Wojciech Bonowicz: Lubię życie, bo nic innego prócz niego nie mam, bo dostarcza nam wielu momentów piękna, których często nie doceniamy
Żeby człowiek doświadczył pocieszenia, musi mieć poczucie, że drugiemu na nim zależy. Nie potrzeba wiele, wystarczy kilka słów, które też mogą obejmować i przygarniać. A gdy spotkanie jest niemożliwe, słowa zastępują ręce - mówi Wojciech Bonowicz, autor „Dziennika pocieszenia”.
Kiedy przygotowywałam się do tej rozmowy, zapytałam znajomych, z czego Polacy są znani. Wie pan, jaka odpowiedź najczęściej się pojawiała? Że słyniemy z narzekania. Czy w związku z tym szczególnie potrzebujemy pocieszenia?
Myślę, że potrzebujemy bardzo. (Celowo umieszczam słowo „bardzo” na końcu zdania). Za naszą skłonnością do narzekania przemawiają pewne racje historyczne. Może nas śmieszyć Polak, który skarży się, że mu zawsze wiatr w oczy wieje, albo który się chwali, że mu „za wolność” wybili trzonowego zęba - jak u Sławomira Mrożka w opowiadaniu „Moniza Clavier”. Ale prawda jest taka, że wiele razy w najnowszej historii ktoś nam wybijał zęby, a i wiatr też nierzadko nam w oczy wiał. Może stąd w nas tyle nieufności w stosunku do świata i samych siebie? Jesteśmy bardzo czuli na własnym punkcie, łatwo nas zranić czy urazić... Mimo to nie sądzę, żeby nasza energia wyczerpywała się w narzekaniu. Zauważmy, ile razy w ciągu ostatniego stulecia ten „narzekający” naród potrafił się podnieść i odbudować.
Narzekanie stanowi nasz wentyl bezpieczeństwa. W sytuacji, kiedy myślimy, że świat wymyka nam się z rąk, możemy przynajmniej ponarzekać. Daje nam to - złudne, co prawda, ale jednak - poczucie panowania nad rzeczywistością.
Nie potrafimy jej kontrolować, ale przynajmniej wiemy, o co w niej chodzi. Za tym wszystkim kryje się mnóstwo rzeczywistego bólu: rozczarowania, zniechęcenia, zmęczenia. Książka „Dziennik pocieszenia” zrodziła się z obserwacji, że wielu ludzi wokół jest bardzo zmęczonych tym, co w ostatnich latach działo się w polityce, w życiu społecznym. Ja sam jestem zmęczony. Pandemia, wojna w Ukrainie, kryzysy ekonomiczny i polityczny - wszystko to wyczerpało nasze siły. Musimy odpocząć. Potrzebujemy czułości, która sprawi, że nasze ciała odetchną, a my poczujemy się szczęśliwi. Ta książka jest więc odpowiedzią na zmęczenie i lęk, które odczuwamy. Ale jest też próbą przygotowania nas na zmiany, które muszą nastąpić. Nie możemy żyć tak, jak do tej pory, prowadząc rabunkową politykę wobec Ziemi. Sprowadzimy w ten sposób katastrofę na świat i samych siebie.
Pocieszenie wiąże się mocno z nadzieją. Gdyby miał pan moc sprawczą i mógł Polakom czegoś przymnożyć, co by to było?
Rozmawiałem niedawno z kimś, kto twierdził, że za dużo się mówi o nadziei i może byłoby lepiej, gdyby to pojęcie na jakiś czas zniknęło z naszego słownika. Może bylibyśmy odważniejsi, bardziej aktywni, śmielej pracowalibyśmy na rzecz zmian. Nadzieja wielu z nas kojarzy się z biernością, czekaniem, że ktoś przyjdzie i coś zmieni, zdejmując z nas odpowiedzialność za los świata. Ja mam inne zdanie.
Uważam, że ludzie bardzo potrzebują nadziei. Potrzebują, żeby życie, które prowadzą, było cieplejsze, żeby relacje, które mają, były głębsze i serdeczniejsze.
