Wisła Kraków i jej historyczne klęski. Ta z Puszczą Niepołomice nie była pierwszą tak bolesną
Porażka Wisły Kraków z Puszczą Niepołomice 1:4 w półfinale baraży o ekstraklasy to jedna z największych klęsk, jakie poniosła „Biała Gwiazda” w swojej historii. Takich pamiętnych porażek w historii klubu z ul. Reymonta było jednak więcej. Bo choć Wisła Kraków to jeden z największych i najbardziej utytułowanych klubów w Polsce, to w swoich liczących już blisko 120 lat dziejach notowała również potknięcia. My przypominamy te najgłośniejsze. Te, które najbardziej bolały jej wiernych kibiców.
7 czerwca 1964 roku, 26. kolejka I ligi (ówczesna ekstraklasa), Wisła Kraków - Górnik Zabrze 3:3 (1:2)
Bramki: Wójcik 41 karny, Gwiżdż 61, Gach 69 - Lubański 23, Wilczek 24, Lentner 84.
Wisła Kraków była jednym z założycieli polskiej ligi w 1927 i jej pierwszym mistrzem. Długo też nieprzerwanie grała w najwyższej klasie rozgrywkowej. Nadszedł jednak sezon 1963/64, który przyniósł pierwszą w historii klubu relegację z ekstraklasy. Przesądził o tym mecz, który niczym czarny sen przez lata był wspominany przez kibiców „Białej Gwiazdy”. 7 czerwca 1964 roku Wisła podejmowała w ostatniej kolejce Górnika Zabrze. Rywal już znacznie wcześniej zapewnił sobie mistrzostwo Polski, do Krakowa przyjechał - tak to można ująć - grać na luzie. Choć wiślacy przed ostatnią serią gier zajmowali miejsce spadkowe, to mogli mieć duże nadzieje, że w przypadku wygranej, utrzymają się, bo Pogoń Szczecin, z którą wówczas rywalizowali o pozostanie w lidze, grała z Zagłębiem na wyjeździe, a sosnowiczanie mieli o co grać, walczyli bowiem o wicemistrzostwo Polski.
Druga część planu zrealizowała się w pełni. Zagłębie wygrało 2:0. No, ale wygrać musiała też Wisła. A dla niej mecz z Górnikiem rozpoczął się fatalnie. 15 tysięcy kibiców było w minorowych nastrojach, gdy do siatki trafiali w pierwszej połowie Włodzimierz Lubański i Erwin Wilczek. Wiślacy jeszcze przed przerwą za sprawą Ryszarda Wójcika uzyskali gola kontaktowego, a po zmianie stron do siatki trafili Mieczysław Gwiżdż i Józef Gach. Wisła prowadziła 3:2, co dawało jej utrzymanie, a mecz spokojnie zmierzał do końca. Wtedy nie pomogli jednak swojej drużynie kibice... Za cel obrali sobie skrzydłowego Górnika Romana Lentnera. Uszczypliwe docinki z trybun tak zmobilizowały tego zawodnika, że w 84. min pokonał Bronisława Leśniaka, a mecz ostatecznie zakończył się remisem 3:3. I to kosztowało Wisłę bardzo drogo, bo zrównała się punktami z Pogonią. „Portowcy” mieli jednak lepszy bilans bramkowy i to oni utrzymali się kosztem Wisły w ekstraklasie, czyli ówczesnej I lidze. Dla „Białej Gwiazdy” był to historyczny spadek, o czym wielkimi tytułami donosiły wówczas gazety. „Gazeta Krakowska” wybiła największą czcionką w tytule wydania z 8 czerwca: Po raz pierwszy historii Wisła opuszcza ligę!
Dodajmy, że powrót nastąpił szybko, już po roku. Wiosną 1965 roku Wisła w ekstraklasie wymieniła się miejscami ze spadkowiczem… Pogonią Szczecin.
21 marca 1979 roku, rewanżowy mecz ćwierćfinałowy Pucharu Mistrzów Krajowych (dzisiejsza Liga Mistrzów), Malmoe FF - Wisła Kraków 4:1 (0:0)
Bramki: Ljungberg 66 karny, 72, 90 karny, Cervin 83 - Kmiecik 58.
