Życie i śmierć zaklęte w obozowych pamiątkach, które zbiera pasjonat spod Oświęcimia
Dagmar Kopijasz jest instruktorem nurkowania, ale częściej niż pod wodą nurkował po starych strychach. Tam znajdował takie skarby, jak część małego pasiaka, który w obozie w Auschwitz-Birkenau nosiło żydowskie dziecko. Albo rozprute sienniki wypchane włosami więźniów.
Biały, parterowy budynek na skraju Brzeszcz. Ulica Bór, wokół głównie stawy, łąki i pola. Przed wojną była tu szkoła, po wojnie, jeszcze do niedawna, działało przedszkole. Za metalowym ogrodzeniem fasada z odpadającym tynkiem. Wnętrze przed wilgocią chronią nowe dachówki i okna. Przy wejściu obramowanym cegłami ciemna tablica: „W tym budynku mieściła się karna kompania więźniarek KL Auschwitz. Ginęły w niej Żydówki, Polki oraz więźniarki innych narodowości. W październiku 1942 r. wartownicy SS oraz niemieckie więźniarki funkcyjne bestialsko zamordowali około 90 więźniarek. Głównie Żydówek francuskich. Cześć ich pamięci!”.
To siedziba Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci Auschwitz-Birkenau. Kilka lat temu gmina Brzeszcze oddała jej w użytkowanie zaniedbany budynek wraz z terenem, gdzie mieściło się żeńskie komando. Dagmar Kopijasz, rodowity brzeszczanin i współzałożyciel fundacji, zna na pamięć historię nieruchomości. Każdego roku w styczniu organizuje tutaj z fundacją obchody wyzwolenia obozu. Tak było i wczoraj.
- Najpierw przywieźli 200 Polek z komanda Auschwitz. Była to kara z ucieczkę jednej z więźniarek. Tyle samo Żydówek umieszczono obok w baraku. Wszystkie pracowały ponad siły m.in. przy oczyszczaniu stawów i wyrębie lasu. Od rana do nocy - opowiada 49-latek.
Z pasją w głosie mówi, jak niemieckie nadzorczynie katowały swoje ofiary. Te Polki, które przeżyły, po kilku miesiącach odesłano do obozu w Brzezince. Ich miejsce na parterze i strychu zajęły młode Żydówki deportowane z Francji. 5 października 1942 r. jedna z funkcyjnych Niemek wszczęła nocny alarm. Więźniarka wracająca z toalety miała rzekomo zaatakować ją kamieniem. Zaczęła się masakra. Niemki biły schorowane, wynędzniałe kobiety tym, co wpadło im w ręce - siekierami, motykami, grabiami. Zaalarmowani esesmani ze strażnicy dobijali ofiary strzałami. Zwłoki zrzucano przez okna i po schodach.
- Kiedy rankiem przyjechał komendant obozu Rudolf Hoess, ciała leżały na stosie. Po wojnie w pamiętniku napisał, że nigdy nie widział, aby kobieta kobiecie wyrządziła takie zło. Zarządził śledztwo, w którego wyniku funkcyjne więźniarki zostały zabite zastrzykami fenolu, a esesmani wysłani na front wschodni. Oczywiście, zrobił to nie dlatego, że szkoda mu było Żydówek, skazanych i tak na zagładę, ale dlatego, że zostały zabite wbrew jego rozkazowi, bo przecież miały jeszcze pracować dla dobra Rzeszy - zauważa Kopijasz.
Pasiaczek ze strychu
W dawnej szkole mieści się dziś jeden z magazynów fundacji i jej ekspozycja. Wnętrza przypominają muzealny lamus. Obok tablic ze zdjęciami okolicznych mieszkańców, którzy nieśli pomoc więźniom, pełno pamiątek związanych z niemieckim obozem. Niektóre zaskakują.
„To oryginalny poobozowy malutki dziecięcy pasiaczek z malutką naszywką numerową i malusieńką gwiazdą Dawida (…) został znaleziony w Brzeszczach, podczas rozbiórki starego, opuszczonego, drewnianego domu, był na strychu wciśnięty pod belką dachu” - brzmi opis jednej z gablot.