Kiedyś dostawaliśmy to ciepło, uczestnicząc w różnych wspólnych wydarzeniach, gromadząc się na domowych przyjęciach. Pandemia mocno to zaburzyła i nie potrafimy tego odbudować. Spotykamy się, ale te spotkania zawsze są podszyte jakimś rodzajem niepewności. Wielu Polaków to ludzie bardzo serdeczni, ale ta serdeczność bywa ukryta za jakimiś drzwiami w nas. Na szczęście w różnych sytuacjach potrafimy te drzwi otworzyć. Kiedy na Ukrainę zaczęły spadać bomby i zjawili się u nas uchodźcy, otworzyło się wiele domów. To było coś niewyobrażalnego, wzniosłego i budującego. Dzisiaj coraz więcej mówi się o tym, że ta gościnność zaczyna nam ciążyć, pojawia się zniechęcenie. Widzę jednak, że wielu ludzi ciągle żyje tamtą serdecznością. Mój przyrodni brat dwa lata temu przyjął pod swój dach matkę z dwójką małych dzieci i siostrą. Ojciec tych dzieci ciągle walczy na froncie, mój brat jeździ co jakiś czas na wschód, żeby dzieci mogły zobaczyć tatę. Kilkaset tysięcy uchodźców znalazło wśród Polaków nowe rodziny. Jest w nas wiele dobra - więcej, niż się nam wydaje.
Wojna, utrata bliskich, ciężka choroba, rozwód. Kiedy ktoś opowiada o swoich dramatach, czasem jedyne, co nam przychodzi do głowy, to słowa: „nie martw się, wszystko będzie dobrze”. Okazuje się, że pocieszanie nie jest łatwym zadaniem. Jak rozmawiać z osobą, która potrzebuje pocieszenia?
Tak jak powiedzenie „uspokój się”, na ogół nikogo nie uspokoi, tak słowa „nie martw się”, nie odpędzą niczyich zmartwień. To, co proponuję, to zejście na inny, głębszy poziom.
Żeby człowiek doświadczył pocieszenia, musi mieć poczucie, że drugiemu na nim zależy. Może mu zależeć tylko przez chwilę - bo przecież nie jesteśmy w stanie dawać siebie drugim w sposób nieograniczony. Ale jeśli ktoś czuje, że nam na nim zależy, już jest na dobrej drodze do znalezienia pociechy.
Myślę, że wielu ludzi - nawet takich, którzy mają rodzinę czy grupę przyjaciół - ma poczucie, że czegoś im w życiu brakuje, że coś istotnego w nich nie zostało dostrzeżone i docenione. I dopóki nie znajdzie się ktoś, kto to odkryje i doceni, będą nosili w sobie jakiś żal, poczucie niespełnienia. Głębsze pocieszenie to właśnie dotknięcie takiego miejsca. Dotknięcie i uleczenie. Nieraz prędzej niż słowami osiąga się to dotykiem, przytuleniem, nawet zwykłym położeniem ręki na ramieniu. To gesty, które doceniliśmy w czasie pandemii, kiedy nakazano nam żyć w większej izolacji, ostrożności i dystansie. Teraz trzeba na nowo odnaleźć drogę, by nie zaniedbać tej pociechy, która przepływa z ciała do ciała. I warto też szukać źródeł, z których można czerpać pocieszenie dla siebie samych.
Jakie to mogą być źródła?
Na przykład momenty jasności, które przydarzyły się nam w naszym własnym życiu. Jestem pewien, że każdy je ma. Warto je celebrować. Źródłem pocieszenia może być też natura, literatura czy sztuka. Któregoś razu w Warszawie miałem bardzo ciężki dzień: cały szereg służbowych spotkań, bieganie z miejsca na miejsce. Byłem wyczerpany, ale tak się złożyło, że znalazłem się na Starówce i poszedłem do Zamku Królewskiego, żeby zobaczyć wystawione tam dwa obrazy Rembrandta. Stałem przed nimi dobre pół godziny i czułem, jak spływa ze mnie całe zmęczenie i odzyskuję spokój. Owszem, rolą sztuki jest także drażnić, zaczepiać, prowokować, podrzucać nam do przemyślenia różne trudne kwestie. Ale nie da się ukryć, że spotkanie z nią często przynosi po prostu ulgę. Zdarzało mi się płakać w galeriach z bezsilności wobec piękna, które tam zobaczyłem.