Dzisiaj Wisła w takich rozmiarach przegrywa z Puszczą Niepołomice walkę o awans do ekstraklasy, a ponad 44 lata temu miała szansę zdobyć Puchar Europy! Tak, młodszym kibicom wyjaśnijmy, że to tak, jakby dzisiaj miała szansę zwyciężyć w rozgrywkach Ligi Mistrzów. W 1978 roku Wisła spełniła marzenia tysięcy swoich kibiców i po 28 latach odzyskała mistrzowski tytuł dla Krakowa. A to oznaczało grę w najważniejszych klubowych rozgrywkach Europy.
Wiślacy radzili sobie w nich świetnie, bo jak inaczej określić wyeliminowanie już w pierwszym dwumeczu finalisty poprzedniej edycji Pucharu Europy, czyli Club Brugge KV. Co prawda przegrali w Belgii 1:2, ale w Krakowie po znakomitym spotkaniu w obecności 35 tysięcy widzów pokonali przy Reymonta Brugię 3:1 i przeszli dalej. W 1/8 finału „Biała Gwiazda” stoczyła wyrównany bój ze Zbrojovką Brno, przechodząc ostatecznie do ćwierćfinału po dwóch remisach 2:2 na wyjeździe oraz 1:1 w Krakowie.
Po przejściu Zbrojovki w kolejnej rundzie Wisła trafiła na Malmoe FF. Szwedzi uchodzili za mocny zespół, ale w zasięgu „Białej Gwiazdy”. Zresztą rywale Wisły wcale nie cieszyli się, że trafili właśnie na nią. Krakowska ekipa swoimi występami w Europie wyrobiła sobie szybko niezłą markę.
Na tyle dobrą, że, jak pisze w książce „Wisła w europejskich pucharach” Jarosław Tomczyk, podczas losowania par ćwierćfinałowych doszło do ciekawego spotkania. Wisłę reprezentował wtedy zastępca sekretarza generalnego klubu Leszek Snopkowski. Już po zakończeniu losowania miał on usłyszeć od przedstawicieli faworyta rozgrywek, Nottingham Forest, znamienne zdanie: - Do zobaczenia w finale!
W pierwszym meczu Wisła pokonała Malmoe u siebie 2:1 i z taką zaliczką pojechała na rewanż do Szwecji. A tam rozegrała… jeden z najbardziej traumatycznych meczów w swojej historii. 21 marca 1979 roku w Malmoe wszystko długo zdawało się układać po myśli krakowian. Do przerwy był bezbramkowy remis, a gdy w 58. min Kazimierz Kmiecik strzelił gola dla Wisły, awans był już na wyciągnięcie ręki. Wtedy jednak rozpoczął się dramat „Białej Gwiazdy” i jej bramkarza Stanisława Goneta.
W 66. min golkiper Wisły zbyt mocno zaatakował rywala i sędzia podyktował rzut karny, którego na gola zamienił Anders Ljungberg. Ten sam zawodnik sześć minut później strzelił drugiego gola dla Malmoe i wyrównał stan rywalizacji. Wiślacy grali już jednak bardzo nerwowo. Przede wszystkim Stanisław Gonet, który zawinił również przy trzecim straconym golu, strzelonym przez Tore’a Cervina. Czwarta bramka, zdobyta ponownie z rzutu karnego przez Andersa Ljungberga, dopełniła czary goryczy. Wisła przegrała 1:4, a ogromna szansa na awans wymknęła się z rąk.
Winą za tę porażkę obarczono Goneta, a przez lata narosło mnóstwo teorii spiskowych na temat tego spotkania. Jedna z nich głosiła, że bramkarz Wisły miał sprzedać ten mecz Szwedom. Nie zgadza się z nią kolega Goneta z boiska Marek Motyka. Zagrał w obu meczach z Malmoe. Był więc bardzo blisko tego, co się wydarzyło w rewanżu i nie kryje, że drużyna miała do Goneta pretensje, choć nie za sprzedanie meczu, a po prostu za błędy.
