Współczesne matki (Polki). Monika Pastuszko: Wiele się zmieniło, ale oczekiwania wobec nas wciąż są takie, że ogarniemy wszystko
- Trudno żyć na styku dobrze zaplanowanego, przewidywalnego świata dorosłych i świata maluchów. Ten pierwszy działa w regularnych godzinach, w ładnie dobranych ubraniach i zasadniczo czystych butach. Ten drugi zależy od pory roku, pogody, samopoczucia, nastroju - pisze Monika Pastuszko, autorka książki „Matka Polka sika w krzakach”, mama 4-letniego Henia i 2-miesięcznego Rysia.
Czytam: „Matki Polki już nie ma. Polskie kobiety nie chcą się poświęcać, cierpieć, umęczyć ani oddawać wszystkiego za dziecko. Nie chcą być bohaterkami romantycznymi. Matka Polka istnieje już tylko w tekstach kultury - powtarzamy ten stereotyp jak mantrę, chociaż jesteśmy inne”. Jak wygląda macierzyństwo w XXI wieku?
To z eseju Agnieszki Graff z książki „Matka feministka”. Bardzo trafne. Chociaż matki Polki już nie ma, piszę o matce Polce. Kiedy rozmawiam z kobietami, które mają doświadczenie macierzyństwa sprzed 20 czy 40 lat, słyszę o trudach, które były ich udziałem, o macierzyństwie na osiedlach, które się dopiero budowały i na których nie było chodników, o blokach z wysokimi schodami, o autobusach bez miejsca na wózek, o trzymiesięcznym urlopie macierzyńskim. Dziś dużo się zmieniło. Wiele matek, z którymi rozmawiam, mówi, że macierzyństwo to dla nich rozwój osobisty i praca nad swoimi emocjami, ponieważ wiemy już, jaką krzywdę wyrządzała dzieciom przemoc, także słowna.
Doświadczeniem nowego pokolenia jest też oczekiwanie, że matki muszą jednocześnie zaopiekować się i dzieckiem, i jego emocjami, bo nie chodzi tylko o to, żeby było ubrane i nakarmione, ale też żeby się rozwijało.
Powinny również dbać o siebie, bo co to za matka, która siedzi w domu rozczochrana i w rozciągniętej bluzie. Dobrze byłoby przy tym realizować pasje, troszczyć się rozwój osobisty i zawodowy. Należałoby też zadbać o ciało, zająć się powrotem do formy po porodzie, trenować jogę albo pilates. We współczesnym społeczeństwie liczy się samodzielność, zaradność i ogarnięcie. To bywa wyznacznikiem tego, czy jesteś dobrą mamą. Poprzeczka jest ustawiona dosyć wysoko. Mam przy tym wrażenie, że choć jest łatwiej, bo mamy automatyczną pralkę zamiast frani i robota odkurzającego zamiast miotły - to pojawiają się kolejne wyzwania, do których musimy doskoczyć. I nadal, mimo tych wszystkich udogodnień, nie jest łatwo.
Zwłaszcza że oczekiwania wobec matek są dużo wyższe w porównaniu z tym, czego oczekuje się od ojców.
Mężczyźni słyszą, że nie nadają się do opieki nad dziećmi. W książce cytuję anegdotę z książki „Samiec alfa musi odejść”: jej autorka pisze, że w czasie jej pracy w pewnej redakcji najpopularniejszym newsem dotyczącym ojcostwa była historia pewnego pana, który... zaplótł włosy swojej córce.
Oczekiwania wobec matki są takie, że ona ogarnie wszystko, zaopiekuje się dziećmi, będzie się rozwijała zawodowo i dobrze wyglądała. A ojciec? Wystarczy, że jest z dziećmi i już zostaje bohaterem.
Co było dla ciebie impulsem do napisania książki?
Zostając mamą, musiałam odnaleźć się w innej rzeczywistości, mierząc się z sytuacjami, których poprzednio nawet sobie nie uświadamiałam. Moje postrzeganie przestrzeni publicznej bardzo się zmieniło. Impulsem do napisania książki było chodzenie i przyglądanie się miastu. Pierwsza rzecz - w moim bloku nie ma windy, jak mam sobie poradzić z wózkiem? Potem było wiele momentów, w których zauważałam, że przestrzeń bywa zaprojektowana tak, jakby takie jej użytkowniczki jak ja nie istniały, a przecież jest nas dużo.
