Złudne poczucie bezpieczeństwa
Z politowaniem patrzą na mnie, gdy mówię, że Polska jest zagrożona - pisze Jan Rokita
Oto cztery scenki jakie przydarzyły mi się w ostatnich dniach. Scenka nr 1: debata o Ukrainie w muzeum w Krzysztoforach. Kilku profesorów UJ wywodzi, że armia rosyjska się rozsypuje i wkrótce będzie uciekać, porzucając czołgi i rakiety, tak jak armia niemiecka w 1918 roku, po komunistycznej rewolucji w Berlinie. Z politowaniem patrzą na mnie, gdy mówię, że Polska jest zagrożona. Scenka nr 2: w radiowej Dwójce słucham audycji o muzyce baroku, gdy ktoś ze słuchaczy peroruje na antenie: „Ukraina to nie nasza ojczyzna, więc to nie nasza wojna, nie dajmy się zwariować”, po czym pokpiwa sobie z polskiej pomocy dla Ukraińców. Scenka nr 3: rozmowa z przyjacielem, który pracuje dla prezydenta Warszawy. „Chyba Polska powinna być lepiej przygotowana na wypadek wojny?”. Odpowiedź (z wyraźnymi oznakami lekceważenia w głosie): „Ty to lubisz sobie pożartować!”. Scenka nr 4: zajęcia z jedną z grup studentów nauk politycznych. Pytam, jaka polityka jest lepsza: polska - postulująca blokadę handlu z Rosją, czy niemiecka – aby gazem i ropą handlować normalnie? Odpowiedź studentów: to Niemcy prowadzą mądrzejszą politykę.
Nie trzeba nikogo przekonywać, że bezpieczeństwo jest jedną z największych wartości w polityce. I choć czasem wymogi bezpieczeństwa kłócą się z wolnością (odczuliśmy to w czasie zarazy), to przecież wolność jest w ogóle możliwa tylko tam, gdzie istnieje poczucie bezpieczeństwa. Do postępu i rozwoju jesteśmy zdolni też tylko wówczas, gdy mamy przekonanie, iż to co dziś budujemy i czego dorabiamy się, jutro nie zostanie zrujnowane przez bomby. Ale czasem w historii bywa też tak, że nadmierne poczucie bezpieczeństwa pozbawia nas ostrości widzenia rzeczy takimi jakie one są, prowadząc do zbiorowych iluzji. I nie ma w polityce nic gorszego, niźli złudne poczucie bezpieczeństwa, które może otumaniać całe narody.
Każda ze zrelacjonowanych scenek z ostatnich dni jest inna, ale mają one ewidentne wspólne psychologiczne podłoże. Jest nim instynktowne przekonanie, siedzące gdzieś w tyle naszej polskiej głowy, że tocząca się wojna, niezależenie od tego jak się skończy, z pewnością jednak ograniczy się do terytorium Ukrainy. Owszem, w dzisiejszej polskiej polityce warto robić wszystko, aby tak właśnie się stało, i to z najbardziej oczywistego powodu. Kremlowski tyran od dawna przecież nie kryje tego, iż – jego zdaniem – obecność Polski w NATO i stacjonowanie u nas żołnierzy amerykańskich jest „wielkim oszustwem”, jakiego Zachód dopuścił się wobec Rosji. Więc przypuszczenie, że po podboju Ukrainy Rosja zajmie się w taki czy inny sposób „polskim problemem”, jest ze wszech miar rozsądne i realistyczne. To dlatego właśnie możliwy upadek Ukrainy pod ciosami armii rosyjskiej jest dla Polski tak bardzo groźny. I to zapewne dlatego Polska usytuowała się obecnie w zachodnim sojuszu, jako ten najbardziej zdeterminowany stronnik ratowania Ukrainy za wszelką cenę, także poprzez bezpośrednie zaangażowanie NATO na Ukrainie, co zaproponował w Kijowie Jarosław Kaczyński. Polski rząd działa roztropnie przedstawiając na szczycie NATO taki projekt, nawet jeśli ma on zostać na razie odrzucony przez naszych zachodnich sojuszników. Nie mam tylko pewności, czy panujące w Polsce złudne poczucie bezpieczeństwa nie zaciemnia nam rozumienia tego, jak bardzo nasz polski los splótł się teraz, zresztą nie po raz pierwszy w historii, z losem pobratymczej Ukrainy.