- Do końca życia nie zrozumiem, jak mogliśmy przegrać z Malmoe - wspomina Marek Motyka. - Jechaliśmy tam z wynikiem 2:1. Do 66. minuty prowadziliśmy 1:0. Patrzyłem na Szwedów i pamiętam, że oni już nie wierzyli, że są w stanie jeszcze coś zmienić. I nagle padła bramka z karnego na 1:1. Później błąd popełnia Staszek Gonet, Ljungberg dobija i jest 2:1. Po chwili z niczego robi się 3:1. Później padł jeszcze jeden gol z karnego. W szatni była cisza. Prezes klubu [Zbigniew] Jabłoński wziął pół litra wódki, wypił prawie całą flaszkę i wyszedł na spacer. Na kolacji nikt się do nikogo nie odzywał, choć największy żal mieliśmy jednak do Staszka. On był naszą ostoją, a tym razem przytrafiły mu się tak kuriozalne błędy, że nie mogliśmy tego zrozumieć.
Być może z tego ostatniego wzięły się sugestie, że nie wszystko w postawie Goneta było czyste. Motyka jednak nie ma wątpliwości, co do postawy etycznej nieżyjącego już kolegi. Mówi: - Dla mnie te sugestie są chore, nigdy w to nie uwierzę. I mam na to mocne argumenty. Na ten konkretny mecz Rysiek Sarnat przywiózł z Niemiec menedżera, żeby ten zobaczył w akcji Staszka. Po pierwszej połowie ten menedżer pokazywał wyciągnięty do góry kciuk. Czy człowiek, który miał wtedy 30 lat i szansę wyjechać do Niemiec zarobić tam na resztę życia, szedłby w coś takiego, jak sprzedaż meczu? Ja w to nie wierzę. Po ostatnim gwizdku ten niemiecki menedżer wsiadł w samochód i odjechał. I tyle było z tego transferu Staszka.
Puentą tamtego wieczoru był fakt, że Malmoe po pokonaniu Wisły wygrało również półfinał z Austrią Wiedeń i dopiero w finale musiało uznać wyższość Nottingham Forest. Legendarny napastnik Wisły Kazimierz Kmiecik nie ma wątpliwości nawet dzisiaj: -
Austria była zespołem słabszym od Malmoe. Dużo słabszym. Gdybyśmy przeszli Szwedów, zagralibyśmy w finale z Nottingham! Oni na pewno byli bardzo mocni, ale to był przecież jeden mecz, a my też potrafiliśmy grać w piłkę.
Szansa nie została jednak wykorzystana i pozostała wiślacką traumą tamtego pokolenia do dzisiaj…
23 sierpnia 2005 roku, rewanżowy mecz III rundy eliminacyjnej Ligi Mistrzów, Panathinaikos Ateny - Wisła Kraków 4:1 (0:0, 3:1)
Bramki: Morris 62, Olisadebe 65, Papadopoulos 87, Kotsios 114 - Sobolewski 78.
W 1997 roku w Wiśle Kraków pojawiła się myślenicka Tele-Fonika i rozpoczął się złoty okres w historii „Białej Gwiazdy”. W tym czasie Wisła zdobyła m.in. osiem tytułów mistrza Polski. Nie udało się jednak spełnić marzenia właściciela klubu Bogusława Cupiała o awansie do fazy grupowej Ligi Mistrzów, choć kilka razy było bardzo blisko. Tak jak w 2005 roku, gdy los zetknął Wisłę z Panathinaikosem Ateny. W Krakowie wiślacy wygrali 3:1, ale rewanż w Atenach przeszedł do historii jako jedna z największych porażek w historii klubu, gdy wielka szansa wymknęła się z rąk praktycznie w ostatniej chwili.
23 sierpnia 2005 roku na Stadionie Olimpijskim w pierwszej połowie Wisła była zespołem lepszym. Stwarzała sytuację za sytuacją. Sam Marek Zieńczuk miał ich kilka i tak na dobrą sprawę mógł zamknąć sprawę awansu jeszcze przed przerwą. Wynik jednak pozostał bez zmian. A w drugiej połowie Panathinaikos mocno przycisnął.