Pomysł na książkę wziął się też ze zdziwienia, że wiele miejsc czy usług, które mają ułatwiać życie rodzinom, to atrapy.
Mamy podjazdy dla wózków, ale są za strome. Mamy biblioteki dla dzieci, ale bez przewijaka w toalecie. Istnieją kolejowe przedziały dla rodzin, ale nie ma tam ani jednej zabawki, są za to gniazdka do podłączenia laptopa. Mamy place zabaw, ale nie ma się na nich jak wysikać, a w ciepłe dni świecą pustkami, bo cienia brak. Opisywałam to, czego doświadczałam. Zaczęłam też rozmawiać z innymi matkami, sprawdzać, jak one sobie radzą i jak się czują. Czytałam również o projektowaniu przestrzeni i usług, rozmawiałam z ekspertkami. Wcześniej patrzyłam na świat matek i niemowląt z zewnątrz. Ciekawiło mnie, dokąd znikają te kobiety, które jeszcze niedawno były tu, gdzie ja, ale teraz są na „urlopie”. Jak wygląda ich życie? Dlaczego dzieci występują tłumnie na placach zabaw, a nie w centrach miast? Pchałam wózek, patrzyłam i zastanawiałam się. A potem o tym napisałam.
Jak wyobrażałaś sobie swoje macierzyństwo? Czy te wyobrażenia są spójne z tym, co przyniosła rzeczywistość?
Sądziłam, że nasze rodzicielstwo będzie bardzo partnerskie, że będziemy w tym razem, bo też nasz związek jest partnerski. Wiele rzeczy robiliśmy wspólnie, sprawiedliwie dzieliliśmy się pracami.
Wierzyłam, że także opiekę nad dzieckiem uda nam się podzielić po równo. Wyszło inaczej.
To między innymi kształt obowiązujących przepisów skłonił mnie do decyzji, że zostaję na urlopie rodzicielskim. Jednak kiedy kobieta po macierzyńskim idzie na rodzicielski, wchodzi w rolę matki, zajmuje się dzieckiem i domem - to bardzo dużo wysiłku trzeba włożyć, by zachować w związku jakąś równość. Jak to zrobić, jeżeli zadaniem jednej osoby jest opieka nad dzieckiem, a zadaniem drugiej praca zawodowa? Doświadczamy tego z partnerem, mimo naszych przekonań, że powinno być inaczej.
I o tym też piszesz w książce. Podajesz również przykład mężczyzny, który poszedł na niemal roczny urlop rodzicielski. W tym czasie zadbał o siebie i zbudował fantastyczną relację z dziećmi.
Znajomi mu mówili, że odmłodniał o dziesięć lat! Czytałam ostatnio wywiad z Andrzejem Kubisiakiem, wicedyrektorem Polskiego Instytutu Ekonomicznego, który także poszedł na urlop rodzicielski.
Sytuacja, że ojciec decyduje się na wiele miesięcy zrezygnować z pracy, jest tak wyjątkowa, że piszą o tym w gazetach!
Ten mężczyzna mówił, że zobaczył życie inaczej, kiedy odetchnął od pracy i wylogował się ze swojego codziennego kieratu.
Porozmawiajmy o ciąży. Jak ją wspominasz? Był to czas harmonii i spokoju czy raczej tornado emocji?
Moja pierwsza ciąża przypadła na czas covidu, pierwsze lockdowny, obawy i stres. Na świecie było inaczej i w moim ciele było inaczej. Czułam się niepewna i samotna. Pomogła mi aktywność fizyczna. W książce piszę o tym, jak jeździłam na rowerze, będąc w ciąży i jak rowerem pojechałam do porodu. Wspominam o tym, bo mam poczucie, że już w ciąży pojawia się wiele oczekiwań odnośnie do tego, co kobieta będzie, a czego nie będzie robić. I czasem te oczekiwania bywają sprzeczne. Mam być aktywna fizycznie, a jednocześnie wiele sportów jest wykluczonych, ponieważ mało kto chce wziąć odpowiedzialność za kobietę w ciąży.
