Żeby żyć, jadą za granicę, ale po śmierci wracają
Liczą, że w rodzinnych stronach ich groby będą lepiej doglądane niż np. w Niemczech. W większości mają rację. Kto nie ma takiej pewności, wpisuje obowiązek dbania o mogiłę do testamentu.
Jak umrę, to chcę być pochowana w Zalesiu Śląskim przy moim mężu - deklaruje Teresa Falkowska, która ponad 30 lat temu wyjechała z rodzinnego Kadłuba pod Strzelcami Opolskimi do Brunszwiku (niedaleko Hanoweru). Jak przyznaje, w Niemczech żyje jej się dobrze. Ale nie oznacza to, że jest tam w pełni szczęśliwa - od lat tęskni za Śląskiem. Tylko tutaj czuje się jak w domu, choć tak właściwie domu już tutaj nie ma.
- Jakiś czas temu mój brat sprzedał ojcowiznę i też wyjechał do Niemiec, więc ja nie mam dokąd wracać - dodaje. - Mimo to wciąż przyjeżdżam do Kadłuba, choćby na kilka dni. Nocuję wtedy u mojej bardzo dobrej koleżanki. Zawsze zaglądam wtedy na ulicę, gdzie stoi mój stary dom, żeby zobaczyć jak się prezentuje po latach. Co prawda mieszkają tam już obcy ludzie, ale ukradkiem spoglądam, czy dbają o budynek i patrzę jak utrzymany jest ogródek. Dbają, a to mnie cieszy.
Pani Teresa przyznaje, że o rodzinnych stronach myśli wyjątkowo często. Czasami wystarczy, że usłyszy jakiś szlagier albo zobaczy stare zdjęcie i już rusza lawina wspomnień związanych z heimatem.
- Mój mąż zmarł na raka kilka lat temu. Choroba zabrała mi go ledwie w dwa miesiące. Wcześniej jakoś nigdy nie ustalaliśmy dokładnie, co zrobimy, gdy któreś z nas umrze pierwsze. Co do jednego byliśmy jednak zgodni i to zdążyliśmy sobie omówić - nie damy się pochować w Niemczech, bo tam nikt nam nawet świeczki nie zapali. Dlatego po jego śmierci sprowadziłam go do Zalesia Śląskiego, z którego pochodził. Ja też chcę kiedyś koło niego spocząć. Razem spędziliśmy 38 lat i razem chcemy leżeć po śmierci.
Teresa Falkowska tłumaczy, że Wszystkich Świętych u naszych zachodnich sąsiadów nie obchodzi się tak uroczyście jak u nas. Gdy jakiś czas temu wzięła do pracy zdjęcia, żeby pokazać, jak na Śląsku strojone są groby na 1 listopada, Niemcy łapali się za głowy.
- Byli też pod wrażeniem tego, że w dniu Wszystkich Świętych odwiedzamy groby całą rodziną i nawet po kilka razy w ciągu dnia - zarówno jak jest widno, jak i po zmroku. W Niemczech te tradycje są bardziej stonowane.
Wieś gotowa na Wszystkich Świętych
W podstrzeleckim Kadłubie Zaduszki można śmiało obchodzić już dzisiaj - na cmentarzu, na którym spoczywa kilkaset osób, niemal wszystkie groby są już wysprzątane. Choć wielu mieszkańców tej wsi przebywa na stałe za granicą i nie może się nimi opiekować, to praktycznie nie ma tam zaniedbanych mogił. Co zaskakujące, w Kadłubie nie ma także firmy, której można byłoby zlecić sprzątanie nagrobków pod nieobecność (choć wydawałoby się, że takie usługi miałyby wzięcie).
- Nie ma u nas takich usług, bo mieszkańcy opiekują się tutaj grobami sąsiadów. Tak się przyjęło już lata temu - tłumaczy Gabriela Puzik, sołtys Kadłuba. - Zazwyczaj wygląda to tak, że ludzie, którzy mieszkają za granicą, zostawiają komuś trochę pieniędzy w trakcie odwiedzin. Proszą taką osobę, żeby umyła od czasu do czasu płytę nagrobną, zapaliła znicz i kupiła jakieś kwiaty.
Ustalonych stawek za taką całoroczną usługę nie ma. Goście z zagranicy zostawiają zazwyczaj okrągłe 100 euro za pojedynczy grób. W przypadku grobów rodzinnych, w którym leżą np. małżonkowie, sprawa jest bardziej skomplikowana.
Zazwyczaj do opieki nad takim grobem jest kilka osób: synowie, córki, wnuki itd. Jeśli jeden z nich przebywa na miejscu, to wtedy wszystkie obowiązki spadają na niego. Jeśli wszyscy żyją w oddali, to dzielą między siebie koszty utrzymania mogiły.