Powyżej wisi pasiak dorosłego więźnia z dopiętą resztką dziecięcego ubrania w paski. - Ta chałupa miała częściowo zapadnięty dach, było dużo wilgoci - wspomina znalazca „pasiaczka”. - W pewnej chwili coś wypadło spod belki. Kuzyn, z którym pracowałem, powiedział: zobacz, co to. Nie chciało mi się, byliśmy już zmęczeni, ale zszedłem. Oczom nie wierzyłem. Przede mną leżał kłębek biało-niebieskiego płótna.
Po tym odkryciu rozpytywał ludzi, jak dziecięcy pasiak mógł znaleźć się w domu. Usłyszał, że mieszkało tam kiedyś bezdzietne małżeństwo, które po wyzwoleniu obozu w styczniu 1945 r. przygarnęło żydowskie dziecko. Nie wiadomo, jak się maluch nazywał, jaki miał obozowy numer, czy to był chłopiec, czy dziewczynka, ani co się później z nim stało. - To dziecko prawdopodobnie po kilku miesiącach zabrano do jednego z sierocińców, które zakładał Komitet Żydowski - przypuszcza Dagmar.
Takie opowieści potrafi snuć godzinami. Dla każdej punktem wyjścia jest przedmiot związany z Auschwitz-Birkenau. Odlewnik z wykształcenia, muzealnik-kolekcjoner z pasji, ostatnich 19 lat poświęcił na poszukiwanie śladów tragicznej przeszłości. Wcześniej zbierał i handlował różnymi antykami. Pod wrażeniem kolejnych odkryć i spotkań z ofiarami hitlerowskich zbrodni poczuł, że ma misję do wykonania - ratowanie obozowych pamiątek. Żeby zarabiać na życie, a przy okazji penetrować stare strychy w poszukiwaniu staroci, został nawet kominiarzem. Z czasem ze swoją żoną Agnieszką Molendą-Kopijasz, pracownicą Urzędu Gminy w Brzeszczach oraz z krewnymi i przyjaciółmi założył fundację. Główny cel - gromadzenie obozowych artefaktów i przywracanie pamięci o miejscach, które leżały w kompleksie Auschwitz-Birkenau, a którymi nie zajmowało się państwowe muzeum.
- Przez 70 lat mówiło się wyłącznie o obozach Auschwitz I i Auschwitz II-Birkenau. A przecież były tutaj też inne miejsca, gdzie przymusowo pracowali i ginęli więźniowie - przekonuje.
Do dziś fundacja zgromadziła kilkanaście tysięcy rzeczy, ciągle pojawiają się kolejne. Stare guziki, kawałki ubrań, łyżki, taborety, ale też całe baraki czy fragmenty skrzydła sowieckiego samolotu zestrzelonego tuż przed wyzwoleniem Oświęcimia. Wszystko jest ważne, jeśli tylko ma obozowy kontekst. Okoliczni mieszkańcy znają Dagmara i innych ludzi z fundacji, sami nieraz zgłaszają się z różnymi przedmiotami, które - jak twierdzą - pochodzą z KL Auschwitz lub jego podobozów.
„Worek wykonany z oryginalnej obozowej sukni/pasiaka, w jego lewej górnej części są jeszcze widoczne dziurki od guzików (...)” - można przeczytać na jednej z gablot. W środku biało-niebieska pamiątka po Marii Korycińskiej, nieżyjącej już więźniarce obozów koncentracyjnych. Niezwykłą rzecz przekazała pod opiekę fundacji jej córka - Zofia Kózka, która jako małe dziecko spędziła z matką trzy lata za drutem kolczastym.
- Ten worek w domu pani Marii służył do przechowywania chleba, który w obozie był na miarę życia - zauważa Dagmar. - Obozowa trauma zostaje w ludziach na zawsze.
Pamięta, jak w domu jednego z więźniów zobaczył na strychu mnóstwo skórek i piętek z chleba. - Gdzie włożyło się rękę, to sucha kromka. Spędziłem tam kilka godzin, siadłem w końcu na belce, żeby zjeść kanapki i nagle słyszę szmer, a zaraz potem widzę szczura. Szedł skuszony serem i pomidorem, bo już dość miał suchego chleba.