Pisze pan: „Kiedy nie wiem, co robić, sięgam po wiersze”. I dalej: „Poetki i poeci przychodzą do nas, żeby nas dotknąć, poruszyć, obudzić. Ich słowu udaje się czasem przedostać przez nasze wewnętrzne mury”. Poezja również może być źródłem pocieszenia?
Podobnie jak w przypadku innych sztuk, także z poezją sprawa jest skomplikowana. Często dotyka ona w nas tego, co bolesne, a jednocześnie jest próbą zdystansowania się, znalezienia formy. Dlaczego ludzie w różnych dramatycznych momentach swojego życia sięgają po literaturę? Dlaczego w schronach, kiedy spadają bomby, powstają poruszające wiersze? Ponieważ potrzebujemy nadać jakąś formę temu, co przeżywamy. Dotyczy to zarówno tego, co nas uwiera, jak i naszych zachwytów. Dzisiejszy dzień zacząłem od przeczytania wiersza angielskiego poety Christophera Smarta, który w XVIII wieku napisał pochwalny poemat na temat swojego kota. Autor prawdopodobnie był bardzo pobożny, ponieważ kot jest tam przedstawiony jako wzór dobrego chrześcijanina. Ale oczywiście wiersz nie pomija też tego, co uniwersalne w kociej naturze: zmysłowości, wojowniczości, nawet okrucieństwa. Opis jest tak dobry, że niemal widzimy to zwierzę, które żyło przeszło 200 lat przed nami.
Kiedy znajdziemy formę, sposób opowiadania, wówczas powstaje coś, co niejako zatrzymuje rzeczywistość, unieważnia czas, uwalnia istnienie od przemijania.
Ale oczywiście rolą poezji jest też burzenie naszych przyzwyczajeń. Często ludzie oczekują od poezji „kołysania”, oddechu, czegoś, co pozwoli się jakoś ułożyć z tym światem. Tymczasem ona nie musi tego dawać, może być szorstka.
Wspomniał pan o formie. Jaką formę ma „Dziennik pocieszenia”, skoro z dziennikiem - poza tytułem - nie ma nic wspólnego? Ma być lekarstwem dla duszy, a może baśnią ku pokrzepieniu serc?
Tytuł jest przewrotny. Chciałem pokreślić, że to, co opisuję, wyrasta z codziennych doświadczeń. Gatunkowo najbliżej tej książce do gawędy. W gawędzie najważniejsze jest porozumienie. To, o czym opowiadamy, często ma drugorzędne znaczenie, istotniejsze jest to, jak opowiadamy, jaki ton nadajemy naszej opowieści. Nawet kiedy dwie osoby mówią to samo, to nigdy nie będzie to tak samo brzmiało, bo ważne jest, jaki ton ktoś w sobie nosi. Czy budzi w nas zaufanie, czy ostrożność, a nawet strach. „Dziennik pocieszenia” wyrasta z codzienności i ma służyć codzienności. Jest tak skonstruowany, że można go czytać fragmentami i wracać do pewnych kwestii.
Nie myślę o tej książce jako o lekarstwie, ale chciałbym, żeby wracała do rąk czytelników, żeby nie stała się czymś, co zostanie użyte tylko raz.
Mój tata przechodził niedawno covid. Pewnego dnia przyznał mi się, że po raz kolejny czyta „Dziennik końca świata”, moją poprzednią książkę. Okazała się dla niego ważna i przynosiła mu ulgę w sytuacji, kiedy cierpiał i był słaby. Tak sobie wyobrażam moich czytelników - to ludzie, którzy potrzebują ulgi. Chciałbym, aby mieli wtedy pod ręką moją książkę.
