Wachlarze, koronki, falbanki...

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz
Julia Kalęba

Wachlarze, koronki, falbanki...

Julia Kalęba

Bale karnawałowe, charytatywne i liczne bankiety - tak niegdyś krakowianom upływał czas. O życiu towarzyskim w XIX w. opowiada Lucyna Olejniczak autorka sagi „Kobiety z ulicy Grodzkiej”

Wyobraźmy sobie karnawał w XIX-wiecznym Krakowie. Chętnie się bawiono?

Nie było tygodnia bez głośnego przyjęcia. W Krakowie organizowano bale, bankiety, maskarady. Jeśli akurat nie odbywał się żaden planowany przez władze miasta bal, ludzie spotykali się w domach.

Zapraszanie do siebie gości było w dobrym tonie. Zawsze znalazł się powód, żeby się bawić, spędzić razem czas, pokazać się, zareklamować.

Zareklamować?

Tak, bo brali w nich udział bogaci kupcy i właściciele dużych firm w mieście, o których się później mówiło. A charakterystyczne dla tego czasu były bale charytatywne. Charytatywne, czyli te podczas których zbierano datki w jakimś konkretnym celu.

Tańczono „na coś”. Na przykład na weteranów wojennych albo biedne dzieci. Były one bardzo uroczyste. Przychodziły władze miasta i notable. Był polonez i prezydent z małżonką w pierwszej parze.

Wachlarze, koronki, falbanki...
Anna Kaczmarz Pisarka Lucyna Olejniczak

Na takim balu pojawiały się tylko te osoby, które rzeczywiście mogły wesprzeć zbiórkę, a ich obecność świadczyła o tym, że nie tylko są bogate, ale też hojne, mają gest. Dzień później w „Czasie Krakowskim” drukowano relację z wydarzenia.

Podawano, kto się pojawił i zostawił datek. Czytelnicy wiedzieli na przykład, że do tego właściciela sklepu lub aptekarza warto pójść, bo skoro jest bogaty, to ma też pewnie dobry towar.

To bardzo interesowne zachowanie.

Ale to była tylko część tych zabaw. Bale i spotkania towarzyskie służyły przede wszystkim rozrywce. Liczyła się dobra zabawa i pomysłowość.

Nie każda kobieta mogła sobie pozwolić na kupno nowej sukni co tydzień, a przecież nie wypadało pojawić się w tej samej kreacji na dwóch balach, więc panie prześcigały się w pomysłach na „odnowienie” stroju.

A mężczyźni? Nie ustępowali kobietom.

Okazją do tego były choćby maskarady. Uczestnicy takiej zabawy przychodzili przebrani za postaci z bajek, z historii, ktoś inny przebrał się za kartę do gry - wszystko zależało od fantazji gościa. Kobiety zakładały maseczki i było przy tym mnóstwo zabawy.

Organizowano bale tematyczne?

Oczywiście, kiedy ogłaszano, że tematem przewodnim jest starożytny Rzym, w jednym miejscu nagle pojawiali się Juliusz Cezar, Horacy, Pompejusz, kilku kwestorów i mnóstwo Rzymian.

Bohaterki Pani książki na bal wybrały się do Teatru Słowackiego. Taka była moda?

Tak, ważne bale wymagały odpowiedniej oprawy i wystarczająco gustownego miejsca, a one na taki właśnie bal się wybrały.

Często przyjęcia takie odbywały się w Ratuszu albo teatrze, czasem wynajmowano też salę od Towarzystwa Strzeleckiego. A z okazji tych skromniejszych okoliczności krakowianie spotykali się w swoich domach.

Każda okazja wymagała długich przygotowań?

Już kilka godzin wcześniej mieszkanie „pachniało” spalenizną, a konkretnie przypalonymi włosami. Przed balem nie wystarczyło zadbać o odpowiedni strój - tak samo ważna była fryzura. Przychodziła więc fryzjerka i układała długie, bo takie wówczas obowiązywały wśród dam, włosy.

Rozczesywała je i upinała wysoko, na samym czubku głowy, wokół specjalnego kółeczka. To, co z niego wychodziło, układała specjalnymi żelazkami, podgrzewanymi na maszynce z denaturatem.

Strasznie to przypalało włosy, ale za to układały się w piękne loki. Fryzura była wykańczana aksamitką, wiązaną na kokardę. Młode kobiety wpinały we włosy żywe kwiaty, nieco starsze, spinki z drogimi kamieniami.

Makijaż wchodził w grę?

Tylko u kobiet wątpliwej urody. Jak któraś się malowała, to było wiadomo, że kokotka. Dziewczyny, żeby mieć rumieńce, szczypały się po policzkach.

