Wciąż nie mamy siebie dość - mówią Zofia i Eugeniusz z Nowej Huty, którzy świętowali kamienne gody
Błysk w oku pana Eugeniusza, gdy mówi o żonie. Filuterny uśmiech Zofii, gdy droczy się z mężem. Czułość w głosie i gestach obojga, gdy rozmawiają o błahostkach. Państwo Lekarczykowie z Krakowa przeżyli razem już 70 lat. I wciąż nie mają siebie dość.
Polacy, pod względem liczby rozwodów, gonią zachodnią Europę. Sytuację jeszcze pogorszyła pandemia. Zofia i Eugeniusz Lekarczykowie mają im coś do powiedzenia. Właśnie obchodzili 70. rocznicę ślubu (23 sierpnia). Przeżyli koszmar drugiej wojny światowej, trudne lata powojenne, komunizm i pandemię covid-19. Wiedzą jak mało kto, że miłość potrafi przetrwać wszystko.
Wesele na 300 gości
Kiedy pytam panią Zofię, dlaczego zakochała się w swoim mężu, starsza pani uroczo się rumieni. Pan Eugeniusz również nie chce opowiadać przy żonie o uczuciach. - Nie powiem pani, bo to tajemnica - mówi, mrużąc oko. - A szczerze mówiąc, nie pamiętam - dodaje żartobliwie.
Państwo Lekarczykowie są ze sobą już 70 lat i stanowią idealny przykład na to, że tekst przysięgi małżeńskiej „i nie opuszczę cię aż do śmierci” - to nie są tylko puste słowa.
- Moi dziadkowie poznali się jako nastolatki - opowiada pani Magdalena Garpiel, wnuczka Zofii i Eugeniusza. - Przed wybuchem wojny byli sąsiadami, wychowywali się w pobliskich wioskach. Dziadek w Kupieninie, a babcia w Mędrzechowie (województwo małopolskie, powiat dąbrowski).
Pan Eugeniusz (rocznik 1926) jest o dwa lata starszy od pani Zofii. Jako 14-letni chłopiec został wywieziony do Niemiec na roboty przymusowe. Pracował przez pięć lat w cegielni wraz z piętnastoma Polakami. Był wśród nich najmłodszy. Jak wspomina, do jedzenia dostawał bochenek chleba na cztery dni. - Głodowałem - mówi starszy pan krótko.
Gdy wojna się skończyła, pan Eugeniusz był w wieku poborowym. - Nie wróciłem do rodziny, nie wiedziałem nawet, czy żyją, czy nasz dom stoi. Po wojnie poszedłem do wojska, na kompanię wartowniczą. Wartowałem z bronią - opowiada.
W mundurze spędził 17 miesięcy. - Niemieckie wojsko rozładowywało wagony, a my z karabinami w dłoniach pilnowaliśmy, żeby nie kradli. Dobrze było, bo mieliśmy jedzenie. Wreszcie dostałem list, że mama żyje, dom stoi. Wróciłem.
Pani Zofia pochodzi z wielodzietnej rodziny. Miała czworo rodzeństwa.
- Tatuś pracował w gminie, był listonoszem. Kiedy poszedł na wojnę, mama została sama z pięciorgiem dzieci. Ileśmy się napłakali za tatą - opowiada wzruszona. - Co przyszła wigilia, to nie mogliśmy jeść kolacji, tylko płakaliśmy. Aż pewnego razu jechaliśmy do pracy w polu. Nagle patrzymy, a tu tatuś wraca. Matko Boska, co było płaczu i radości!
Okazało się, że ojciec pani Zofii był ranny i leżał w szpitalu w Stanisławowie.
- Tatuś zawsze mi mówił, żebym nie myślała o chłopakach, bo najpierw muszę skończyć szkołę. A ten przyszedł - mówi, patrząc na męża - zabrał mnie i do widzenia - wspomina początek znajomości pani Zofia. - Ale muszę przyznać, że za bardzo się nie opierałam - dodaje z uśmiechem.
Pobrali się 23 sierpnia 1952 roku w Mędrzechowie. Wesele trwało dwa dni i odbyło się w ogrodzie. Bawiło się na nim ponad trzystu gości!
- Na wsi tak było. Nie można było zaprosić jednego sąsiada, bo drugi by się pogniewał. Dlatego wszyscy byli proszeni, za porządkiem - wspomina pani Zofia.
W Hucie
Dwa lata po ślubie państwo Lekarczykowie osiedlili się w Krakowie, gdzie pan Eugeniusz wcześniej dostał pracę. Od 1954 roku mieszkają w Nowej Hucie na os. Teatralnym. Początki wspólnej drogi nie były łatwe. Zajmowali wraz z inną rodziną mieszkanie o powierzchni 43 m kw.
