Wolontariuszka z Krakowa ciężko ranna w Bachmucie: Odłamek uszkodził mi nogę, ale nie serce
Dr Grażyna Aondo-Akaa z krakowskiego stowarzyszenia Klika pracowała jako wolontariuszka w Ukrainie. Na początku stycznia o mało nie straciła życia podczas ostrzału Bachmutu. - Amputacja nogi to nie koniec świata. Będę nadal pomagać ludziom, którzy cierpią z powodu wojny - mówi na szpitalnym łóżku.
Pamięta pani moment wybuchu?
Doskonale, każdą sekundę, ani na chwilę nie straciłam przytomności. Staliśmy akurat przy punkcie niezłomności i szykowaliśmy się do rozładowania naszego samochodu. Było dokładnie jak poprzednio, gdy przyjeżdżaliśmy do Bachmutu. Kamil wszedł do środka podawać rzeczy, a ja z dwoma lokalnymi wolontariuszami mieliśmy wszystko odbierać i układać na zewnątrz. Nagle zobaczyłam błysk, a potem usłyszałam ogłuszający huk i przewróciłam się na ziemię. W prawej nodze nie czułam bólu, tylko wypływającą ze mnie krew. Później dowiedziałam się, że odłamek na miejscu urwał mi stopę. W lewej ból był straszliwy. Została mocno poharatana, miałam otwarte złamanie i kilkucentymetrową dziurę w udzie, ale lekarze mówią, że uda się nogę uratować.
Od razu przyszła pomoc?
Tak. Już po kilkunastu sekundach przybiegł Kamil, który cudem nie odniósł obrażeń. Gdyby nie jego natychmiastowa pomoc, wykrwawiłabym się na śmierć. Na szczęście mieliśmy ze sobą trzy stazy (opaski uciskowe). Dwie od razu wylądowały na mojej prawej nodze, a jedna z szalikiem na lewej. Na kocu przeniesiono mnie i trzy inne ranne osoby do naszego busa. Mieliśmy nim jechać do najbliższego szpitala, choć wybuch podziurawił tylne koła. Zjawił się jednak wojskowy ambulans z medykami, który zabrał mnie najpierw do miejscowego punktu medycznego. Tam zostałam trochę pozszywana, opatrzona i znieczulona. Nie zapomnę nigdy pięknych, zielonych oczu anestezjologa, którego pytałam, czy będę #mogła w styczniu pojechać do Krakowa na ślub mojej siostry. Stał nade mną i zapewniał, że za rok będę tańczyć. W Bachmucie nie mogli mi więcej pomóc. Zapakowano mnie więc do karetki, którą ruszyłam w dalszą drogę. Po kilku godzinach jazdy wylądowałam na stole operacyjnym w szpitalu w Pawłogradzie. Potrzebowałam transfuzji, ale nie mieli krwi z moją grupą. Szukano dawców i wkrótce znalazły się co najmniej trzy osoby, które zgodziły się ją oddać. Prawą nogę amputowano pod kolanem, lewą zadrutowano. Z jakim skutkiem, to się jeszcze okaże, ale wiem, że ukraińscy lekarze zrobili to najlepiej jak potrafili, pracując w wojennych warunkach.
Do Polski trafiła pani już po kilku dniach, najpierw do szpitala w Lublinie, a w tym tygodniu do Krakowa.
Tak, to wszystko było możliwe dzięki zaangażowaniu polskiego rządu i Fundacji Humanosh, której udało się zorganizować transport karetką. Jestem za to ogromnie wdzięczna. Tak samo jak Kamilowi i wspaniałym ludziom z Ukrainy, bez których nie rozmawialibyśmy już dzisiaj. Gdyby kogokolwiek zabrakło w tym łańcuchu pomocy, byłoby po mnie.
Dlaczego pojechaliście 6 stycznia do Bachmutu, wiedząc, że toczą się tam najcięższe walki?
