W życiu najważniejsze jest życie. Artur Więcek Baron o filmie "Prawdziwe życie aniołów"
Adam, znany i ceniony aktor, przechodzi rozległy udar, w efekcie którego traci zdrowie i niezbędne do wykonywania swojego zawodu narzędzie – mowę. O jego powrót do zdrowia i na scenę z ogromnym uporem walczy żona Agnieszka. Ten, wydawać by się mogło, hollywoodzki scenariusz napisało samo życie. Na ekrany kin wchodzi właśnie film „Prawdziwe życie aniołów” inspirowany historią Krzysztofa Globisza, w którym krakowski aktor po raz pierwszy po udarze stanął przed kamerą. O pracy nad filmem rozmawiamy z jego reżyserem Arturem Więckiem Baronem.
"Skakajka" to słowo, jakim Adam, bohater filmu, nazywa wiewiórkę. Skakajkę wymyślił Krzysztof Globisz?
Nie, wymyśliłem ją ja, ale sama historia jest prawdziwa. Krzysztof zamienił słowo "wiewiórka" innym słowem, ale "skakajka" wydała mi się bardziej obrazowa, czyli filmowa.
Niełatwo chyba zrobić film, w którym opowiada się prawdziwą historię, w którym gra sam bohater tej opowieści i w dodatku jest on przyjacielem.
Ten film, oczywiście, jest inspirowany konkretną historią, ale nie jest opowieścią jeden do jeden o przypadku Krzysztofa. Długo się zastanawiałem, jak zrobić taki film, żeby z jednej strony zachować tę intymność, relację jaka nas łączy, a z drugiej strony nie popaść w banał i zrobić film uniwersalny. Myślę, że biorąc się za takie historie, trzeba mieć w sobie rodzaj delikatności. Poczucie, że wchodzi się w czyjąś prywatną historię, musi uruchamiać w nas szczególną empatię, żeby nie wejść w czyjeś życie z butami. I musi się to spotkać z odpowiedzialnością za tę historię, by nie traktować jej w sposób cyniczny, żeby służyła jakiemuś większemu dobru. A widzowie muszą mieć poczucie, że oglądają coś autentycznego, co sprawi, że potraktują historię, jak własną, utożsamią się z nią. Nieustannie trzeba więc lawirować pomiędzy potrzebą atrakcyjności filmowej opowieści, a prawdą i odpowiedzialnością za historię powierzoną nam przez kogoś. Na pewno nie było to łatwe.
Krzysztof Globisz widział już ten film?
Tak, bardzo mu się podobał. Ale bardziej tego filmu obawiała się Agnieszka, żona Krzysztofa. Szła na niego niemal, jak na ścięcie. Powiedziała jednak, że po 10 minutach oglądania zapomniała, że to jest jej historia. I mam nadzieję, że tak będą też ten film odbierać widzowie, że będzie on czymś więcej niż prywatną historią z życia Krzysztofa Globisza.
A jak ma się dziś Krzysztof Globisz?
Ma się tak jak w filmie, jest pełen życia. Wszystko rozumie, choć mało mówi. Kiedy się do niego przyjeżdża, jest zawsze radosny. Mówi: "Ja, szczęśliwy". Jest w tym coś nieprawdopodobnego. Nawet Agnieszka pyta go: „I z czego ty się tak cieszysz?” A ja mam na to pytanie swoją odpowiedź. Otóż, idąc za stwierdzeniem Barbary Skargi, że miłość, to jest radość z istnienia drugiej osoby, myślę, że Krzysztof budzi się rano i cieszy się, że widzi Agnieszkę. I to jest właśnie miłość, i jego szczęście.
Film powstawał niemal pięć lat. Nie bał się pan, że to się nie uda?
Bałem się i to jak! To się mogło nie udać na wielu poziomach. Pierwszy klaps padł jesienią 2019 roku, a scenariusz zacząłem pisać rok wcześniej. Na początku w ogóle byłem sceptyczny, ponieważ nie wiedziałem, jaka praca czeka mnie z Krzyśkiem. Materiał na film jest fantastyczny, ale czy Krzyś jest świadomym aktorem? Tego nie wiedziałem na początku. Nie wiedziałem, czy będzie w stanie pracować, czy w ogóle jestem w stanie nawiązać z nim jakikolwiek kontakt. Ale kiedy po raz pierwszy po jego wyjściu ze szpitala przyjechałem do niego, zobaczyłem, że wygląda tak, jak przed udarem, ale zasadniczą sprawą, jeśli chodzi o film, był spektakl Łaźni Nowej "Wieloryb the Globe" (spektakl Mateusza Pakuły dedykowany Krzysztofowi Globiszowi, który po udarze powraca na scenę teatru, w którym gra Krzysztof Globisz – przyp. red.) - tam zobaczyłem, że wciąż jest aktorem. Ma inny rodzaj warsztatu, ale wciąż jest aktorem. To był moment, w którym już wiedziałem, że zrobienie tego filmu jest możliwe, choć wciąż towarzyszyły mi ogromne obawy, czy on będzie miał świadomość budowania roli. Gdybym tego nie był pewny, film by nie powstał. Zresztą w trakcie kręcenia zdarzyło się mnóstwo sytuacji, które mogły nas zatopić: i drugi udar Krzyśka - na szczęście lekki i bez konsekwencji dla zdrowia, i pandemia, i brak pieniędzy, a nawet to, że jest to bardzo prywatna historia i w związku z tym, nieustannie towarzyszyła mi myśl, że ona będzie nieprzekładalna na uniwersalną opowieść albo, że będzie zbyt ckliwa i sentymentalna. Bardzo pilnowaliśmy, aby taka nie była.