- Takie były czasy, że dokwaterowywali lokatorów. Mieliśmy wspólną kuchnię i łazienkę. Po kilku latach tamta rodzina dostała mieszkanie i się wyprowadziła. A my zostaliśmy do dzisiaj - opowiada pani Zofia.
Pan Eugeniusz pracował jako zawodowy kierowca w firmie Transbud i brał udział w budowaniu Nowej Huty.
- Kiedy przejeżdżamy obok budynków w centrum Nowej Huty, dziadzio zawsze pokazuje na zwieńczenia kamienic, które przewoził samochodami - uśmiecha się pani Magdalena.
Wkrótce na świat przyszły dzieci. Syn Stanisław urodził się jeszcze w Mędrzechowie (w 1953 r.), a cztery lata później doczekali się córki Danuty.
- Ciężko było - wspomina pani Zofia. - W bloku nie ma windy. Trzeba było wózek znosić po schodach. Brałam młodsze dziecko do wózka, starsze za rękę i szłam na zakupy. A jakie były po wszystko kolejki!
Recepta na miłość
Za co Eugeniusz pokochał Zofię?
- Za to, że była śliczna i zgrabna - śmieje się wnuczka. - Ale przede wszystkim za to, że była pracowita i dobra dla innych. Potrafiła też świetnie gotować - jej specjalnością jest chrzan wielkanocny, oponki, ogórki kiszone, wigilijny barszcz biały i szarlotka. Zajmowała się domem i dziećmi. I była dobra dla męża. Dziadku, ożeniłeś się z piękną Zosią, prawda? - pyta pani Magdalena.
- A ja byłem jeszcze piękniejszy - żartuje pan Eugeniusz.
Jaka jest ich recepta na dobry związek? Oboje zgodnie odpowiadają, że nie warto się kłócić, trzeba się wspierać, pomagać sobie i dzielić los tej drugiej osoby.
- Ktoś musi ustąpić drugiemu, bo jak się nie ustąpi, to by nic z tego nie było. Mój mąż jest nerwowy. To ma we krwi. I ja mu zawsze musiałam ustępować, żeby spokój był w domu. Byle co mu przeszkadzało. Więc machałam ręką i szłam obejrzeć telewizję, a on niech sobie gada - mówi pani Zofia.
- Ty więcej gadasz, niż ja - wtrąca pan Eugeniusz.
- Bo muszę. Ale teraz się nie daję! Na stare lata powiedziałam: dość - śmieje się pani Zofia.
Pani Magdalena patrzy na dziadków i widzi w nich przede wszystkim zgrany duet. - Można się czasami kłócić, ale widać, jak jednemu na drugim zależy, jak nie wyobrażają sobie życia bez siebie. Oni są cały czas razem. A kłótnie, które czasem przecież się zdarzają, przypominają bardziej przekomarzanie się. Bardzo pomaga też poczucie humoru. Bo mój dziadek to jest taki jajcarz - żartuje wnuczka.
Zofia i Eugeniusz pokazują, że w życiu można przejść przez wiele, ale miłość jest najważniejsza i dzięki niej można przezwyciężyć najtrudniejsze sytuacje. Mimo wieku tryskają energią, znajdują siłę na fizyczną aktywność i spacery.
- Dziadkowie wciąż mają potrzebę poznawania nowych rzeczy i miejsc, są ciekawi świata, więc jeżeli dobrze się czują, zabieram ich na różne wydarzenie kulturalne: Recital w Dworku Matejki, seans w kinie, spacer po Krakowie, wizytę w Ogrodzie Botanicznym, festiwal Teatrów Ulicznych, piknik krakowski czy Święto Chleba. Podejrzewam, że byli najstarszymi odwiedzającymi Tauron Arenę i Ogród Świateł - mówi pani Magdalena. - Dziadzio jeszcze dwa lata temu ćwiczył na siłowniach zewnętrznych w parku przy plantach Nowackiego, a w wieku 85 lat wspinał się po drzewach.
Małżeństwo jak kamień
Siedemdziesiąta rocznica ślubu nazywana jest kamiennym jubileuszem, ponieważ małżeństwo z takim stażem jest trwałe niczym kamień, nic nie jest w stanie go zniszczyć.
- Cieszymy się każdą chwilą, każdym dniem spędzonym razem. Pięknie to nasze wspólne życie spędziliśmy - mówią zgodnie jubilaci.
A ja im wierzę. Wystarczy na nich spojrzeć - oboje są uśmiechnięci, oczy im błyszczą, potrafią z siebie żartować. I, mimo że o tym nie mówią, bardzo się kochają.