To był nasz czwarty wyjazd do tego miasta w ciągu ostatnich miesięcy. Wieźliśmy żywność i drobne podarunki dla dzieci. Chcieliśmy choć trochę umilić pozostałym tam mieszkańcom święta Bożego Narodzenia, które dla prawosławnych zaczynały się dzień później. W Charkowie zrobiłam z moimi ukraińskimi przyjaciółmi m.in. mnóstwo kutii do rozdania, mieliśmy też kilkadziesiąt litrów barszczu.
Warto było aż tak ryzykować?
Świadomie podjęliśmy taką decyzję. Wiem, że Bachmut to teraz piekło. Codziennie ktoś tam ginie. Tego samego dnia, kiedy trafiły mnie odłamki, informowano o co najmniej 13 osobach rannych. Ostrzał artyleryjski trwa 24 godziny na dobę, rakiety nad głowami latają, ale - choć to wydaje się nieprawdopodobne - wciąż mieszkają tam zwykli ludzie, wśród których około 400, według oficjalnych danych, to dzieci.
Dlaczego nie ewakuowano ich z miasta?
Nie wiem. Podczas tego ostatniego wyjazdu chcieliśmy nie tylko zawieźć humanitarkę na święta, ale też poznać konkretnych mieszkańców i powody, dla których pozostają w Bachmucie. Nie zdążyliśmy, bo pół godziny po przyjeździe trafiliśmy pod ostrzał.
W czasie wcześniejszych wizyt nie było czasu na osobiste kontakty?
Niestety. Jechaliśmy z transportem, rozładowywaliśmy rzeczy i wracaliśmy do Charkowa. Prócz ogromu zniszczeń w oczy rzucały się dzieci na zrujnowanych ulicach i nadpopulacja osób z problemami psychicznymi. Ci ludzie wydawali się kompletnie bezradni. Wolą żyć pod bombami w piwnicach niż ruszyć w nieznane. I ja to doskonale rozumiem jako pedagog specjalny. Zabrać kogoś z Bachmutu do Charkowa, Połtawy czy nawet do Polski to nie jest przecież żadna filozofia. Prawdziwe problemy zaczynają się później. Nie wiadomo, co robić z takimi ludźmi? Kto ma wziąć odpowiedzialność za ich dalsze życie?
W marcu zeszłego roku opublikowaliśmy z panią wywiad o pomocy niepełnosprawnym ukraińskim uchodźcom w Krakowie. Skąd decyzja, aby przenieść działalność bezpośrednio na Ukrainę?
Nasze stowarzyszenie od początku wojny wspierało ukraińskich uchodźców. W Krakowie zajmowałam się głównie logistyką, finansami, koordynacją pomocy. To ważne zajęcie, ale cały czas czułam, że nie o to mi chodzi w życiu. Chciałam bezpośredniego kontaktu z ludźmi w miejscach, w których najbardziej cierpią z powodu wojny. Mój kolega Kamil od marca jeździł z pomocą na Ukrainę. Z jego relacji wiedziałam o dramatycznej sytuacji osób z niepełnosprawnościami, które zostały w swoich miejscach zamieszkania. Dołączyłam do niego w połowie lipca. Najpierw na miesiąc. Od października byłam tam znowu. Planowałam przyjechać do Polski dopiero pod koniec stycznia, na ślub mojej siostry.
Na czym polegała wasza działalność w Charkowie?
Każdy dzień był inny. Wszystko zależało od potrzeb. Skupialiśmy się na tych osobach, które nie są w stanie samodzielnie sobie radzić, głównie z niepełnosprawnościami i seniorach. Jednych odwiedzaliśmy w domach, innych woziliśmy do lekarzy i szpitali, czasem trzeba było komuś zrobić zakupy, a czasem po prostu pobyć razem i porozmawiać. Mieliśmy na przykład pod opieką starszą panią, która poruszała się o kulach i mieszkała na 16 piętrze wieżowca, gdzie nie było wody, ogrzewania ani prądu. Nie mogła nawet wyjść z bloku, żeby przynieść sobie wodę na herbatę, bo nie działały windy. Innym razem odwiedziliśmy 91-letnią babcię z choinką, której nie miała od lat na święta. Leżała obłożnie chora pod opieką niepełnosprawnej córki, z którą razem uciekły w 2014 roku z Ługańska. Chcieliśmy im sprawić odrobinę radości.
