Youtuber Lesław Dzik: Szkoła nie uczy, tylko każe wkuwać, metody nauczania zniechęcają do nauki, a nauczyciele często łamią prawa ucznia
Jego filmiki na TikToku i YouTubie biją rekordy popularności. Tysiące dzieci (i rodziców!) pokochały go za to, że nie boi się mówić o absurdach systemu edukacji. Lesław Dzik przekonuje, że uczniowie też mają głos i pomaga im radzić sobie w szkolnej rzeczywistości
Tęsknisz za szkołą?
Mogę przekornie powiedzieć, że bardzo tęsknię, bo gdyby nie szkoła, mój content (treści przedstawiane przez Lesława w sieci - przyp. red.) po prostu by nie powstał. Skończyłem edukację dwa lata temu, maturę pisałem w 2022 roku. I to mój atut, ponieważ ciągle jestem na bieżąco ze szkolnymi sprawami. Staram się być blisko uczniów, rozumieć ich żarty, emocje, ale też bolączki i problemy.
Dziś jesteś osobowością internetową. Co cię zainspirowało do zajmowania się edukacją?
Gdy chodziłem do szkoły, w pewnym momencie zauważyłem, że coś w niej jest nie tak, a potem trafiłem na bardziej naukowe materiały, które zaczęły potwierdzać moje obserwacje. Szkoła była mi potrzebna i ostatecznie czegoś mnie nauczyła, co nie zmienia faktu, że dobrze wspominam tylko trzy pierwsze lata prywatnej szkoły podstawowej. Potem poszedłem do szkoły publicznej i... przeżyłem szok! Z kilkuosobowej grupy trafiłem do prawie trzydziestoosobowej klasy integracyjnej.
Miałem swoją pasję - lubiłem oglądać filmy historyczne i zaczynałem się interesować polityką. Niestety, nie mogłem poświęcać czasu na to, co mnie interesowało, ponieważ musiałem wykonywać jakieś skomplikowane działania na pierwiastkach.
Tymczasem na szkolnych apelach słyszałem, że szkoła rozwija pasje, uczy kreatywności, pomaga w osiąganiu celów. Ja nie mogłem uczyć się tego, czego chciałem, ale musiałem uczyć się tego, czego ode mnie wymagano, bo jak nie, to pani straszyła mnie jedynką. Szybko się też przekonałem, że kiedy klasa nauczyła się materiału do testu i napisała go, to po trzech dniach niczego już nie pamiętała! Ewidentnie coś było nie tak!
System edukacyjny polega na tym, że musimy porzucić swoją pasję, jesteśmy straszeni złymi ocenami i musimy wkuwać informacje, które zupełnie nas nie interesują. A na końcu, przez to że szkoła nie uczy nas technik efektywnej nauki, zapominamy nawet te bezużyteczne informacje - co pokazują badania!
Rozmawiałem o tym z mamą. Powiedziała, że szkoła się nie zmieniła od czasów, kiedy ona była uczennicą. Będąc w liceum, zacząłem czytać o skutecznych metodach nauki i oglądać różnych „edukacyjnych rewolucjonistów”, którzy też mówili, że system edukacyjny nie działa.
A było coś, czego lubiłeś się uczyć? Ulubiony przedmiot?
Dzielenie wiedzy na przedmioty opiera się na pruskim systemie edukacji. Jak wchodzę na YouTuba, oglądam filmiki Tomasza Rożka, który ciekawie mówi o fizyce i chemii, oglądam kanały historyczne, dokumentalne. Lubię języki niemiecki i rosyjski. W szkole na lekcji języka rosyjskiego siedziałem na telefonie i pisałem scenariusz filmu, a potem w domu uczyłem się, włączając sobie apkę, bo taka nauka była dla mnie o wiele przyjemniejsza niż z podręcznika.
Nie znoszę być jak wszyscy, jestem niepokorny i lubię robić na przekór, co nie zmienia faktu, że wszystko zależy od nauczyciela, od tego, w jaki sposób poprowadzi przedmiot, co będzie się działo na lekcji. Niestety, nie trafiłem na wielu nauczycieli z pasją, dokładnie mówiąc - na dwóch.