Między 62. a 65. minutą Radosław Majdan musiał dwa razy wyciągać piłkę z siatki po trafieniach Nasiefa Morrisa i Emmanuela Olisadebe. Grecki zespół jedną nogą był w Lidze Mistrzów, ale na dwanaście minut przed końcem potężną bombę posłał w kierunku bramki Radosław Sobolewski. Trafił w samo okienko i tysięczna grupa kibiców z Krakowa wprost oszalała ze szczęścia.
W 86. min było jeszcze weselej, gdy do siatki trafił Marek Penksa. Prowadzący ten mecz Anglik Michael Riley tylko z sobie wiadomych względów gola jednak nie uznał, a minutę później rozkojarzonych tym faktem wiślaków zaskoczył Dimitrios Papadopoulos. A zatem dogrywka.
W niej Panathinaikos miał już wyraźną przewagę. Wiślakom grało się trudniej, tym bardziej, że jeszcze w regulaminowym czasie gry czerwoną kartką ukarany został Radosław Sobolewski. Nie udało się dotrwać do karnych, bo w 114. minucie sprawę przesądził Ilias Kotsios. Wisła przegrała 1:4 i marzenia o Lidze Mistrzów rozsypały się jak domek z kart. Po tym meczu pozostał żal i krążące legendy. Jak choćby ta, że Radosław Sobolewski miał uderzyć w szatni Tomasza Frankowskiego, o czym miało świadczyć podbite oko napastnika Wisły.
- Jeśli ktoś obejrzy ten mecz, to zauważy, że w pierwszej połowie dostałem łokciem od prawego obrońcy Panathinaikosu - wyjaśnia sprawę „Franek”. - Od razu widać było, że miałem podbite oko. Po meczu natomiast ktoś wymyślił wersję, że dostałem w szatni od Sobolewskiego. Nie wiem czemu akurat od niego, bo również dobrze mogłem dostać od Majdana czy Kłosa. Ten mecz wyczerpał mnie i fizycznie, i psychicznie. Pierwszy raz oglądnąłem go dopiero po kilku latach.
Po kilku latach puentę do wydarzeń w Atenach dopisał również Marcin Baszczyński, który w 2009 roku trafił do Atromitosu Ateny. „Baszczu” opowiadał później, że Grecy świetnie pamiętali mecz z 2005 roku i mówili mu, że Wisła nie miała prawa wtedy awansować. Resztę można sobie dopowiedzieć… Zwłaszcza jeśli przypomni się sobie okoliczności z nieuznanym golem Marka Penksy.
22 lipca 2009, II runda kwalifikacja Ligi Mistrzów, Levadia Tallin - Wisła Kraków 1:0 (0:0)
Bramka: Iwanow 90.
Gdy latem 2009 roku Wisła trafiła w eliminacjach Ligi Mistrzów na Levadię Tallin, w Krakowie wszyscy uznali, że powinna tę przeszkodę pokonać bez wielkich problemów. Tak samo uznał ówczesny trener Wisły Maciej Skorża, rywalizację chciał wygrać z marszu, jeszcze jakby w trakcie przygotowań do jego zdaniem prawdziwych wyzwań. Wisła nie mogła wtedy grać na Reymonta, bo budowany był nowy stadion. W pierwszym meczu zmierzyła się z Levadią na Stadionie Ludowym w Sosnowcu, ale jeszcze przed pierwszym gwizdkiem nerwowo chodził przed obiektem ówczesny dyrektor sportowy Jacek Bednarz. Powtarzał, że Skorża za późno rozpoczął przygotowania i że może to się źle skończyć. I to później potwierdziło się, bo Wisła wyglądała na ociężałą. Tylko zremisowała 1:1 w Sosnowcu, a w rewanżu długo atakowała bez skutku, by w samej końcówce stracić gola i sensacyjnie odpaść.