Ukraińscy wolontariusze nie zajmują się takimi osobami?
Zajmują, są wspaniali, ale ludzi potrzebujących pomocy jest mnóstwo na Ukrainie. Nasze doświadczenie i fachowa wiedza z Krakowa sprawiały, że łatwiej docieraliśmy do takich osób, które nawet nie zgłaszały się do centrów wolontariackich. Wojna szczególnie dotknęła starszych, samotnych, niepełnosprawnych ludzi, wielu zostało wręcz uwięzionych w swoich domach. Szukaliśmy ich, wypytując mieszkańców, współpracując z tamtejszym Caritasem. Informacja o naszej działalności rozchodziła się pocztą pantoflową i z czasem miejscowi sami zaczęli nam przynosić kartki z adresami i numerami telefonów, mówiąc, że tam potrzebna jest pomoc.
Stworzyliście punkt pomocy Kliki w Charkowie?
Nie mieliśmy żadnego lokalu, tylko mieszkanie, w którym nocowaliśmy i zbieraliśmy rzeczy kupione dzięki datkom na naszą zbiórkę. Działaliśmy zwykle bezpośrednio u naszych podopiecznych. Wszędzie, gdzie była jakaś potrzeba. W pewnym momencie dotarliśmy nawet do Odessy, w której mieszka rodzina z sześcioletnim chłopcem z niepełnosprawnością ruchową. Kiedy przybyliśmy, tylko leżał. Jego bliscy byli bezradni. Dostał od nas pionizator i inny sprzęt ortopedyczny, a jego mamę nauczyliśmy różnych technik terapeutycznych. Przysłała nam później filmiki, na których widać, jak synek potrafi już ładnie siedzieć i próbuje samodzielnie poznawać świat.
Z jedną podopieczną pojechała pani aż do Grecji.
To Walentyna Iwanowna. Kiedy ją poznałam, mieszkała samotnie w piwnicy swojego bloku na Sałtiwce. To najbardziej zniszczone przez rosyjski ostrzał osiedle w Charkowie. Warunki miała fatalne - łóżko z drewnianych palet stało na gołej ziemi. Nie było światła ani bieżącej wody. W środku cały czas panował chłód, nawet w lecie trzeba było zakładać dwa grube swetry, żeby nie zmarznąć. Mimo to nie chciała wyjechać na zimę, choć namawiała ją rodzina z Grecji, która jeszcze przed wojną tam wyemigrowała. Bała się zmian i lotu samolotem. Mówiła, że nigdzie się nie ruszy, bo w piwnicy jest dobrze. Przekonywaliśmy ją dwa miesiące. Zgodziła się dopiero, gdy jesienią Kamil jechał samochodem po mnie do Polski. Zabrał Walentynę do Krakowa, a potem razem ze mną poleciała do Salonik. Zrobiliśmy to chyba w ostatniej chwili, bo tydzień po przylocie do Grecji miała udar. Na szczęście znalazła się tam pod fenomenalną opieką lekarzy i rodziny. Gdyby zachorowała w Charkowie, prawdopodobnie znaleźlibyśmy ją martwą w piwnicy.
Nie dostawaliście pytań, dlaczego pomagacie niepełnosprawnym w Ukrainie, skoro w Polsce takich osób także nie brakuje?
Bywały, ale nie skupiam się na nich. Wiem, co robię i po co. Jasne, że potrzeby zawsze będą większe niż zasoby. W Polsce sytuacja z niepełnosprawnościami jest jednak nieporównywalna z tym, co się dzieje na Ukrainie. I nie chodzi tylko o sprawy materialne. Jako pedagog specjalny chcę dzielić się moją wiedzą i doświadczeniem, aby zmieniać tamtejszą rzeczywistość, pokazywać, #że osoby z niepełnosprawnościami można wyciągnąć z domu, że na wózku da się zjechać po schodach i dotrzeć do szpitala, co dla wielu na Ukrainie było zaskoczeniem.
Nie było momentów zwątpienia, zmęczenia, myśli o powrocie?