Można było też delikatnie pociągnąć usta przekrojonym na pół burakiem. Panowało przekonanie, że najpiękniejszym makijażem dla kobiety jest naturalność.

A modę narzucał Paryż?

Tak. O fryzurach czy kroju sukienek decydowała stolica mody. Jeśli żurnale pokazywały upięte wysoko loki, to czesały się tak również krakowskie damy.

Zmieniały się tylko materiały na suknie, bo kobiety zwykle same szyły w domach, albo miały krawcowe, które robiły to pod ich nadzorem. Kreacje szyto z atłasu, jedwabiu, tiulu i koronki.

Suknie do ziemi, brylanty na szyi i atłasowe pantofelki - tak wyobrażam sobie gotowe do wyjścia kobiety z ul. Grodzkiej.

Oprócz tego, obowiązkowo każda miała kapelusz i wachlarz, którego mogła użyć w razie gorąca i gdyby rozmowa się nie kleiła. Można się było wtedy powachlować z wdziękiem, szukając w tym czasie odpowiedzi na pytanie, albo nowego tematu do rozmowy.

Co do sukni - faktycznie, obowiązywały długie, zdobione koronką i falbanami suknie z gorsetem. Te zakończone trenem, miały na jego końcu dodatkową pętelkę, by trzymać kreację podczas tańca.

Bohaterkę mojej książki, Klementynę, ubrałam w czarną suknię. Miała do tego białe rękawiczki, czarny wachlarz ze strusich piór i brylantowe kolczyki. Wśród dojrzałych kobiet kolory musiały być stonowane - przeważało złoto, butelkowa zieleń, czerń.

Dziewczęta mogły za to wybrać kolory z całej gamy barw, więc nierzadko ubierały sukienki jasne, zdobione makami i chabrami. Musiało to pięknie wyglądać.

A mężczyźni?

Nie ustępowali kobietom.

To znaczy?

Czarny frak ze sztywną jak z tektury białą koszulą, a w koszuli kołnierzyk z zagiętymi rogami, spiętymi spinkami z brylantem. Do tego czarne lakierki i kwiat tuberozy w butonierce. Tak wyglądał Franciszek Bernat, aptekarz, który w mojej sadze na bal poszedł ze swoją żoną Klementyną.

Podejrzewam, że takie małżeństwo nie szło na bal przez Rynek pieszo.

Oczywiście, spacer w takich okolicznościach byłby uważany za coś gminnego. Jeśli ktoś miał swój powóz, to nim jechał. Jeśli nie, wołano dorożkę, która zawoziła pasażerów na miejsce.

Na balach można było poznać przyszłą żonę. Nie kusiło Pani, żeby tak zeswatać swoich bohaterów?

Moje bohaterki nie miały mieć łatwo w życiu, a to byłoby uproszczenie. O swoją miłość musiały walczyć. Ale faktycznie, bale były bardzo dobrą okazją dla młodych panien do poznania przyszłego męża.

Wachlarze, koronki, falbanki...
Muzeum Miejskie Wrocławia - arsenał Na balach można było poznać kawalerów i panny na wydaniu

I jedyną, by bezkarnie, w tańcu, dotknąć ręki partnera, choćby przez rękawiczkę. Tańczyły więc dużo i chętnie, bo nauka tańca - obok gry na instrumencie, pisania poezji i szycia - należała do obowiązkowego kształcenia domowego kobiety.

Młoda dziewczyna musiała umieć wszystko to, co mogło przydać się jej jako przyszłej pani domu i żonie, która kiedyś sama będzie przyjmowała gości, ale też którą mąż będzie mógł się przed wszystkimi pochwalić.

Na balu każda z nich miała swój karnecik, w którym zapisywała kolejność tańców. Jeśli ktokolwiek chciał prosić ją na parkiet, musiał najpierw zapisać się na odpowiednią listę, a następnie, zgodnie z jej kolejnością, przyjść i poprosić o wspólny taniec.

Po balu każdy wracał do swojego domu, do codzienności. Nie nudziło się wtedy damom?

Nie, bo na co dzień nie brakowało im atrakcji. Kiedy mężowie pracowali jako lekarze i radcy miejscy, kobiety udzielały się w towarzystwach dobroczynnych, spotykały się na obiadach i chodziły do kawiarni na podwieczorki. A wieczory spędzano w teatrach.

Julia Kalęba

Reporterka pisząca o ludziach i kulturze. Absolwentka dziennikarstwa na wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej oraz edytorstwa na wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Laureatka V edycji Nagrody Młodych Dziennikarzy im. Bartka Zdunka w kategorii Debiut Publicystyczny oraz III edycji konkursu Nagrody Dziennikarskiej im. Zygmunta Moszkowicza. Na co dzień szuka tematów.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.