Było coś podobnego wtedy do wydarzeń pomeczowych z ostatniego barażu z Puszczą. Chodzi o pomeczową konferencję prasową. W Tallinie Maciej Skorża w ogóle nie chciał na nią najpierw przyjść, a gdy w końcu wręcz siłą zmusił go do tego ówczesny rzecznik prasowy Wisły Adrian Ochalik, Skorża - tak jak teraz Radosław Sobolewski - wygłosił tylko krótkie oświadczenie i wyszedł, nie odpowiedział na żadne pytanie.
11 maja 2010 roku, 29. kolejka ekstraklasy, Cracovia - Wisła Kraków 1:1 (0:0)
Bramki: Jop 90+3 samobójcza - Boguski 79.
W maju 2010 roku doszło do jednego z najbardziej dramatycznych finałów ekstraklasy w jej historii. Na dwie kolejki przed końcem prowadziła w tabeli Wisła, która miała jeden punkt przewagi nad Lechem Poznań. „Biała Gwiazda” w przedostatniej kolejce grała derby z Cracovią na Suchych Stawach, gdzie rozgrywały wtedy mecze krakowskie kluby w ekstraklasie na czas budowy obiektów w okolicach Błoń. Wisła zmierzała po mistrzostwo, Cracovia broniła się przed spadkiem. I to „Biała Gwiazda” miała wtedy w tym meczu przez dłuższy czas przewagę. W pierwszej połowie strzelił nawet gola Arkadiusz Głowacki, którego z sobie tylko wiadomych przyczyn nie uznał prowadzący zawody Dawid Piasecki ze Słupska. W drugiej połowie wiślacy dopięli jednak swego, bo w 79 min gola strzelił Rafał Boguski. I wszystko zmierzało do wygranych derbów przez piłkarzy z ul. Reymonta, ale nadeszła trzecia doliczona minuta. Ostatni rzut wolny Cracovii. Dośrodkowanie w pole karne, złe dośrodkowanie, bo wprost na głowę obrońcy Wisły Mariusza Jopa. Ale ten nie trafił czysto w piłkę, która poleciała lobem w kierunki bramki „Białej Gwiazdy” i zupełnie zaskoczyła bramkarza Marcina Juszczyka… „Pasy” wyrównały, ale to jeszcze niewiele zmieniało w sytuacji w czołówce tabeli ekstraklasy. Żeby Wiśle wymknęło się mistrzostwo, wygrać musiał jeszcze w Chorzowie z Ruchem Lech, a tam również do doliczonego czasu gry utrzymywał się remis 1:1 i wtedy doszło… do niecodziennej sytuacji. Po jednym ze starć padł na murawę piłkarz Ruchu Arkadiusz Piech. Zwijał się z bólu, a piłkę przy nodze miał Robert Lewandowski. Napastnik Lecha zatrzymał akcję, popatrzył na Piecha i już miał wybić futbolówkę na aut, żeby umożliwić wejście na boisko lekarza i masażysty. Piech się jednak podniósł… „Lewy” kontynuował zatem akcję, która zakończyła się podaniem do Siergieja Kriwca, a ten strzelił gola na 2:1 dla „Kolejorza”. I to w praktyce przesądziło o mistrzostwie Polski dla klubu z Poznania.
Na Suchych Stawach świętowali kibice Cracovii. Raz, że dzięki temu remisowi ich zespół utrzymał się w ekstraklasie, dwa, że „Pasy” zatrzymały Wisłę i tytuł zdobył zaprzyjaźniony z Cracovią Lech. Wiślaków natomiast na wspomnienie tamtego spotkania do dzisiaj przechodzą ciarki…
Dodajmy, że dla Mariusza Jopa był to ostatni mecz, jaki rozegrał w barwach Wisły. Po powrocie na stadion przy ul. Reymonta z tego spotkania długo siedział w samotnie w szatni i płakał, przeżywając swój sportowy dramat. Dzisiaj jest bardzo utalentowanym trenerem, pracował w tej roli w sztabie szkoleniowym m.in. w Wiśle Kraków.