Udało się - film trafił do kin, a po seansie dziękowali panu bliscy osób, które przeszły udar. Dla nich "Prawdziwe życie aniołów” okazało się czymś więcej niż historią znanego aktora.
Udar to jest dziś choroba społeczna, więc jeśli ten film komuś pomoże, żeby wierzyć, walczyć o siebie i nie poddawać się, to wspaniale, po to także go robiliśmy. Może będzie on też w tym sensie potrzebny, że ktoś wyjdzie z kina i się przebada. Może dzięki niemu będziemy uważniejsi na drugiego człowieka. Ta historia jest właściwie hollywoodzka – bohater, bez szans na wygraną, niejako wbrew wszelkim przewidywaniom, podnosi się z kolan i zwycięża. Przez to ma ona w sobie jakiś terapeutyczny charakter.
Anioł Giordano, którego grał Krzysztof Globisz, trafił niegdyś - za karę - do Krakowa i zawsze się tu kimś opiekował. Teraz sam potrzebuje opieki, choć "Prawdziwe życie aniołów" nie jest przecież kontynuacją filmów "Anioł w Krakowie" i "Zakochany anioł".
Kiedy Krzysztof miał udar, w internecie pojawiły się tytuły "Anioł miał udar", dochodziły do nas też głosy znajomych, że w tych filmach zawsze byliśmy po jasnej stronie i że łatwo jest robić filmy optymistyczne, kiedy wszystko nam sprzyja, ale co teraz? Jak sobie poradzić z takim nieszczęściem? I uznaliśmy, że to jest dla nas pewien rodzaj wyzwania i szansa, żeby pokazać, co wtedy, kiedy w życiu nie jest tak kolorowo. I z tego się wzięło "Prawdziwe życie aniołów". Słowo "prawdziwe" jest w tym tytule bardzo istotne, ponieważ w tych wcześniejszych filmach traktowaliśmy rzeczywistość trochę z przymrużeniem oka. Już sama postać anioła niesie ze sobą rodzaj dystansu. W tym filmie chodziło o to, żeby tego nawiasu nie było, żeby już całkiem na serio, choć w „anielskim” stylu, zastanowić się nad pytaniem, co tak naprawdę ma w życiu sens. Spróbować na nie odpowiedzieć i wyjść z tej historii z jakimś poczuciem siły, wzmocnieniem i nadzieją. Dystrybutor wymyślił hasło: "Film, po którym chce się żyć" i mam sygnały od widzów, że tak właśnie jest.
Trochę zaspoileruję - Krzysztof Globisz gra w tym filmie siebie zdrowego, sprzed udaru - to było pewnie spore wyzwanie. Ale myślę, że nieporównywalne ze sceną, która kończy film.
Mieliśmy obawy innej natury. Baliśmy się, czy ponowne wchodzenie w czas i wydarzenia związane z mrocznym okresem choroby nie uruchomią w Krzysztofie jakiegoś rodzaju melancholii, niekontrolowanej traumy - tego nie da się przewidzieć. Ale okazało się, że on nie pamięta w ogóle udaru, ani pierwszych tygodni po udarze - więc to co pokazujemy, to jest nasza wersja tych zdarzeń. I to było dla nas artystycznie uwalniające, a Krzysztof potraktował te sceny, jak niezwiązane z nim osobiście zadanie aktorskie. Była w nim ogromna chęć, by grać. Na pewno praca na planie była też dla niego jakimś rodzajem rehabilitacji, ale najważniejszy był powrót przed kamerę. Ta praca go uskrzydliła, ale był to dla niego niewątpliwie także przeogromny wysiłek. Patrząc na niego na planie uświadamialiśmy sobie, ile trudu kosztuje wypowiedzenie jednego słowa, zrobienie małego kroku, na co dzień nawet się nad tym nie zastanawiamy, ale dzięki takim spotkaniom i takim rolom widzisz także hierarchię własnych problemów. A co do ostatniej sceny, Krzysztof mówi ten tekst z pamięci, bez żadnych podpowiedzi i to jest kolejny przykład siły jego ducha.
Bohaterką filmu jest również żona Krzysztofa Globisza - Agnieszka, choć ona sama nie występuje, gra ją Kinga Preis.