Mieszkam w Niemczech, ale grób chcę mieć tutaj
Wśród byłych mieszkańców Kadłuba najbardziej zapobiegliwi emigranci po wyjeździe do Niemiec bardzo skrupulatnie zaplanowali wszystko, co będzie działo się po ich śmieci. Począwszy od tego, w jakiej trumnie mają być przywiezieni do kraju, po nałożenie prawnego obowiązku na rodzinę dbania o nagrobek.
- Tak zrobiła moja siostra Maria, która wyjechała do Niemiec jeszcze w latach 80. - wspomina Anna Pasternok. - Ale to trochę dłuższa historia. Kiedyś siostra miała tutaj gospodarstwo, na którym pracowała razem z mężem. Gdy on zmarł, ona miała już prawie sześćdziesiątkę na karku i nie była w stanie dłużej wszystkim się zajmować. Postanowiła, że wyjedzie do Niemiec, ale to były czasy PRL-u, więc łatwo nie było. Żeby dostać paszport i móc wyjechać, musiała przekazać cały swój majątek obcym ludziom. Dopiero wtedy mogła opuścić kraj.
W Niemczech szczęście ponownie uśmiechnęło się do siostry pani Marii. Zamieszkała w Gelsenkirchen, poznała bogatego Niemca. Nazywał się Siegfried Helm. Siostra pani Anny ponownie wyszła za mąż i znów mogła żyć pełnią życia.
- Helmowie nie żałowali pieniędzy na zakupy, różne wyjazdy i często zmieniali samochody - wspomina pani Anna. - Siegfried był emerytowanym górnikiem. Ten zawód jakoś nigdy nie pasował mi do bogatej osoby. Kiedyś zapytałam więc wprost: Siegfried, a skąd wy bierzecie na to wszystko gotówkę? Odpowiedział mi z uśmiechem, że spacerując kiedyś po lesie, znalazł dużą sumę pieniędzy. Banknoty były pogięte i przemoczone, ale on wszystkie dokładnie wysuszył żelazkiem. Potem opowiadał tę historię w rodzinie jeszcze kilka razy, ale nie wszyscy chcieli mu wierzyć. Fakt jest taki, że od tego momentu nikt go już więcej nie pytał skąd ma pieniądze. Może o to mu chodziło.
Pochówek zapisany w testamencie
Siegfried ze swoją żoną Marią na starość zameldowali się Seniorenheimie, czyli prywatnym domu spokojnej starości dla majętnych osób. Przeżyli ze sobą ponad 20 lat, aż oboje dopadł alzheimer. Choroba rozwijała się bardzo szybko.
- Oni wiedzieli, że choroba postępuje, więc dopóki byli jeszcze świadomi, dokładnie zaplanowali sobie, co ma się stać z nimi po śmierci - wspomina pani Anna. - Siegfried poprosił, żeby jego ciało skremować. Początkowo chciał, żeby jego prochy rozrzucono w morzu, ale Marii się to nie spodobało, bo wtedy nie byłoby grobu. Ona chciała spocząć w tradycyjnej mogile w rodzinnym Kadłubie. Ostatecznie ustalili, że Siegfried będzie skremowany, a ciało Marii trafi do trumny i spoczną we wspólnym grobie w Kadłubie. Tak też się stało. Oboje zmarli w 2011 r. w odstępie zaledwie dwóch tygodni - Maria w wieku 82, a Siegfried - 89 lat. Trumna i urna przyjechały do Polski w jednym samochodzie. Pogrzeb mieli wspólny.
W całej tej historii najciekawszy jest sposób, w jaki Helmowie zadbali o to, by wszystkie ich pośmiertne życzenia zostały spełnione przez rodzinę. Spisali w tym celu testament, w którym wskazali, że cały swój majątek chcą przekazać jednej osobie. Jednocześnie zapisali w testamencie, że przyjęcie spadku będzie się wiązało z koniecznością zorganizowania pochówku w Kadłubie i dbaniem o grób, tak długo, jak będzie to możliwe.
- W chwili śmierci na koncie Marii i Siegfrieda były setki tysięcy euro - opowiada Anna Pasternok. - Ale to nie mnie przypadły te pieniądze. Dostał je ktoś inny z rodziny, który w ostatnich miesiącach życia Helmów miał z nimi najlepszy kontakt. Część z tych pieniędzy zabrało państwo niemieckie w formie podatku od spadku. Sporo też wydał na skremowanie Siegfrieda, transport ciała Marii i wyłożenie grobu eleganckim granitem. Ale wciąż pozostało sporo pieniędzy, więc ostatecznie ten ktoś źle na tym nie wyszedł...
Pod lupą
Na dużych miejskich cmentarzach jest więcej zapomnianych grobów niż na wsiach. To jednak także się zmienia. W ubiegłym tygodniu w Strzelcach Opolskich więźniowie zorganizowali dużą akcję porządkowania grobów. Wymieniali drewniane skrzynie i szorowali kamienne płyty. Środki czystości i farby dostali od gminy oraz dyrekcji więzienia. Prace wykonali za darmo. Odnowili w ten sposób ponad 30 nagrobków.