Zacznij zmianę tam, gdzie stoisz. Zacznij od szczerości
Urlop czy wyjazdowy kurs jest kreowaniem laboratoryjnych warunków. Znikają obowiązki, presja, podkręcony rytm życia. Łatwiej wtedy o dobre samopoczucie, zadowolenie i luz. Tylko jak powrócić i go zachować? - pyta Michał Niewęgłowski, nauczyciel medytacji i oddechu, autor książki pt. Polubić poniedziałki (wyd. Zwierciadło).
Co pani pomyślała, jak przeczytała moją książkę?
Że przestaję wyjeżdżać na wakacje.
(śmiech) Bez przesady, przecież ja też miewam urlopy. Chodzi o to, aby nie była to ucieczka, ale zwykła przyjemność, nie desperacja, a normalna kolejność rzeczy.
Pisze pan, że urlopy to tworzenie sobie przestrzeni laboratoryjnej, w której jest fajnie. Tym fajniej, jeśli nie ma się dobrego życia na co dzień. Czyli kiedy po powrocie z wakacji wpadam w depresję, to jest już źle?
Warto się skonfrontować z tym odczuciem. Rozdźwięk między wakacjami a codziennym życiem będzie zawsze, niezależnie, czy się ma dobre, czy kiepskie życie. Jeśli jednak zamieni się w przepaść, znaczy, że na co dzień nie do końca u nas coś styka i wymaga poprawy. Nie jest to równoznaczne z tym, że ta codzienność jest tak beznadziejna, że tylko położyć się i nie wstawać, ale na pewno jest w niej przestrzeń do korekty.
Ta korekta, czyli droga do świadomego, dobrego przeżywania codzienności musi zawsze być trudna?
Nie, czasami bywa piękna i prosta. Niektórzy mają ten dar. Ale nawet wtedy, kiedy jest pod górkę, warto w nią wyruszyć. Lepiej ulokować się w prawdziwości niż pielęgnować iluzję. I zobaczyć, że nie jest ona - prawdziwość - mroczna i zła.
Ostrzega pan, że na tej drodze czyhają na nas pułapki. Czasami myślę, że jestem swoją największą pułapką.
Bo w pani jest źródło. Sami nie potrafimy się do wielu rzeczy przyznać, oszukujemy się, upraszczamy życie, wolimy iść na skróty niż podążać za tym, co naprawdę w nas drzemie. Czasami wpadamy w pułapkę metody, hipnotyzujemy się jakąś strategią, wierząc, że tylko ona jest zbawienna. Nieważne, czy będzie to joga, biologia totalna, albo psychoterapia. Być może na pewnym etapie stanie się skuteczna, pomoże, ale potem okazuje się, że prowadzi do odsuwania od siebie lęku przed tym, co nieznane i trudne. Najgorzej, kiedy w takiej strategii utkniemy, choć ona od dawna dla nas nie pracuje, utrzymuje nas w tych samych koleinach i nie poszerza naszej rzeczywistości. Uniemożliwia pójście do przodu.
Użył pan sformułowania „upraszczanie życia”. Czy to coś złego?
I tak, i nie. Prostota rozumiana jako umiejętność cieszenia się drobnostkami, docenianie każdego dnia, wdzięczność za najmniejszą rzecz jest godna pochwały. Ale komplikowanie sobie życie chcąc je uprościć, czyli uporządkować w sposób nienaturalny, już nie. Dzieląc wszystkich na dobrych i złych, tych, którzy stoją po dobrej stronie politycznej, i tych, którzy po złej, ci, którzy mają rację, i ci, którzy nie mają stwarzamy sztuczne kategorie. Takie, które nie uwzględniają niuansów, szarości albo ujmują je w niewielkim stopniu. Ich zadaniem jest porządkowanie poprzez uproszczenie, a to nijak ma się do rzeczywistości. Kiedy próbujemy ją bowiem upchnąć w nasze wyobrażenia, to się sparzymy, bo ona ma dużo większe możliwości i jest o wiele bardziej złożona. I stanie się to źródłem komplikacji, bo tak się kończy każde pójście na łatwiznę. Oczywiście, te wybory mają swoje wytłumaczenie ewolucyjne. Gdybyśmy wszystko roztrząsali i przyglądali się niuansom, nie bylibyśmy w stanie podejmować żadnych decyzji. Szeregowanie, układanie w podfoldery pomaga nam, o ile nie stracimy w tym wszystkim równowagi i nie zaczniemy zatrzaskiwać się w dogmatach.
Pisze pan, że to postawa, nie metoda decyduje o rozwoju. Od czego zacząć przybieranie tych właściwych?
Nie ma jednego dobrego startu, bo każdy może zacząć z tym pakietem, w który jest uposażony w danym momencie. Jeżeli ktoś utknął w pułapce doskonałości, poluje na ciągle lepszą wersję siebie, dobrze gdyby umiał to sobie odpuścić. Jeśli utknął w pułapce metody, czyli podąża na przykład za biologią totalną i innego świata poza nią nie widzi, też warto, żeby się z niej wydostał. Nie da mu ona odpowiedzi na wszystkie pytania i zamiast pchnąć do przodu, przytrzyma w cuglach. I tu zaczyna się moment na szczerość, którą opisuję jako jedną z postaw, kierującą nas do wewnątrz i komunikującą się z tym, co głęboko w środku. Wszystkie kolejne postawy: akceptacja, wdzięczność, umiarkowanie, miłość, zaangażowanie biorą się z niej. Tak więc zacznij tam, gdzie stoisz, od wejrzenia w siebie, przyjrzeniu się temu, co działa, co nie działa, co pracuje, a co nie. Zacznij od szczerości.
A jak się ma problem ze szczerością, bo przecież łatwiej oszukiwać niż stanąć tak przed ludźmi nago.