Bez Agnieszki ten film absolutnie by się nie udał, kręcenie nie byłoby w ogóle możliwe. Ona przez cały czas była obecna na planie jako pielęgniarka, psycholożka, nieoceniona pomoc dla ekipy i Krzysia. Jak nie wiedzieliśmy, o co Krzysztofowi chodzi, Agnieszka tłumaczyła. Jej wkład jest nieoceniony także w tym względzie, że w filmie są kwestie, które padły naprawdę, jest w nim jej perspektywa, jak to wszystko wyglądało - nie tyko jeśli chodzi o przebieg fabularny. Trudno byłoby mi, jako scenarzyście, wymyślić tego rodzaju kwestię, jak: "to nie są oczy martwej ryby", którą wygłasza pielęgniarka. To są rzeczy z życia wzięte. Niesamowite znaczenie miało również to, że Agnieszka nie jest "skarbnicą pamięci", która strzeże jedynej słusznej linii mówienia o Krzysztofie. Globiszowie są rodziną artystyczną, Agnieszka - choć nie jest aktorką - doskonale rozumie, na czym polega ta praca, wie, że nie da się historii prywatnej opowiedzieć wprost, jeden do jeden. Że dla potrzeb dramaturgii wprowadza się zmiany i tak, np. Globiszowie w filmie mają córkę, choć naprawdę jej nie mają, ale mnie ona była potrzebna do tego, żeby wprowadzić inny rodzaj spojrzenia, bardziej czułego, a to jest ten rodzaj ciepła, którego nie ma w facetach.
Czy ona równie ochoczo podeszła do pomysłu sfilmowania także jej historii?
Krzysia było o wiele łatwiej namówić niż Agnieszkę, ona miała opory przed opowiadaniem o ich życiu. W dodatku chcieliśmy pokazać, że przed udarem nie zawsze było ono sielankowe. Ale Krzysiu powiedział: "Ja gram". No to nie było wyjścia. (śmiech)
To film także o przyjaźni. I na planie fabularnym i w życiu.
Tak, ten film jest czymś więcej niż tylko filmem, jest w nim zamknięte dwadzieścia parę lat naszych relacji, przyjaźni. I powstał pewnie też dlatego, że sobie ufamy, że zapracowały te wszystkie lata. Choć ta relacja mogła być także i obciążeniem. Tak się nie stało, na szczęście. Bardzo duży wkład w tę historię miała także montażystka Ola Idzikowska, której zadaniem było wyrzucanie - bez sentymentów - scen, które nie działają. Opowieść jest osobista, ale efekt dla widza musi być taki, że będzie to też historia uniwersalna. I tu nie ma zmiłuj.
Ważną postacią jest tu - nie tylko filmowo - Jerzy Trela. Czy zdążył zobaczyć film?
Nie cały, ale zobaczył w szpitalu wszystkie swoje sceny, oczy mu się zaszkliły łzami, ale spojrzał na Krzysia i powiedział: "Dwa debile!" (śmiech). To był cały Jurek. Oni się bardzo z Krzysiem kochali. I myślę, że jakaś cześć tej relacji przebiła się i na ekran, bo Jurek gra tu kogoś, kim w istocie był, czyli bardzo ważną, bliską Krzyśkowi osobę. I w tej roli jest wszystko to, za co kochamy Trelę: wspaniałe aktorstwo, warsztat, mądrość, a jednocześnie jakieś ciepło, poczucie humoru i dystans do siebie. W filmie Jurek siedzi przy łóżku Krzysia i mówi: "Dobrze będzie". A kiedy pojechaliśmy z Krzysiem do Jurka do szpitala sytuacja się odwróciła, to Krzysiu siedział przy łóżku Jurka. Widziałem, że chciał mu coś bardzo powiedzieć, ale na początku nie mógł się wysłowić, próbował raz i drugi, a w końcu powiedział: "kocham cię". Na co Jurek: "no wiem, też cię kocham". To była bardzo piękna i przejmująca scena. I kiedy patrzę na ten film, to z jednej strony jestem bardzo szczęśliwy, a z drugiej mam poczucie ogromnej straty i żalu, że Jurka nie ma. Bardzo mi go brakuje.
Jerzy Trela wygłasza taką kwestię, że w życiu najważniejsze jest życie.
To jest zdanie, które powiedział w naszym filmie o nim, Marek Edelman. Przypomniałem sobie o nim pisząc scenariusz do „Aniołów”. Najpierw napisałem scenę z Trelą, kiedy mówi to zdanie, a potem dopisałem jeszcze przypowieść o bogaczu i biedaku, którzy mieszkają po przeciwległych stronach góry. I jeden z nich patrzy na okolicę, bo to wszystko jest jego własnością, a drugi, po prostu patrzy, bo jest piękna. I może w życiu chodzi właśnie o to, żeby patrzeć na świat. I kontemplować go. Może nie trzeba wcale za wiele mieć i mówić. To wydaje mi się bliskie sytuacji Krzysia, który już przecież bardzo wiele słów wypowiedział, a teraz może sobie spokojnie i pięknie patrzeć.