Wojciech Mecwaldowski nie żałuje niczego, co do tej pory zagrał

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz
Paweł Gzyl

Wojciech Mecwaldowski nie żałuje niczego, co do tej pory zagrał

Paweł Gzyl

Był łobuzującym dresiarzem z budowlanki. Ponieważ potrafił rozbawić kolegów swymi wygłupami, wymyślił sobie, że zostanie aktorem. I okazało się, że ma autentyczny talent.

Właśnie oglądamy go w kinach w roli Bronisława Malinowskiego w awanturniczym filmie „Niebezpieczni dżentelmeni”. I trzeba przyznać, że pozwala sobie w nim na podziwu godną komediową szarżę. Jego talent do rozśmieszania widzów mogliśmy do niedawna podziwiać również w telewizyjnym serialu „Kowalscy kontra Kowalscy”. Potrafi jednak wydobyć ze swej obecności na ekranie dramatyczną nutę – choćny w biograficznej „Śmierci Zygielbojma”.

- Priorytetem dla mnie jest to, by wybierać takie role, które czuję i mnie interesują, są ciekawe i różnią się od poprzednich – także pod względem mojego wyglądu. Role, dzięki którym mogę lepiej poznać siebie i świat, który mnie otacza. Kiedy dostaję scenariusz, albo coś czuję, albo nie. Nigdy nie zrobiłem czegoś, bo musiałem. Wszystkie moje wybory były świadome – mówi w Onecie.

Ze słoniem na spacerze

Wychował się w Kłodzku, gdzie jego dziadek prowadził od końca wojny do 2000 roku prywatny zakład fotograficzny. Pracowała w nim również jego babcia, a potem – tata. Tylko mama się wyłamała, bo była księgową. Młodsza siostra odziedziczyła tę pasję do zdjęć i została cenioną fotografką, pracującą w kraju i za granicą. Mały Wojtuś uwielbiał spędzać całe popołudnia u dziadka w zakładzie.

- Aparat był na kółkach, drewniany, większy ode mnie, z długim wężykiem i wielką płachtą, pod którą dziadek się chował. Jak pstrykał zdjęcie, to mówił: „Już po operacji”. A ja byłem chłopcem, siedziałem wtedy za ścianą i przyglądałem się ładnym paniom, które przychodziły do zakładu dziadka – wspomina w serwisie Uroda Życia.

Wojtuś był grzecznym chłopcem. Czasem aż zanadto. Jako dziecko lubił siadywać w kącie pokoju i wpatrywał się godzinami w jeden punkt. Sam uznał potem, że była to nieświadoma medytacja, dzięki której przenosił się w świat wyobraźni. Kiedy miał pięć lat, mama zapytała go: „Wojtuś, kim będziesz, jak dorośniesz?”. „Aktorem” – odpowiedział bez chwili wahania.

- Nie pamiętam, bym mógł na cokolwiek narzekać albo mieć jakieś traumy. Byłem wychowywany w wolności, miałem też wolność wyobraźni. Jak mówiłem, że wychodzę ze słoniem na spacer, rodzice słuchali mnie z zaciekawieniem. Nigdy mnie nie ograniczali. Pokazali mi, że lepiej dokonywać wyborów, będąc wiernym sobie, a nie komuś, kto mi mówi, jak mam żyć – podkreśla w Interii.

Dresiarz z budowlanki

Po podstawówce dostał się do technikum, gdzie uczył się na konserwatora zabytków. Męskie towarzystwo zrobiło swoje: zainteresował się koszykówką i zaczął na serio myśleć o sportowej karierze. Wszystko szlag trafił, kiedy doznał kontuzji na jednym z meczy. Wtedy przypomniał sobie o aktorstwie. Wszak ciągle na przerwach między lekcjami rozśmieszał kumpli płacząc na zawołanie. Postanowił więc zdawać do akademii teatralnej.