Pani od historii potrafiła prowadzić ciekawie zajęcia i fajnie się tego słuchało. Było widać, że jest zaangażowana i lubi to, czego uczy. Jej opowieści były niczym podcasty historyczne. Fajny był także pan od edukacji dla bezpieczeństwa (EdB). Przynosił na lekcje swój prywatny sprzęt i opowiadał nam, jak ratował ludzi z pożaru. Niesamowicie się tego słuchało! Uczył nas, jak zakładać opatrunki i bandażować rany. Na biologii natomiast przepisywaliśmy podręcznik do zeszytu. Wolałem więc grać na telefonie, a potem w domu włączałem sobie na YouTubie filmiki na temat, który był na lekcji. Oglądałem to dla własnej ciekawości, a nie dlatego, że ktoś mi groził jedynką z testu.
Nie byłeś prymusem.
Tylko w ostatniej klasie gimnazjum miałem średnią zbliżoną do 4.0, ponieważ pani nas straszyła, że jak się nie będziemy uczyć, to się nigdzie nie dostaniemy. Oczywiście wszyscy się podostawali, gdzie chcieli i dzięki temu szkoła mogła się pochwalić wysoką pozycją w rankingu.
W Polsce istnieje obowiązek szkolny, więc musiałem chodzić do szkoły, ale w liceum na mniej znaczących lekcjach czytałem książki o przedsiębiorczości i skutecznej nauce, rozwijając swoje zainteresowania.
Jako stuprocentowy humanista nie czułem potrzeby, żeby się uczyć skomplikowanych działań na funkcji kwadratowej.
Co cię zainspirowało, żeby walczyć o prawa uczniów?
Szukałem stron internetowych i informacji, które wyjaśniały prawo oświatowe i prawa uczniów, bo na własnej skórze doświadczyłem łamania prawa: kiedy skończyłem 18 lat, nadal nie mogłem sam się usprawiedliwiać, bo moja wychowawczyni na to nie pozwalała. Czułem, że to jest absurdalne, ale wtedy nie miałem na tyle odwagi i wiedzy, żeby o tym powiedzieć. Zacząłem zauważać, że prawa ucznia często są łamane: wstawianie jedynek za złe zachowanie, straszenie nas różnymi działaniami, które nigdy się nie ziściły, wpisywanie uwag za pomalowane paznokcie (jest to niezgodne z przepisami oświatowymi). Raz miałem naganne zachowanie, czego żałuję do dziś. Słyszałem groźby, że w związku z tym nie zdam do następnej klasy. To straszenie na mnie nie działało, nadal zachowywałem się źle i mimo to dostałem świadectwo. Zacząłem się zastanawiać, o co tutaj chodzi.
Burzyłem się, ponieważ uczestniczyłem w systemie, który mnie niesamowicie irytował. Zacząłem więc szukać artykułów i filmów o tym, co jest bezprawne.
Znalazłem na przykład zapis w prawie oświatowym, że nie można kogoś nie przepuścić do następnej klasy za naganne zachowanie. Okazało się, że moja wychowawczyni okłamywała mnie przez dwa lata! Postanowiłem więc podzielić się tą wiedzą z innymi. Uwielbiam działalność publiczną, od dziecka interesuję się historią i od jakiegoś czasu szukałem czegoś, o czym mógłbym mówić, czym mógłbym się zająć na rzecz dobra innych. Wybrałem mówienie o szkole, bo uznałem, że mam do tego kompetencje. Poznałem system, jestem osobą, która dopiero co z niego wyszła i będę brzmiał wiarygodnie.
Im więcej się dowiadywałem, tym bardziej zauważałem pewne rzeczy, których większość uczniów nie dostrzega, ponieważ jesteśmy nauczeni posłuszeństwa. Nikt się nie zastanawia, po co musi mieć dobrą średnią.
Zacząłem podważać sens takiego myślenia. W ten sposób moje niegrzeczne zachowanie - które skutkowało nagannymi ocenami, aferami na całą szkołę, dywanikiem u dyrektora czy wzywaniem policji - przerodziło się w ciekawość i dociekliwość. I ostatecznie wyszły z tego naprawdę fajne rzeczy.
Uczniowie świadomi swoich praw będą wyzwaniem dla nauczycieli, a nie łatwym do wypasania stadkiem.