23 sierpnia 2011 roku, IV runda kwalifikacyjna Ligi Mistrzów, APOEL Nikozja - Wisła Kraków 3:1 (1:0)
Bramki: Pareiko 29 samob, Ailton 54, 87 - Wilk 71.
Wiosną 2011 roku Wisła zdobyła swój ostatni do tej pory mistrzowski tytuł. Biorąc srogi rewanż na Cracovii za poprzedni sezon, przypieczętowała go w derbach, wygrywając przy Reymonta 1:0 po golu Maora Meliksona. W drużynę zainwestowano duże pieniądze i w eliminacjach Ligi Mistrzów zespół szedł jak burza, pewnie eliminując Skonto Ryga i Litex Łowecz. W decydującej rundzie trafił jednak na APOEL Nikozja. W Krakowie po golu Patryka Małeckiego Wisła wygrała 1:0.
Już to pierwsze spotkanie pokazało jednak, że mistrz Cypru to bardzo mocny zespół. 23 sierpnia 2011 roku w Nikozji było tak gorąco, że ciężko było oddychać siedząc, a co dopiero biegając po boisku. Na stadionie GSP panowały tropikalne warunki. I rewanż z APOEL-em długo nie układał się po myśli wiślaków. Cypryjczycy radzili sobie w takich warunkach zdecydowanie lepiej. Wisła bezbramkowy remis utrzymała przez pół godziny, a później błąd popełnił Sergei Pareiko i APOEL wyrównał stan rywalizacji. Gdy po przerwie na 2:0 podwyższył Ailton wydawało się, że wiślacy nic już nie będą w tej rywalizacji w stanie wskórać. A jednak w 71. min gola strzelił Cezary Wilk i w takiej sytuacji to Wisła była w Lidze Mistrzów!
Nie liczyło się to, że APOEL jest lepszy. Trzeba było tylko utrzymać wynik do końca. Cypryjczycy przycisnęli jednak bardzo mocno, a Wisła miała przy tym pecha. Kontuzji doznał bowiem Kew Jaliens, który w ryzach trzymał obronę. Holender musiał zejść z boiska i na trzy minuty przed końcem znów trafił Ailton, znów nie do końca dobrze zachował się Sergei Pareiko. Gospodarze wygrali 3:1 i to oni awansowali do Ligi Mistrzów. Życie później pokazało natomiast, z jak silnym rywalem Wisła grała. APOEL doszedł bowiem aż do ćwierćfinału, w którym ograł go dopiero Real Madryt.
Specyficzna „dogrywka” tego meczu nastąpiła na kontroli antydopingowej. Z Wisły wylosowany został na nią Sergei Pareiko. Estończyk to była bardzo gorąca krew. Wiele mu nie trzeba było… W pomieszczeniu antydopingowym wystarczyło jedno słowo ze strony piłkarza APOEL-u, który również został wylosowany do kontroli, by bramkarz Wisły po prostu rzucił się na niego z pięściami. Zrobiło się bardzo gorąco, ale ostatecznie udało się powstrzymać Pareikę… A jeszcze w tym samym sezonie również z jego udziałem zakończył się ostatni mecz do tej pory Wisły w europejskich pucharach. W lutym 2012 roku krakowianie zremisowali w Liege ze Standardem 0:0 i odpadli z Ligi Europy. To, co zostało w pamięci po końcowym gwizdku tamtego spotkania, to właśnie Pareiko, którego musiało trzymać kilka osób, żeby nie pobił Serge’a Gakpe ze Standardu.
Na tym niezdrowe emocje tamtego wieczoru się nie skończyły. Już po meczu na parkingu strzelały petardy, a miejscowi kibice usiłowali się dostać do polskich, których w Belgii zjawiło się około 1600. Policja na to nie pozwoliła, ale gaz łzawiący, rozpylony przez nią w naprawdę dużych dawkach, przedostał się do sali konferencyjnej.
Trener Kazimierz Moskal ze łzami w oczach, właśnie z powodu gazu, dziękował swoim piłkarzom za grę. To był tak naprawdę koniec wielkiej Wisły początku XXI wieku. Dzisiaj przegrywa ona walkę o ekstraklasę z Puszczą Niepołomice…