Jeżdżąc na rowerze, często słyszałam zdania: Nie jesteś sama. Jesteś odpowiedzialna za drugiego człowieka. Te komunikaty sprawiały, że nie było mi łatwo. Myślę, że wiele kobiet ma podobne doświadczenia.
Mają jakieś zachowania czy przyzwyczajenia sprzed ciąży, które stanowią o ich tożsamości, a spodziewając się dziecka, muszą podjąć decyzję, czy zrezygnować z tego, co kochają i co jest dla nich ważne, czy zadbać o dziecko? Moją książką staram się przekonać, że można to pogodzić.
Jak ci było przez ten pierwszy rok, kiedy byłaś dla Henia całym światem?
Różnie. Zaczęłam żyć bardziej po sąsiedzku i nauczyłam się dostrzegać to, czego wcześniej nie widziałam: przyrodę, spokojne życie, emerytów w parku. To był dobry czas, a zarazem bardzo męczący.
Chodząc po mieście, czułam fizyczny wysiłek zmagając się z wózkiem: krawężniki były wysokie, czasami nie było windy i musiałam wciągnąć wózek po schodach. Jak był śnieg, trzeba było pchać wózek po nieodśnieżonym chodniku.
Doświadczyłam nieludzkiego zmęczenia, bo opieka nad dzieckiem oznacza często, że trzeba zrezygnować ze swoich nieraz podstawowych potrzeb. Jednak dzięki macierzyństwu przewartościowałam wiele rzeczy. Jestem spokojniejsza i bardziej odporna na różne sytuacje. W roli matki urosłam jako człowiek, stałam się cierpliwsza i bardziej empatyczna. Zyskałam też pewną przestrzeń na to, co jest ważne, na przykład na pisanie. Książkę napisałam dzięki temu, że zostałam matką.
Czym cię zaskoczyło macierzyństwo?
Zaskoczyło mnie to, jak doświadczyłam przestrzeni. Przekonałam się, że mało przyjazne otoczenie nie ułatwia mi zadań, które i tak nie są łatwe. Weźmy zwykłe wyjście na zakupy. Wcześniej była to czynność bezproblemowa, ale kiedy zaczęłam wychodzić z dzieckiem, okazało się, że wcale nie jest różowo. Zaczyna się od sprowadzenia wózka po schodach bo, jak wspomniałam, w bloku nie ma windy. Była kiedyś wózkownia, ale spółdzielnia zamieniła ją na lokal użytkowy. Wchodząc do sklepu, muszę pokonać wózkiem wysoki próg, a potem przeciskać między alejkami, strącając ceny lub jakieś produkty. Kiedy wracam z zakupami, okazuje się, że ktoś zastawił chodnik samochodem, więc muszę zjechać na jezdnię (oczywiście po wysokim krawężniku) wózkiem, który jest wypchany zakupami i bardzo ciężki. Zaskoczyło mnie, jak na moją codzienność wpływają drobne decyzje, które podejmują inne osoby. Ktoś zdecydował, żeby postawić samochód na chodniku. Ktoś inny zgodził się, żeby usunąć ławkę albo jej nie postawić. Kolejna osoba zlikwidowała wózkownię. Wszystko to sprawia, że mnie jest ciężej. Zaskoczyło mnie, że czuję się w tym wszystkim niewidzialna, jakbym była mało ważna.
Zaskoczyło mnie też to, że w niektórych sytuacjach czuję się sama z moimi doświadczeniami, chociaż takich ludzi jak ja jest dużo, bo kiedy jestem w parku, widzę, że w południe jest zdominowany przez osoby z wózkami.
Te codzienne frustracje - czasami nienazwane - odkładały się we mnie złogami i potęgowały ogólne zmęczenie.
Ludziom w żaden sposób niezaangażowanym w temat rodzicielstwa trudno jest wyobrazić sobie pewne rzeczy. Będąc po drugiej stronie lustra, inaczej patrzysz na miasto? Planujesz drogę, zastanawiasz się, czy podjedzie niskopodłogowy tramwaj, a w restauracji będzie przewijak?