Tu dotykamy kwestii autorytetu. Istnieją dwa autorytety: negatywny i pozytywny. Przykładem autorytetu negatywnego jest moja wychowawczyni z gimnazjum, która wymuszała wszystko krzykiem i straszeniem: jeżeli nie przestaniecie rozmawiać, zrobię wam kartkówkę i wszyscy dostaniecie jedynki. Na szczęście są też nauczyciele, którzy budują swój autorytet w sposób pozytywny: nie krzyczą, pasjonująco przekazują wiedzę, okazują zrozumienie dla ucznia. Wracając do pytania. Gdyby świadomość praw ucznia była zła, to w szkole Montessori powinna panować anarchia. Tymczasem tamtejsi uczniowie szanują swoich opiekunów, bo widzą, że nauczyciele dostrzegają w nich ludzi, a nie cyferki w dzienniku, czy obiekty, na których się można wyżyć, gdy jest się osobą wypaloną zawodowo.
Nie ma większej ciszy, niż ta, która panuje na lekcjach nauczycieli potrafiących znaleźć zdrowy balans pomiędzy dyscypliną a sympatycznym reagowaniem na to, że ktoś ściąga, głośno się zachowuje, łamie jakieś prawa.
Jeżeli nauczyciel znajdzie ten złoty środek, to dziecko może znać swoje prawa i… nic się nie dzieje. Znam wielu nauczycieli, którzy z jednej strony byli przyjaciółmi dzieci, a z drugiej - potrafili utrzymać dyscyplinę.
Napisałeś poradnik przetrwania dla nastolatków pt. „Szkolne lifehacki” (wyd. Znak). Co w nim znajdziemy?
Mówiąc w skrócie, to książka o tym, jak zmienić szkołę na lepszą, jak odkryć swój potencjał i rozwijać pasje. Kiedy czytałem poradniki o tym, jak założyć firmę, nie zaczynałem lektury od tego, jak pisać skomplikowane, wielostronicowe oferty, ale najpierw czytałem o tym, jak działają pieniądze i w jaki sposób je oszczędzać. Dokładnie na tej samej zasadzie opiera się moja książka. Nie opisuje wszystkich opcji edukacyjnych, ale mówi o tym, jakie one są i podaje przykłady. Nie jest traktatem naukowym na temat skutecznych metod nauki, tylko informacją o tym, dlaczego wkuwanie jest złe i jakie są lepsze alternatywy dla takiego sposobu zdobywania wiedzy. Przede wszystkim jednak skupiłem się na wyborze pasji przez osoby w wieku 12-18 lat, ponieważ to jest najważniejsze w życiu każdego człowieka, a szkoła tego nie uczy. Piszę też o prawie do popełniania błędów, bo nie ma nic złego w tym, że dana pasja się zmieni.
Jeśli jednak ktoś nie znajdzie tego, co lubi robić, skończy w pracy, której będzie nienawidził lub na studiach, które zakończy po pierwszym semestrze, bo nie będą go interesowały. Kiedy się robi coś bez pasji i celu, bez znalezienia w tym frajdy, to nie ma w ogóle sensu.
Są przedsiębiorcy, którzy czerpią satysfakcję tylko i wyłącznie z tego, że robią projekty. Wiedzą, że szczęście nie zależy od pieniędzy. Robienie tego, co się lubi to ABC szczęścia. Są nauczyciele, którzy straszą uczniów, że nie ucząc się, skończą na budowie, albo na kasie w sklepie. Ja uważam, że ktoś może pracować w schronisku, jeżeli jego pasją jest pomaganie pieskom i mimo minimalnej pensji ta osoba będzie się życiowo spełniała. Można też być menedżerem w korporacji, zarabiać świetne pieniądze i być nieszczęśliwym, bo pracuje się w miejscu, którego się nienawidzi. Piszę o tym, bo nikt nie uczy w szkole, że trójkowi uczniowie mają własne biznesy, a piątkowi dla nich pracują.
Zamiast wyjaśniać dzieciakom wszystkie opcje, pokazuję, gdzie tych opcji szukać, ale przede wszystkim tłumaczę, że życie nie polega na wysokiej średniej ocen.