W „Dzienniku pocieszenia” nie tyle pan pisze, co opowiada. Dlatego bardziej się go słucha, niż czyta. Przywraca mi pan wiarę w to, że w czasach, kiedy słowa są jak wata cukrowa: słodkie, szybko rozpuszczające się w ustach i znikające zaraz po ich wypowiedzeniu, one nadal coś znaczą. I mogą budować świat.
Na szczęście ten proces budowania nigdy się nie skończy. Słowa zawsze będą się zużywać i odradzać. I będą się zmieniać, tak jak zmieniają się nasze doświadczenia. Teraz na przykład doświadczenie nowości i niepowtarzalności - tego, że żyję tu i teraz, i że jestem jedyny taki na świecie - jest u mnie silniejsze, niż było kiedyś.
Poezja pokazuje, że można wracać do tych samych tematów na wiele różnych sposobów i może któreś podejście odsłoni coś, czego do tej pory nie widzieliśmy. W końcu na tym między innymi polega ewolucja kultury, że odkrywamy coś, co do tej pory było nienazwane i szukamy dla tego słowa.
Od tysiącleci jako ludzkość czerpiemy z rzeczywistości za pomocą słów i nie tylko słów. Ilu by nas nie było, ilu by nas nie czerpało - nigdy nie wyczerpiemy rzeczywistości do końca.
Zauważa pan również, że są rzeczy, których ciało potrzebuje bardziej niż słów. Ale to nie znaczy, że słowa są bezsilne. Słowa też mogą obejmować, przygarniać; a wtedy gdy spotkanie jest niemożliwe, słowa zastępują ręce. Na czym polega ta moc słów?
Słowa mają moc, ale oprócz słów musi być coś jeszcze. Musimy mieć poczucie, że za tym serdecznym, tęskniącym, kochającym słowem jest rzeczywistość, że to nie jest jedynie zwyczajowa deklaracja. W wierszu Marcina Świetlickiego zatytułowanym „Kochanie” opisany jest mechanizm, w którym słowa „kocham cię” stają się rodzajem zaklęcia. Kiedy powiesz „kocham cię”, dostaniesz coś w zamian: od czegoś się wymigasz, zostaniesz uprzejmiej obsłużony, i tak dalej. W przytulaniu słowami chodzi o coś przeciwnego: o bezinteresowność, o relację, w której nie czuję się wykorzystany i sam nie wykorzystuję. W wielu miejscach, w których przebywamy, ktoś chce nas do czegoś użyć lub też podporządkować nas sobie. Niekiedy to ma sens i zgadzamy się na to, ale bywa i tak, że czujemy się użyci i zużyci.
Tymczasem przytulenie słowami to moment, kiedy możemy być „nieużyteczni” i w tym sensie wolni. Kiedy nikt niczego sobie za pomocą nas nie załatwia.
W człowieku istnieje bardzo silna pokusa, żeby nad drugim czy drugą zapanować. Widać to szczególnie w polityce i w ekonomii, ale ta pokusa jest bardziej powszechna. Chcemy panować nad dziećmi, nad współmałżonkami, chcemy ustawiać życie znajomym. Jest w nas chęć zapanowania nad kimś i jedyne, co może nas z tego wyrwać, to zetknięcie z bezinteresownością, poczucie, że jesteśmy dla kogoś ważni tylko dlatego, że istniejemy. Ktoś spojrzy na nas jako na samoistną wartość i zobaczy w nas kogoś wyjątkowego, jedynego. Myślę, że dzieci, które tego doświadczyły (sam jestem takim dzieckiem), są szczęśliwe, ponieważ mają się do czego odwołać, mają silne poczucie własnej godności.
Pisze pan, że lubi życie. Za co?
Lubię je, bo nic innego prócz niego nie mam. Lubię je za bogactwo, za to, że jest rozmaite i nieprzewidywalne. Dostarcza nam wielu momentów piękna, których często nie doceniamy, a potem żałujemy, że nam umknęły.
