XII ranking aktorów krakowskich Łukasza Maciejewskiego. Kto zachwycił w 2021 roku?
Ubiegłoroczna edycja Rankingu Aktorów Krakowskich przepełniona była moją troską i nadzieją na powrót: aktorów na teatralne sceny oraz widzów do teatrów. To się powiodło. Ostatnie dwa lata udowodniły także, że sztuka może przystosować się do rzeczywistości, oraz że teatr nie istnieje bez żywego kontaktu. Inaczej niż sale filmowe, widownie teatralne wypełniły się po brzegi widzami niewyobrażającymi sobie podziwiania ulubionych aktorów w wersji online'owej.
W Krakowie, pod względem aktorskim, to był naprawdę dobry rok. Zmienia się natomiast mapa teatralna naszego miasta. Najważniejszym teatrem i, jak się wydaje, najlepszym zespołem w Krakowie jest już nie „Stary”, a Teatr im. Słowackiego, który dał nie tylko najgłośniejszą premierę w mieście - „Dziady” Mickiewicza w reżyserii Mai Kleczewskiej, ale i w Polsce. Poza „Słowakiem”, doskonale radzi sobie nadal Teatr Ludowy, ale i Teatr Nowa Proxima. To liderzy teatralnego rankingu, niemniej siłą wszystkich krakowskich scen, było w tym roku aktorstwo na najwyższym poziomie. Poniższy wybór jest zatem czysto subiektywny, przypuszczam że w tym samym miejscu mogłoby znaleźć się sporo innych nazwisk, a wielu spektakli zwyczajnie nie udało mi się obejrzeć, niemniej, jak zawsze, piszę wyłącznie o zachwytach. O rolach, które w tym sezonie mnie oczarowały, oraz o artystach, którym oczarowanie zawdzięczam.
DOMINIKA BEDNARCZYK
Bez Dominiki Bednarczyk tegoroczny „Ranking Aktorów Krakowskich” nie miałby sensu. Królowa krakowskiego aktorstwa. To był najważniejszy, najlepszy sezon w dorobku aktorki, która od lat jest artystycznym symbolem Teatru im. Słowackiego. Dominika trafiła do „Słowaka” zaraz po szkole, jej pierwsza rola, od razu wybitna, to był monodram „Jordan” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Debiutująca wówczas jako reżyserka Kleczewska, wróciła po latach do swojej pierwszej aktorki. „Dziady” w Teatrze Słowackiego są dziełem zbiorowym, niemniej to właśnie Dominika Bednarczyk w roli Gustawa-Konrada zbiera najwięcej zasłużonych komplementów. Będziemy pamiętali o tej roli, jak pamiętamy o Holoubku, czy o Porczyku. A chociaż Gustaw-Konrad w „Dziadach” przesłonił, pewnie zasłużenie, niemal wszystko, chciałbym jednak upomnieć się o pozostałe kreacje Dominiki w tym niezwykle intensywnym sezonie: wcześniejszej Goplanie w „Balladynie” Słowackiego w reżyserii Pawła Świątka, oraz przede wszystkim roli Darii w „Spóźnionych kochankach” Jordana Tannahilla w reżyserii Iwony Kempy. Sztuka Tannhilla, zaangażowana i nieco populistyczna w tym zaangażowaniu, głównie dzięki precyzyjnej reżyserii Kempy i przenikliwości aktorskiej Dominiki Bednarczyk, zyskała rzadką szlachetność i powściągliwość tonu.
ANDRZEJ GRABOWSKI
Gwiazda z ludzką twarzą. Podejrzewam, że Andrzej Grabowski, wzorem innych idoli, spokojnie mógłby zrezygnować z teatru, co więcej, repertuarowy teatr, w jego przypadku, to przecież dodatkowy balast. Niemniej, Grabowskiemu teatr najwyraźniej jest potrzebny, a my chcemy go podziwiać na scenie. Szczęśliwie wybrał Kraków, i od dekad pozostaje wierny scenie przy placu Świętego Ducha. W ostatnich sezonach, poza nieśmiertelnym Arganem w „Chorym z urojenia” Moliera, Andrzeja Grabowskiego możemy oglądać w „Słowaku” zdecydowanie częściej. W dublurze z Tomaszem Międzikiem gra Poloniusza w nagradzanym „Hamlecie” w reżyserii Bartosza Szydłowskiego, znakomity jest jako Chomeini, przywódca Iranu, w intrygującym spektaklu „Tysiąc nocy i jedna. Szeherezada 1979” w reżyserii Wojciecha Farugi. Nie schodzi z planu filmowego. Anioł Rafał w „Republice dzieci” Jana Jakuba Kolskiego, Edward Gierek w serialu „Pajęczyna”, Wirski w „Brigitte Bardot cudownej” Lecha Majewskiego czy „Gebels” w kolejnej części „Pitbulla” - to tylko część filmowych ról Grabowskiego z tego roku, jednak najpiękniejszą kreację stworzył w „Piosenkach o miłości” Tomasza Habowskiego, czyli skromnym filmie o młodych ludziach, usiłujących nie popełniać błędów rodziców, a jednak zapatrzonych w nich. Grany przez Andrzeja Grabowskiego ojciec jest dla syna - w tej roli wyśmienity absolwent AST w Krakowie, Tomasz Włosok - nieustannym kompleksem, zawstydzeniem, wreszcie miłością. Andrzej Grabowski podarował tej roli talent, siłę, ale i zmęczenie, świadomość przyklejonego do twarzy wizerunku, z którym nie ma sensu walczyć.
