Władca bez swojego ludu nic nie znaczy. „Król Roger” w Szczecinie
Monumentalne dzieło jest fenomenem. Uniwersalizm, nowoczesna inscenizacja i muzyka Szymanowskiego głęboko poruszyła publiczność na premierze „Króla Rogera” w Operze na Zamku.
„Król Roger” Karola Szymanowskiego to nadzwyczajne muzyczne wydarzenie. Z powodu wartości artystycznych nazywany jest jednym z największych arcydzieł XX wieku. Jest operą, oratorium i misterium jednocześnie. Realizowany przez najbardziej uznanych dyrygentów i reżyserów, zachwyca na scenach operowych niemal całego świata. Tylko w XXI wieku było ponad 30 premier „Króla Rogera” na świecie. To świadczy o tym, że jest to absolutnie najwybitniejsze polskie dzieło, które jest odczytywane na wszystkich szerokościach geograficznych. Rodzi się pytanie: dlaczego?
Otóż język, którym posługują się autor libretta Jarosław Iwaszkiewicz i Karol Szymanowski, odchodzi od polskiego kontekstu. Z jednej strony jest uniwersalny i monumentalny wątek władcy i władzy, czyli dla perspektywy zwyczajnego człowieka coś niezrozumiałe, nieczytelne. A z drugiej strony położyli nacisk na człowieka, który znalazł się w ekstremalnej sytuacji. I okazuje się, że są to perspektywy czytelne dla każdego odbiorcy na świecie. I bez względu na to, czy ta opera jest pokazana w realiach sycylijskich wczesnego średniowiecza, czy to jest zrobione tak, jakby zadziało się wczoraj, to uniwersalizm języka, przesłanie „Króla Rogera” nas porusza. Rozumiemy go i odczytujemy bardzo osobiście.
Szczecińska Opera na Zamku podjęła się wystawienia tego dzieła na swoje 65-lecie. Dzieło wystawiono w międzynarodowej obsadzie 150 artystów. Obok solistów, orkiestry, baletu i chóru Opery na Zamku wystąpili soliści gościnni oraz chór Theater Vorpommern i Szczeciński Chór Chłopięcy „Słowiki”.
Partytura Szymanowskiego jest określana jako dzieło niezwykłe, oryginalne, o poetyckiej symbolice, mieniące się bogactwem pomysłów i oszałamiające dźwiękami. I tak to zabrzmiało na żywo. Jerzy Wołosiuk pokierował orkiestrą w zwiększonym składzie, a efekt przeszedł wszelkie oczekiwanie. Monumentalność tego dzieła wybrzmiała porywająco. A wszystko uzupełniły trzy chóry, które też zostały postawione przed bardzo trudnym zadaniem, czyli przed czymś na kształt tańca.
Rafał Matusz, reżyser tego przedstawienia, nie silił się na tworzenie udziwnionych czy przesadzonych scen. Skupił się na muzyce i libretcie, oddając w ten sposób całą treść i koncentrując się na psychice bohaterów. Tak naprawdę akcja rozgrywa się między trójką bohaterów - królem Rogerem, Pasterzem i królową Roksaną. Reszta to tłum, który ulega zbiorowej histerii, zbiorowemu omotaniu. Tłum, który idzie za swoim przywódcą, nie oglądając się na boki, niewiele rozmyślając. Tłum zafascynowany, nafaszerowany nadziejami na lepsze jutro, a przede wszystkim kupiony obietnicami pod publiczkę. Jakże łatwo, niestety. Ruch sceniczny jest oparty na jak najbardziej naturalnym ruchu, praktycznie na gestach, niewystudiowanych, nienarzuconych. W I akcie chodziło o „stopienie” chóru z tancerzami tak, aby była to jedna masa. Później tancerze są fizycznym symbolem tego, co Pasterz robi z psychiką ludzi. Wykonują też to, co wynika z relacji Pasterza z Rogerem. W III akcie są echem tego, co stało się wcześniej, niezbyt przyjemnym świadectwem tego, co krąży wokół Króla Rogera. Na pewno nie jest to standardowy taniec, a tancerze wykazali się ogromną kreatywnością.
Trójka głównych bohaterów wokalnie osiąga wyżyny. Szczególnie Ewa Tracz jako Roksana. Absolutnie porywa swoim sopranem. Również Pavlo Tolstoy jako Pasterz (tenor) jest znakomity.
Przy tej monumentalności strony muzycznej znakomicie kontrapunktuje minimalistyczna scenografia Mariusza Napierały. Stworzył postindustrialną, lapidarną przestrzeń, służącą opowieści. To estetyka zdecydowanie bliższa progresywnym przedstawieniom współczesnego dramatu niż strojności opery w ujęciu tradycyjnym czy nawet nowoczesnym. Nie ma tu miejsca na dekoracyjność. Przestrzeń jest nowoczesna. Sypialnia Roksany „spływa” z sufitu i wygląda jak współczesne połączenie sypialni z garderobą znane z amerykańskich filmów.
Sam Roger (patrz - zdjęcie okładkowe) bardziej przypomina prezesa korporacji niż króla. W modnie skrojonym garniturze zarządza personelem. Ale wystarczy, że pojawia się ktoś bardziej charyzmatyczny, kto ma odwagę namieszać, sprzedać swoją filozofię, wcale nie tak fascynującą, a król okazuje się nagi. Dosłownie i w przenośni. Znika drogi garnitur. Pozostaje żebrak w łachmanach. Żebrzący nie o pieniądze, a o uwagę, miłość, przyjaźń. Samotny i porzucony nie może już być tym, kim był.
„Król Roger” to historia złamania starego porządku i wkroczenia nowego. Nie wiadomo tylko, czy dobrego.