Jestem zanurzony w życiu, staram się czuć jego puls - nie w tym sensie, żeby bezmyślnie ścigać się z czasem, ale po to, by rozumieć, co się z nami dzieje. Bycie w kontrze nie leży w mojej naturze, ale ta książka jest w kontrze wobec tego, że nasza uwaga często jest zajęta czymś drugo-, trzeciorzędnym (jak na przykład bieżąca polityka), co sprawia, że życie męczy nas i wyczerpuje. Tymczasem ważne, żeby się życiem zachłysnąć w obszarach, które są piękniejsze niż polityczny teatr.
Podstawę „Dziennika pocieszenia” stanowią felietony opublikowane w „Tygodniku Powszechnym”. Co było impulsem do ich zebrania i wydania w formie książkowej?
Pisząc felietony, często myślę o tym, co szerszego się z nich wyłania. Nigdy nie wydałbym prostego zbioru felietonów, wydawałoby mi się, że w ten sposób oszukuję czytelniczki i czytelników. Felieton rządzi się swoimi prawami, jednym z nich jest prawo tymczasowości. Nie wszystkie felietony nadają się do przedrukowania, nie wszystkie były dobre. Starałem się z fragmentów moich felietonów ułożyć coś nowego, sporo zmieniając, dopisując, grupując je nie tyle chronologicznie, ile tematycznie. Powstała spójna - mam nadzieję - całość, za pomocą której usiłuję spotkać się z czytelnikami na trochę innej zasadzie i na dłużej niż w przypadku felietonu.
Pana poprzednia książka nosiła tytuł „Dziennik końca świata”. Niedługo po jej opublikowaniu przyszły pandemia, wojna, kryzys ekonomiczny i szereg innych nieszczęść. Tę zatytułował pan: „Dziennik pocieszenia”. Chciałby pan, aby ten tytuł okazał się proroctwem, zapowiedzią zmiany na lepsze, która - miejmy nadzieję - niebawem nadejdzie?
Chciałem, żeby ta książka miała pogodną tonację, a jednocześnie uświadomiła czytającym, jak duża jest nasza odpowiedzialność. Nie możemy się tej odpowiedzialności pozbywać, musimy ją wziąć. Możemy ją wziąć w postaci kartki wyborczej, ale lepiej, gdybyśmy ją wzięli, angażując się w rozmaite działania na rzecz lepszego ułożenia świata. Niestety, niektóre negatywne zjawiska nasilają się: pogłębia się proces rozwarstwienia społeczeństw, proces wyniszczania planety... Adam Wajrak opowiadał mi, że istnieje turystyka, którą można by nazwać katastroficzną: ludzie masowo wykupują wycieczki, żeby oglądać topniejące lodowce. To widok, który się nie powtórzy, lodowce już się przecież nie odbudują. Całe gromady ludzkie jadą na daleką północ, żeby w pewnym sensie oglądać własną zagładę.
Czeka nas skok w nową rzeczywistość. Nie wiemy, jaka ona będzie, zapewne z czegoś będziemy musieli zrezygnować, ograniczyć nasze apetyty. Wciąż obowiązująca zasada naszej cywilizacji, polegająca na nieustannym pomnażaniu, musi ulec zmianie.
Od rozbudzania i zaspokajania apetytów ważniejsze będzie budowanie dobrych relacji, tworzenie społeczeństwa, które będzie lepiej posklejane, a nie rozdzierane nieustannymi konfliktami. To chyba główne przesłanie tej książki. „Dziennik końca świata” mówił o tym, że zbudowaliśmy wiele murów, przez które się nie widzimy i nawet nie chcemy już za te mury zaglądać. Nawet pomiędzy ludźmi bardzo do siebie podobnymi coraz częściej wyrasta coś, co uniemożliwia im porozumienie. „Dziennik pocieszenia” ma nam uświadomić, że nie musi tak być, że zmiana jest możliwa. Ta książka może nie jest lekarstwem, ale zastrzyk optymizmu zawiera na pewno.