Fakt, kultura, to, co wynieśliśmy z domu czy po prostu tak zwane mechanizmy obronne nam tego stania w nagości nie ułatwiają. Nazywam to kołowrotem etykiet, wystawianiem sobie ocen: piątka za odwagę, jedynka za tchórzostwo, czwórka za lojalność, dwójka za brak zaangażowania. Nieustannie się oceniamy i boimy się oceny innych ludzi. To w pewien sposób naturalne, bo jesteśmy społecznymi jednostkami, ale ugrzęźnięcie w tym staje się paraliżujące. Nie dość, że sabotuje nas opinia innych na nasz temat, to jeszcze przejmujemy się swoją własną. Szczerość wymaga odwagi, ale to, co nam umożliwia rozwój, to szczerość nieoceniająca, taka, która dana nam jest na przykład w czasie medytacji. Czyli z założenia jest szczerym pobyciem z samym sobą. Co tam mógłbym oceniać? Oddech jest taki albo taki, doznania w ciele są takie, jakie są. To czysta obserwacja, która przynosi wielką ulgę. Nawet wtedy, kiedy mówimy sobie rzeczy trudne, staje się to przyczynkiem do prawdziwego i treściwego przepracowania w sobie swoich problemów. Nie po to, by być lepszym w swoich własnych oczach, ale po to, by się zwyczajnie lepiej żyło.
Ciężko oderwać się od tego, jak oceniają nas inni.
Czy to, że komuś nie spodobała się pani wypowiedź, czy że nie zna pani tego albo tamtego filmu i ktoś się tym zgorszy, coś zmieni? Dlaczego ma nas obchodzić, co myśli ktoś obcy na nasz temat? Oddzielmy dwie rzeczy: fakt, że ludzie nas oceniają - to jedno, ale to, co my z tym robimy - to już całkiem inna historia. Opinia obcego człowieka nie powinna mieć znaczenia na nasze myślenie o sobie i poczucie wartości. Kiedyś zadałem sobie pytanie, dlaczego przejmuję się opiniami innych ludzi na swój temat. I jaka była odpowiedź? Że nie wiem, nie ma ku temu powodu. To relikt ewolucyjny, wypracowany w czasach, kiedy żyliśmy w stadach, a wykluczenie poza grupę wiązało się ze śmiercią. Uwrażliwienie na odbiór społeczny był gwarantem naszego przetrwania. Ale współcześnie, kiedy mamy poczucie bezpieczeństwa, które możemy sobie sami zagwarantować, owo przesadne uwrażliwienie zostało wyłącznie reliktem.
Jak w mojej głowie i sercu stworzyć takie codzienne laboratorium?
Przez przytulenie własnej prawdziwości. Szczere zaakceptowanie siebie, z własnymi potrzebami, z tym, co ja chcę, czego nie chcę. Nie da się tego zrobić z czwartku na piątek, jednym przyjdzie to szybciej, drugim wolniej, ale chodzi o to, by zacząć żyć życie, od którego nie mamy potrzeby odpoczywania. W którym odpoczynek jest przywilejem, a nie koniecznością. Możemy to uzyskać przez medytację, bo z założenia i klaruje umysł, łączy nas z samymi sobą, pomaga się nam samym przyjrzeć i pozwala wsłuchać się w głos, który nam powie, czego ja naprawdę chcę. Nasze wewnętrzne google jest cały czas obecne, tylko trzeba wpisać odpowiednią frazę. I takim wpisywaniem i wyszukiwaniem tej frazy jest medytacja. A później, kluczowe jest zaangażowanie. Bez tego ani rusz. To nie jest tak, że ktoś przeczyta jedną, drugą książkę, pójdzie na warsztat i wyprostuje swoje ścieżki na zawsze. Pod koniec dnia zostajemy z własną odpowiedzialnością. Można dziesięć lat chodzić na terapię, ale jeśli nie jest się w tym czasie szczerym z sobą, to ona nic nie da. To będzie ślizganie się po powierzchni.
Mam wrażenie, że coraz więcej jest tych, którzy nie chcą się już ślizgać.
Między netfliksem, wychowaniem dzieci, pracą, pasjami starają się zwolnić, przyjrzeć sobie, dać moment wytchnienia. Najwięksi marketingowcy świata wiją się, byśmy chcieli więcej i więcej, konsumowali coraz to nowe przedmioty, ale nowe, zwolnione tętno jest coraz bardziej słyszalne. Zaczynamy opierać życie na wartościach, a nie zapożyczonych z zewnątrz modelach sukcesu. I nie chodzi tu o to, że mam coś przeciwko zarabianiu pieniędzy i biznesom, chodzi o proporcje.
Jeśli ich brak, a tak jest często, ciało daje nam sygnały. Dlaczego go nie słuchamy?
Jako dzieci byliśmy mistrzami w słuchaniu swoich potrzeb. Dorastając, zostaliśmy zbojkotowani przez dorosłych. Musieliśmy przyswoić, czego nie wypada, a co już tak, że nie wolno się smucić za bardzo, cieszyć nadmiernie, mówić, co się myśli. Oduczyliśmy się więc słuchania tych sygnałów, przytłumiliśmy je w dorosłym życiu. Wypieramy oznaki złego samopoczucia po spotkaniu, wyrzuty sumienia po zdradzie, smutek po oszukaniu najbliższych. Przestaliśmy sobie ufać. Zatraciliśmy umiejętność korzystania z tych sygnałów, które wysyła nam organizm.
Na zawsze?
Nie, i na szczęście nie musimy tego zbudować, wystarczy, że odgruzujemy. To nie jest kwestia postawienia domu, ale posprzątania i umycia okien. Ta umiejętność cały czas tam jest.