roku...