Jako matka dołączam do tych użytkowników miasta, którzy mają ograniczenia ruchu. Jestem silna, sprawna. Uprzywilejowana. Dam sobie radę z wysokim krawężnikiem i chociaż to dla mnie frustrujące, sprowadzę po nim wózek. Nie wjadę pod samochód, bo dobrze widzę i słyszę. Ale co mają zrobić osoby starsze, dla których brak ławki między domem a sklepem może oznaczać, że nie wyjdą po zakupy, ponieważ potrzebują przystanku po drodze? Co ma powiedzieć osoba, która jest na wózku inwalidzkim i jeśli nie ma możliwości skorzystania z windy, będzie musiała zawrócić, albo nie wyjdzie z domu? W tym wszystkim są też dzieci.
Przez samochody, które jeżdżą za szybko, których jest bardzo dużo w naszych miastach, najmłodsi nie mogą samodzielnie się poruszać. Doświadczyłam tego, kiedy moje dziecko zaczęło chodzić.
Na ulicy często nie mogłam mu pozwolić na bieganie czy swobodnie chodzenie, ponieważ samochody są nawet tam, gdzie nie powinno ich być, na przykład na chodniku. Kiedy moje dziecko biega, boję się, że kierowca, cofając samochodem, nie zauważy go, bo taki szkrab ma przecież niecały metr wzrostu. Opisuję całe spektrum użytkowników, którym te różne utrudnienia ograniczają wolność i możliwość swobodnego przemieszczania się. Chciałabym być rzeczniczką tych grup, którym jest trudniej.
Co było twoją największą frustracją, co cię najbardziej wkurzało w przestrzeni publicznej?
Brak toalet. Kiedy z malutkim dzieckiem w wózku wychodziłam na spacery, często trudno mi było znaleźć toaletę. Spacer trwa jakiś czas. Jestem niedługo po porodzie i potrzebuję częściej skorzystać z toalety. Powinnam z niej korzystać wtedy, kiedy tego potrzebuję, a nie na zapas. Karmię piersią i powinnam dużo pić - to także sprawia, że częściej chce mi się sikać. Tymczasem okazywało się, że toalet brakuje nawet w miejscach, w których osoby takie jak ja przebywają dużo, czyli w parkach i na placach zabaw. W książce opisuję, jak będąc zdesperowana, wysikałam się w krzakach, ponieważ nie mogłam znaleźć toalety, do której mogłabym wejść z dzieckiem. Nie mogę przecież zostawić dziecka obok toi-toia. Sikając w krzakach, nie zauważyłam, że obok była kamera monitoringu straży miejskiej. Zawstydziłam się, ale potem gdy zaczęłam rozmawiać z innymi matkami, okazało się, że wiele z nich ma takie doświadczenie: sikają, wstydzą się i myślą, że są z tym problemem same. I jeszcze jedno. Mieszkam w mieście, gdzie powstaje coraz więcej toalet, są biblioteki i kawiarnie, w których też można skorzystać z WC. Jednak w mniejszych miejscowościach bywa, że zostają albo krzaki, albo powrót do domu. Problem nie dotyczy tylko matek, kobiety generalnie częściej potrzebują toalet.
Miesiączkujemy, miewamy problemy z pęcherzem albo z nietrzymaniem moczu - to ostatnie dotyczy podobno co trzeciej kobiety, a problem nasila się z wiekiem. Toalety są też potrzebne mężczyznom, którzy mają problemy z prostatą albo z jelitami. Słowem: wszyscy potrzebujemy toalet! Tymczasem to jest jakieś tabu.
Byłam dwa dni temu w telewizji i materiał, który powstał, został zatytułowany „Wysikałam się w krzakach i byłam tym zażenowana”. Cóż, bardzo bym chciała tego nie robić, ale czasami zwyczajnie ma wyjścia.
W 2012 r. głośnym echem odbił się felieton prof. Zbigniewa Mikołejki i jego zarzuty dotyczące „wózkowych” - kobiet, które z faktu posiadania dziecka roszczą sobie prawo do specjalnego traktowania i zagarniania przestrzeni publicznej. A przecież nie każdy ma ochotę słuchać krzyku i płaczu dzieci, ustępować w kolejkach czy uczestniczyć jako widz w publicznym karmieniu lub przewijaniu dziecka. Gdzie zatem przebiega granica między koegzystencją i tolerancją w przestrzeni publicznej, a zagarnianiem jej dla siebie i epatowaniem fizjologią?