LESZEK PISKORZ
Aktor przez niemal całe zawodowe życie związany ze Starym Teatrem, znalazł przystań w KTO Jerzego Zonia. „Słoneczni chłopcy” Neila Simona to niby aktorski samograj, sztuka idealnie skrojona na dwóch doświadczonych aktorusów, którzy z niejednego pieca chleb jedli. W spektaklu wyreżyserowanym świetnie przez Pawła Szumca, ta zgrabna opowiastka o skonfliktowanych komikach, mających za sobą lata świetności, bardziej wzrusza niż bawi. Al Lewis – w tej roli Jacek Strama i Willy Clark – Leszek Piskorz, są bohaterami z przeszłości, dla których współczesność jawi się jako groźna, głupia i niebezpieczna. Widziałem wiele adaptacji tego dramatu, również filmowych, ale Leszek Piskorz jako Willy, daje tej postaci najwięcej. Komizm aktora jest szlachetnej próby, to nie jest zgrywa, nie chodzi o kokieterię, Willy w ujęciu Piskorza staje się reprezentantem pokolenia, dla którego anegdota teatralna była równie ważna co codzienność sceniczna, a życie okołoteatralne pełniejsze od życia prywatnego. Komik Willy jest prawdziwym artystą. Zgryźliwym, sfrustrowanym i zakompleksionym, ale artystą świadomym swojej przewagi, siły, świadomy talentu.
JULIUSZ CHRZĄSTOWSKI
Jeden z najchętniej obsadzanych aktorów „Starego”. Prezentuje aktorstwo drapieżne, intensywne, często także komiczne. Niczym współczesny odpowiednik Jana Świderskiego, szuka w tekście dramatycznym pożywki dla własnej intuicji, nasyca ów tekst temperamentem, wigorem, siłą prezentowanych środków wyrazu. Taki jest w większości spektakli, i to się zawsze sprawdza, chociaż ja osobiście tęsknię za innym pomysłem na Chrząstowskiego. Introwertyka, neurotyka, poety – wiem, że zagrałby taką rolę równie wspaniale jak mocnych, śmiesznych i tragikomicznych chłopaków z przedstawień Strzępki czy Klaty (bardzo czekam na spotkanie Juliiusza z Katarzyną Kalwat, jedną z najciekawszych dzisiaj reżyserek, premiera „Art of Living”, spektaklu inspirowanego książką „Życie instrukcja obsługi” Georgesa Pereca pod koniec lutego). W ramach swojego emploi, Chrząstowski najciekawszą kreację stworzył w tym sezonie nie na macierzystej scenie, ale w Teatrze Łaźnia Nowa – jako aktor Teatru Narodowego w „Śniegu” według Orhana Pamuka w reżyserii Bartosza Szydłowskiego. W slapstickowym duecie z Martą Ziębą był w onirycznym świecie Pamuka postacią z Bułhakowa raczej, z „Mistrza i Małgorzaty”. Azazello po przejściach. Błysk w oku, a to oko zdradliwe, błyszczące buty, rozwiązane sznurowadła. Można się zaplątać. A Chrząstowski, jak nikt inny, doskonale oddaje to poplątnie. Czasów, ludzi i teatru.
HANNA BIELUSZKO
Od 1992 roku nieprzerwanie w zespole Teatru im. Słowackiego. Ostatnie lata dla tej sceny, to jest właśnie siła długodystansowców takich jak Hanna Bieluszko. Młodym reżyserom, młodym aktorom, dają swoje doświadczenie, wiedzę, pamięć sukcesów zaprawioną szczyptą rozczarowań. Lubię oglądać Hannę Bieluszko na scenie. To nie tak znowu częsty przywilej, sama obecność aktora oznacza odbiorczą radość, daje odprężenie. Jest Bieluszko, jest dobrze. Pamiętam przecież jednak lata, kiedy teatr raczej nie rozpieszczał jej propozycjami. Przełomem były chyba dopiero Olga w „Bułhakowie” Wojtyszki oraz matka w „Przebudzeniu” w reżyserii Pawła Szumca z 20212 roku. Zwłaszcza w tym drugim przedstawieniu, w roli zdesperowanej, zrozpaczonej matki, odkryłem Bieluszko na nowo – jako aktorkę w pełni już dojrzałą, świadomą, gotową do podjęcia największych zadań. Dzisiaj gra w „Słowaku” sporo, cieszy w skrojonym jakby na jej miarę monodramie „Bóg, ja i pieniądze”, zbiera oklaski za role Gertrudy w „Hamlecie”, mnie zachwyciła najbardziej jako Leila w „Szeherezadzie 1979”. Jest w Teatrze im. Słowackiego artystką potrzebną, szanowaną, lubianą przez widzów, należy do ścisłego trzonu zespołu. Piękna, szlachetna droga. Bez fajerwerków, bez egzaltacji. Praca, doświadczenie, wewnętrzny spokój. To wszystko znajduje odzwierciedlenie w jej aktorstwie. Lubię oglądać Hannę Bieluszko....