Jeżeli ktoś znajdzie w szkole to, co kocha, to nawet jeśli będzie mieć gorsze oceny czy potem gorsze zarobki, będzie szczęśliwszy od tego, kto miał same paski i pracuje w zawodzie, którego nienawidzi.
Piszesz: „Szkoła ma mnóstwo wad. Opiera się na starym, pruskim systemie edukacji. Nie uczy, jak zapamiętywać, tylko każe wkuwać niezrozumiałe dla ciebie treści. Przeładowana podstawa programowa została opracowana w czasach naszych babć, metody nauczania zniechęcają do nauki, a nauczyciele często łamią prawa ucznia”. Brzmi jak horror. Czy dzisiejsza szkoła rzeczywiście jest taka zła?
To zależy jaka szkoła. Są takie, których dyrektorzy mają gdzieś wszelkie reformy, chcą spokoju i przytulnego gabinetu. Im pasuje, aby system pruski trwał. Są szkoły, które należą do budzących się szkół, na przykład Collegium Leonium w Sierpcu, gdzie nie ma ocen, gdzie się nie odpytuje, nie ma żadnych nakazów, a uczniowie mogą mieć pofarbowane włosy i lakier na paznokciach.
Tymczasem w większości szkół obowiązuje pruski system edukacji wymyślony w XIX wieku, który został stworzony dla przeciętnego robotnika z ery przemysłowej. Miał dyscyplinować i budzić ślepe posłuszeństwo wobec pruskiego króla. W systemie tym jednostka nie miała żadnego znaczenia, ale w tamtych czasach takie podejście się sprawdzało.
Szkolne dzwonki przyzwyczajały do ciężkiej pracy, bo przerwy w fabrykach też ogłaszano dzwonkami, a dyscyplina i surowość nauczycieli kształtowały ślepo posłuszne osoby. W tamtej rzeczywistości system pruski działał, więc wszyscy zaczęli go kopiować. W ten sposób rozprzestrzenił się po Europie i obowiązuje do dzisiaj. W systemie tym nie jest ważne to, że Lesław jest zainteresowany historią, a Asia literaturą, bo i tak oboje muszą umieć rozwiązywać zadanie z funkcji kwadratowej i oboje straszy się złymi ocenami. To system, który formował XIX-wiecznego robotnika, ale nie będzie działał na dzieciaka, który ma smartfon i dostęp do każdej informacji. Gdybym założył publiczną szkołę, zlikwidowałbym stopnie i zastąpił je cenami opisowymi. Wyrzuciłbym nauczycieli, na których skarżą się uczniowie, że źle uczą. Usunąłbym absurdalne statutowe zakazy o tym, że nie można mieć tatuażu i farby na włosach, bo inaczej uczeń dostanie jedynkę. W zamian powołałbym rzecznika praw ucznia. Wszystkie te decyzje sprawiłyby, że w mojej szkole byłoby mniej pruskiego systemu.
W Polsce ten system ma się dobrze, co wynika po części z przepisów i braku finansowania, ale w zdecydowanej większości wynika z… pracy nauczycieli i dyrektorów, którym się nie chce niczego zmieniać.
Dyrektor nie dostanie podwyżki za to, że wprowadzi lepsze i skuteczniejsze oceny opisowe, albo będzie nagradzał dzieci za to, co robią dobrze, zamiast wyłapywać to, co robią źle, w związku z tym nie ma motywacji, by coś zmienić.
Pamiętam lekcje chemii, na których obliczaliśmy stężenia molowe, na matematyce powtarzaliśmy wzory, a na geografii uczyliśmy się na pamięć dopływów Wisły. I nigdy nie mogłam zrozumieć, do czego to może być potrzebne. Czego powinna uczyć szkoła w czasach chata GPT i sztucznej inteligencji?
Jeżeli stawiamy tezę, że wszystko możemy sprawdzić w internecie, to ważne, aby szkoła uczyła, jak wiedzę pozyskiwać i weryfikować, jak krytycznie myśleć, analizować źródła, oceniać wiarygodność informacji i umieć odróżnić informację prawdziwą od fałszywej. Jak współpracować ze sobą, jak się komunikować, jak nie dać się uzależnieniom, na przykład od telefonu.