Ani razu. Oczywiście, tęskniłam za bliskimi, szczególnie gdy zbliżało się Boże Narodzenie. W duchu odliczałam dni do przyjazdu na ślub mojej siostry. Podjęliśmy jednak z Kamilem decyzję, że zostajemy na Ukrainie z naszymi podopiecznymi. Świętowaliśmy w miarę możliwości, choinkę ubraliśmy u babci Zoi.
Pracy na uniwersytecie nie brakowało?
Tęskniłam za moim zespołem i studentami, to fenomenalni ludzie, których uwielbiam. Za samą pracą mniej, bo przez ostatnie pół roku zajmowałam się głównie sprawami administracyjno-biurowymi. To nie jest coś, co lubię robić. Dlatego od 1 października wzięłam bezpłatny urlop.
Teraz z osoby niosącej pomoc sama jej pani będzie potrzebować.
Absolutnie nie. Na razie, oczywiście, przede mną bardzo długie i bolesne leczenie, a potem rehabilitacja. Wiele będę musiała się nauczyć na nowo. Ale potem nie zamierzam odpuścić, dalej chcę pomagać innym. Amputacja nogi to nie koniec świata, nie powoduje, że człowiek przestaje być samodzielny. Wierzę w słowa anestezjologa z Bachmutu, że za rok będę tańczyć. To nie brak kawałka ciała decyduje o tym, jakimi jesteśmy ludźmi. Odłamek uszkodził mi nogę, ale nie serce. Trzeba jedynie przejść leczenie i żyć dalej po swojemu.
Podziwiam pani optymizm.
To nie optymizm. Na pewno będą też trudniejsze momenty do przejścia. Za dużo wiem o psychologii, żeby się łudzić, że mnie to całkiem ominie. Ale z drugiej strony ta moja wiedza jest rodzajem bezpiecznika, który pozwoli mi - mam taką nadzieję - lepiej radzić sobie ze złymi myślami, jeżeli się pojawią. Ten czas to tylko etap, życie dalej się toczy. Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że przeżyłam ten wypadek.
Żałuje pani jednak tego ostatniego wyjazdu do Bachmutu?
To pytanie, na które ciężko mi na razie odpowiedzieć. Mówię sobie, że może dzięki temu wydarzy się dużo dobrego. Już teraz zresztą to widzę po reakcjach ludzi, którzy do mnie piszą czy dzwonią ze wsparciem. Mój wypadek przypomniał o dramacie, który codziennie rozgrywa się za naszą wschodnią granicą. Gdyby udało się to przekuć na jakąś formę pomocy dla potrzebujących na Ukrainie, to byłoby to największym dobrem. Zdaję sobie sprawę, że Polacy wyczerpali już zasoby, większość wróciła do zwykłego życia, które przecież nie jest łatwe. To, co zrobiliśmy jako naród na początku wojny, było niezwykłym porywem serc, który zasługuje na Pokojową Nagrodę Nobla. Nie da się jednak ciągle działać na tak wysokich obrotach. Potrzeba teraz działań systematycznych, strukturalnych. Musimy mieć świadomość, że biegniemy w maratonie, a nie w sprincie. Nie chodzi o to, żeby całe swoje życie podporządkować pomocy cierpiącym na Ukrainie, lecz na tyle, na ile to możliwe. Pamiętajmy, że wojna trwa, że ludzie tam wciąż potrzebują naszego wsparcia.
A pani chce jeszcze wrócić na Ukrainę?
Oczywiście. Kiedy wyjdę ze szpitala, zajmę się najpierw wsparciem logistycznym pomocy z Polski. Ale docelowo chcę tam znowu pojechać, choć już nie na linię frontu.
***
Klika pomaga
Katolickie Stowarzyszenie Osób Niepełnosprawnych i Ich Przyjaciół Klika z Krakowa cały czas wspiera ofiary wojny w Ukrainie. Datki na tę działalność można wpłacać na konto bankowe: 86 1240 4650 1111 0010 3971 5330 z dopiskiem w tytule „Klika Ukrainie”. Można też wejść na stronę FB Klika w Charkowie i tam znaleźć link do wpłat.