URSZULA GRABOWSKA
Był czas, kiedy Urszula Grabowska, grała w jednym filmie i serialu za drugim. Piękna i utalentowana, nagradzana i chwalona, nigdy jednak nie miała w sobie potencjału na celebrytkę, ani zamiaru żeby tę pozycję zdobyć. Gdybym dzisiaj musiał koniecznie wskazać jedną tylko cechę osobowości – aktorskiej, ale i ludzkiej – Urszuli Grabowskiej, wskazałbym na uczciwość. Urszula jest uczciwa – traktuje swoją profesję serio, nigdy nie pozwoliła sobie na trzpiotowatość, zachłyśnięcie sobą i popularnością. Powtarzała w wywiadach, i nadal to czyni, że w jej zawodowym życiu najważniejszy jest teatr, rodzina, zawód. Blichtr i rozpoznawalność mieści się na samym końcu tej listy. Jest zbyt utalentowana, ambitna i pracowita, żeby teatr, film i telewizja nie odwdzięczały się jej tym samym uczuciem. W trudnym pandemicznym roku, zagrała rolę, którą pokochały miliony telewidzów – jako Anna Winna w „Stuleciu Winnych”, serialu na podstawie bestsellerowej powieści Ałbeny Grabowskiej, stała się idealnym wcieleniem tej postaci, oddając migotliwość i niejednoznaczność kobiecego portretu córki Stanisława Winnego. Na Festiwalu Gombrowicza w Radomiu zobaczyłem Urszulę w przywiezionym z jej rodzimej „Bagateli” spektaklu „Dialogi polskie” w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, opartym na tekstach Gombrowicza, Rzewuskiego i Kitowicza. Nagroda aktorska dla Urszuli była formalnością. Takiej w teatrze jeszcze jej nie widzieliśmy. Zadziorna, dowcipna (śmiech spod znaku Gombrowicza, nie z farsy), przenikliwa. Nowy wyraz w świetnym aktorstwie Urszuli Grabowskiej, oby także nowe otwarcie.
MAŁGORZATA ZAWADZKA
Irina jakiej jeszcze nie było. Irina nie tylko z Czechowa, ale też z Biblii, z Koranu, z tabloidu, i z Rimbauda. Pracując przez wiele miesięcy z Lukiem Percevalem nad „Trzema siostrami” (tytuł oryginalny: „3Siostry”), Małgorzata Zawadzka rozkwitła aktorsko podobnie jak niegdyś rozkwitała pracując z Lupą czy Strzępką. Jednym słowem, dobry reżyser zawsze w cenie, ale wybitny reżyser daje szansę na jeszcze więcej. Efekt: Zawadzka Superstar. Tej aktorce zresztą nie potrzeba wiele, żeby wzruszyć, jeszcze mniej żeby zabawić. A bawiąc, zbawiać (teatralny) świat. Twarz Małgorzaty Zawadzkiej to jest model do zniekształcania, przekształcania, manewrowania. Chwilami jest tak śmieszna (choćby spektakle Strzępki), że wydaje się, że to jakaś inkarnacja Ireny Kwiatkowskiej bez mała, chwilę później, na przykład w filmach Sasnali (premiera najnowszego, „Podróży”, odbędzie się w tym roku) objawia się jako kwintesencja depresji i obsesji. Małgorzata Zawadzka jest aktorką w procesie, w nieustannym przekształceniu. Zachwyca, bo zaskakuje. Gdyby teatr był salą gimnastyczną, widziałbym Małgosię Zawadzką na trampolinie, na trapezie, w podskokach, w dresie, w szlafroku, w sukience, w trampkach i na szpilkach, albo w kąciku ze zwolnieniem z wuefu, bo głowa ją boli. Tak wygimnastykowana, że może sobie nawet pozwolić na wagary. Jej wolno, innym nie.
Łukasz Maciejewski - filmoznawca, krytyk filmowy i teatralny, asystent na Wydziale Aktorskim w Szkole Filmowej w Łodzi. Członek Europejskiej Akademii Filmowej. Autor i współautor wielu książek, m.in. wywiadów rzek z Krystianem Lupą, Jerzym Radziwiłowiczem i Danutą Stenką oraz trzech tomów “Aktorek”.