Dzieci są pełnoprawnymi użytkownikami miasta, są częścią naszego świata, chociaż może przywykliśmy do tego, że dzieci nie ma, ponieważ często są one niewidoczne. Kiedy pracowałam i o poranku jechałam do biura, albo gdy wracałam do domu o siedemnastej, nigdzie ich nie widziałam, bo o tej porze dzieci są gdzie indziej. Kiedy zostałam matką, spotkało mnie wiele sytuacji, w których obcy ludzie się cieszyli z mojego dziecka, bo powiedziało coś zabawnego, potrafiło się śmiać się z prostych rzeczy, cieszyć z drobiazgów. Przestrzeń bez dzieci jest tego pozbawiona. Pytasz o karmienie piersią. Nie podoba mi się nazywanie karmienia epatowaniem fizjologią… Im bardziej wstydzimy się karmienia i je ukrywamy, tym mniej widać je na ulicy, a im mniej je widać, tym mniej normalne się wydaje. Błędne koło. A przecież jesteśmy ssakami, mleko matki to coś, co niemowlęta jedzą. Nazywanie karmienia epatowaniem fizjologią, skłania mnie do zadania pytania, czy kiedy jemy zapiekankę na ulicy, to też epatujemy? Jeżeli niemowlę nie może wypić mleka, dlaczego my możemy zjeść lody? Dlaczego dorośli mogą latać samolotem, podróżować pociągiem, jeść na ulicy, a jeżeli dzieci to robią, potrafimy stawiać znak zapytania przy takim ich zachowaniu.
Świat bez dzieci oznaczałby, że wykluczamy jakichś ludzi, kogoś dyskryminujemy. To trochę tak, jakbyśmy chcieli powiedzieć, że fajnie byłoby mieć miasto, w którym nie byłoby ludzi starych czy niepełnosprawnych. Wszyscy tworzymy jedno społeczeństwo.
Natalia Fiedorczuk napisała kiedyś, że dzieci są ostatnią grupą, na dyskryminację której sobie pozwalamy. Nikt nie powie: nie lubię ludzi na wózkach i wolałabym, żeby ich tutaj nie było. Brrr, brzmi strasznie. A można powiedzieć: nie lubię dzieci, albo: kiedy patrzę na dzieci, cieszę się, że ich nie mam. To przecież okropne słowa! Jak ma się poczuć trzyletnia osoba, kiedy słyszy takie zdanie? Powiedziałam o tym, co dzieci nam dają. Jednak prawda jest też taka, że dzieci czasami krzyczą, rozwalają zabawki, gryzą innych, sypią piaskiem i robią tysiąc różnych rzeczy, które są ogromnym wyzwaniem dla ich opiekunów. I rozumiem, że kiedy ktoś wraca zmęczony z pracy albo przyjechał na wakacje, to chciałby sobie odpocząć i mieć spokój. Ale z drugiej strony dzieci to też część życia. Musimy im pozwolić na bycie sobą.
Gdybyś była dobrą wróżką i mogła stworzyć miasto, w którym nikt nie byłby dyskryminowany w dostępie do przestrzeni publicznej, jak by wyglądało?
Byłyby ciche, zielone i bezpieczne. Nikt nie musiałby się martwić, że zginie pod kołami samochodu, idąc po bułki. Byłoby w nim miejsce na to, żeby chodzić, spotykać się i rozmawiać. To byłyby miejsce, w którym powietrze jest czystsze, ponieważ jest mniej samochodów, stosowana jest czystsza energia i co krok są publiczne toalety. Place zabaw nie byłyby potrzebne, ponieważ cała przestrzeń publiczna nadawałaby się do tego, żeby dzieci swobodnie spędzały tam czas i eksplorowały. Marzenie! Przypomniał mi się wiersz Jana Brzechwy, w którym Wyspy Bergamuty są symbolem czegoś cudownego, ale nieosiągalnego. Utwór kończy się słowami: „I tylko wysp tych nie ma”. Szkoda, że nie ma też takich przyjaznych miast. Od razu bym się tam przeprowadziła!