Szkoła powinna uczyć umiejętności, które są teraz potrzebne. Najkrócej mówiąc: chodzi o to, żeby przygotować dzieciaki do życia.
Uczenie się dopływów Wisły nie jest potrzebne, po pierwsze, dlatego że to można znaleźć w internecie, a po drugie, dlatego że jeżeli ktoś się tym tematem interesuje, to i tak się nauczy, chcąc zostać w przyszłości hydrologiem. A jeżeli ktoś chce być historykiem, nie potrzebuje umieć obliczać całek.
Tu wychodzi nieaktualność systemu edukacyjnego, który nie bierze pod uwagę naszych zainteresowań, bo w XIX wieku nie było miejsca na pasje, tylko na pracę po dwanaście godzin dziennie.
Jestem fanem szkół demokratycznych, w których uczeń sam wybiera to, czego chce się uczyć zgodnie ze swoimi zainteresowaniami. A nauczyciel jest mentorem i jednocześnie przyjacielem, który w tym pomaga.
Gdybym powiedziała mojej 12-letniej córce, że ma sobie sama wybrać to, czego chce się uczyć, powiedziałaby mi: ale ja nie wiem, co wybrać. I obawiam się, że dla większości uczniów byłoby to trudne.
Oczywiście, to utopia sądzić, że dziecko będzie się uczyło bez przewodnika, bez nauczyciela, ponieważ większość uczniów nie jest w stanie samemu się zmotywować. Dlatego w książce podaję przykłady, jak znaleźć pasje. Na przykład, jeśli ktoś na wszystkie propozycje będzie mówić: tak, tym większe są szanse, że znajdzie coś, co go zainteresuje. Poza tym nie da się zrobić z „miernoty” - jak to zwą nauczyciele - prymusa.
Są dzieci, które nie lubią się uczyć i w tym nie ma niczego złego. Dla nich idealny jest na przykład tutor, o którym wspominam w książce. Są jednak i takie osoby, które w młodym wieku znalazły pasję, dlatego chodzą codziennie na treningi albo uwielbiają grać na fortepianie.
Takim osobom nie jest potrzebny ktoś, kto nad nimi stoi i pomaga. Jednak faktycznie większość uczniów potrzebuje nauczyciela, który powie, zaproponuje, poprowadzi, stoi przy uczniu i mówi: ej, ty się nie rozwijasz, powinniśmy zrobić to i to. To musi być osoba, która podpowiada i motywuje.
Wyobraź sobie, że jesteś lekarzem. Na stole operacyjnym leży polska szkoła. Wszystkie jej problemy są w twoich rękach. Od czego zaczniesz i co zrobisz, żeby stała się szkołą marzeń?
Jest tylko jedno remedium: dać jak największą autonomię. Nie ma systemu oświatowego, który będzie dobry dla wszystkich. Jeśli stworzę szkołę, w której będę motywował uczniów do nauki, to ucierpieliby w niej ludzie tacy jak ja, którzy potrafią sami się zmotywować. Dlatego gdybym stał przy stole operacyjnym, zaprosiłbym dziesiątki specjalistów, którzy pomogliby mi wprowadzić potrzebne zmiany.
Idealny system to taki, w którym nauczyciel jest podporą, pomocnikiem, ale nie zostawia ucznia samego.
Usunąłbym też obecny system ocen i zastąpił go oceną opisową, która pozwala na feedback. Wprowadziłbym metodę zielonego długopisu, którym nauczyciel zaznacza, co uczeń napisał dobrze i motywuje go do pracy, do uczenia się nie dla ocen, rodziców czy pani w szkole, ale dla samego siebie. Nie pozwoliłbym na rządzenie uczniami za pomocą grożenia wstawianiem jedynek. Szkoła wymaga zmian, ale tego nie załatwimy za pomocą jednej ustawy. Przypadek Finlandii pokazuje, że reformy edukacji trwają lata. Nie wystarczy jedna operacja w szpitalu, która uzdrowi system. Ten proces przypomina raczej leczenie nowotworu, które często trwa latami. System pruski w nas siedzi i jest tak zakorzeniony, że szybko go nie zlikwidujemy. Mimo to wierzę, że szkoła marzeń jest możliwa.