- Poszedłem do mojego polonisty. Poprosiłem, żeby mi pomógł w doborze tekstów, a on wyśmiał mnie przy wszystkich. Później chwalił się: „W tej ławce siedział mój uczeń Wojciech Mecwaldowski”. Żenujące. Teksty do egzaminów musiałem znaleźć sam. Uczyłem się ich na pamięć, starając się je zrozumieć. Wiedziałem, że będę musiał bawić się nimi na egzaminie, bo ktoś z komisji może sobie zażyczyć, żebym powiedział je jak komentator piłki nożnej albo jakbym się kochał z dziewczyną – śmieje się w Interii.

Dwukrotnie dobijał się do wrót łódzkiej filmówki – ale za każdym razem starano mu się wytłumaczyć, że nie będzie z niego aktora. Dopiero za trzecim razem, kiedy stanął na egzaminy we Wrocławiu, udało mu się przekonać komisję. Trzy lata później ci sami, którzy odesłali go z Łodzi z kwitkiem do domu, wręczyli mu nagrodę dla najlepszego aktora na festiwalu szkół teatralnych.

- Zdając do szkoły teatralnej, nie wiedziałem kim jest Lupa. Po prostu nie interesowałem się teatrem. Byłem dresiarzem po szkole budowlanej, który nie miał aspiracji, żeby myśleć o sztuce. Było mi to kompletnie obce. Gdy dowiedziałem się, że zagram u Lupy, byłem w szoku. To był rzeczywiście przełom. Tym bardziej, że studiowałem wtedy dopiero na trzecim roku. To też później związało mnie na pięć lat z Teatrem Polskim we Wrocławiu – opowiada w Plejadzie.

Przekraczając granice

Właściwie mógł cieszyć się ciepłą posadką we wrocławskim teatrze, ale szybko go to znudziło. Ponieważ będąc na etacie miał problemy z przyjmowaniem zewnętrznych zleceń, zrezygnował ze stabilnej pracy i pojechał na podbój Warszawy. To było dobre posunięcie: kiedy zagrał w serialu „Usta, usta”, stał się rozpoznawalny na tyle, że zaczął otrzymywać ciekawe oferty nie tylko z telewizji, ale i z kina. Do dziś zagrał w ponad stu filmach i serialach.

- Nie zrobiłem nic, czego bym się wstydził. Tu może dodam, że jako aktor nie mam wpływu na to, jak coś będzie wyglądało, ja mogę odpowiadać tylko za swoją pracę. I siedząc tutaj wiem, że mógłbym zagrać wiele ról o wiele lepiej, ale wiem, że dupy nigdzie nie dałem. Zrobiłem wszystko najlepiej jak umiałem, po prostu. Ale to jest zawód, którego będę się uczył do końca życia – deklaruje w serwisie Anywhere.

Wielkim wyzwaniem stała się dla niego rola autystycznego chłopaka w filmie „Dziewczyna z szafy”. Tak wkręcił się w inny świat, że z trudem wrócił do normalności. Aby stanąć na nogi, zrobił sobie przerwę od grania.

- Przekroczyłem granicę, której aktor nigdy nie powinien przekraczać. Czyli tak głęboko wszedłem w postać, że zatraciłem siebie. To mnie przeraziło. Przeholowałem i konsekwencje były ogromne – do roli schudłem ponad 20 kilogramów i obniżyłem się o ponad 10 centymetrów, bo mój kręgosłup tego nie wytrzymał. Do tego posypałem się psychicznie. Powrót do rzeczywistości był takim rozczarowaniem, że drugi raz chyba bym tego nie przeżył. Czy żałuję? Nie. Niczego w życiu nie żałuję – deklaruje w „Vivie”.

Niewiele wiadomo o jego życiu prywatnym. Na pewno jest wrogiem technologicznych nowinek: korzysta z telefonu i komputera, wyłącznie wtedy, kiedy tylko musi. Odpoczynek znajduje w kolekcjonowaniu: zbiera bilety z przejazdów komunikacyjnych, zabawki z jajek-niespodzianek i buduje niezwykłe konstrukcje z klocków Lego. Maluje też obrazy: wielkoformatowe abstrakcje w stylu Jacksona Pollocka. Firmuje je jednak pseudonimem, więc tylko wtajemniczeni wiedzą, kto jest ich autorem.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.