W kolejnych salach dawnej szkoły wystawiono m.in. puszki po cyklonie B - gazie, którego Niemcy używali do masowej zagłady Żydów i dezynfekcji. Jest też np. niewielka porcelitowa Myszka Miki, należąca do jednego z deportowanych dzieci. Uwagę zwraca metalowy wózek z wielkimi kołami obok wyposażenia gabinetu obozowego lekarza. - To lora do wożenia zwłok do krematorium - wyjaśnia Dagmar. Przypadkiem opierał się o jedno z jej kół, gdy kiedyś rozmawiał o starych motocyklach z właścicielem gospodarstwa w Brzezince. Zardzewiałe, nieużywane od lat żelastwo leżało w krzakach. - Zapytałem: A właściwie to co to jest? Kojarzyło mi się z wózkiem na butle spawalnicze - wspomina. W odpowiedzi usłyszał, że ojciec gospodarza był w obozowym komandzie, które zwoziło zwłoki. - Po wojnie zabrał sobie wózek, który się poniewierał obok krematoriów z całą masą obozowego sprzętu. Obciął dwa dyszle i dorobił jeden pośrodku, taki służył mu w gospodarstwie. Deski się nie zachowały, ale reszta wygląda dokładnie tak jak na rysunkach i w relacjach więźniów - dodaje Dagmar.
Obok krematoryjnego wózka można zobaczyć trzy stare, poprute materace (sienniki). Z daleka nie wyróżniają się niczym szczególnym. Dopiero bliższe obejrzenie ich zawartości w dziurach budzi niepokojące skojarzenia. Część włosia przypomina ludzkie kosmyki. Mniejsze i większe pukle są różnych kolorów. - Włosy końskie są grubsze - wyjaśnia fachowo Dagmar. Pierwszy materac znalazł kilkanaście lat temu w domu, który w czasie wojny zajmowali esesmani. Budynek był już niezamieszkany. - Właściciele zgodzili się, żebyśmy weszli do środka i poszperali w śmieciach, nie sądzili, że coś takiego tam leży - mówi Dagmar. - Zlecone przez nas później badanie wykazało, że siennik po jednej trzeciej był wypchany sztucznym włóknem oraz zwierzęcymi i ludzkimi włosami. Nie wiadomo, czy zostały one ścięte osobom zabitym w komorach gazowych, czy żywym, zaraz po deportacji do obozu. Po tylu latach nie da się wykryć śladów cyklonu B.
Fundacja chce w dawnej szkole stworzyć centrum pod hasłem „Kobieta w Auschwitz”. Eksponatów ma aż nadto. Niektóre znaleziono pod podłogą zrobioną na strychu budynku. - Kawałek szmatki wydaje się bezwartościowy, ale nie dla nas. Każdy przedmiot coś mówi - zauważa przewodnik. Wybrane rzeczy związane z więźniarkami i dziećmi zgromadzono w pomieszczeniach, gdzie niegdyś mieszkał nauczyciel. Są m.in. staniki na sklepowych manekinach i mała jarmułka, którą schowała, zapewne na pamiątkę po dziecku, jedna z matek.
W kantynie SS
Z Brzeszcz jedziemy kilka kilometrów, do Oświęcimia. Zatrzymujemy się pod zabudowaniami z drewna, jakieś 400 metrów od głównego obozu z bramą „Arbeit macht frei”. Okazała budowla to dawna kantyna SS. Tutaj załoga Auschwitz jadła i wypoczywała po służbie. Częściowo rozebrana konstrukcja nie należy do państwowego muzeum. Obok widać resztkę torów, na które w 1940 roku wjechał pierwszy transport z polskimi więźniami. Dagmar otwiera boczne wejście. Tablica na ścianie przestrzega, że budynkowi grozi zawalenie. Między brązowymi od słońca deskami hula zimny wiatr. Konstrukcja jest w opłakanym stanie. W środku las drewnianych podpór. Na dachu nowa papa, o którą wystarali się ludzie z fundacji, by załatać potężne dziury.
W dawnej sali oficerskiej stosy ponumerowanych desek z rozebranej części budowli. Cała miała 18 tys. m sześc. - Taki obiekt nie zachował się nigdzie w Europie, to największy budynek, jaki wybudowali więźniowie w systemie niemieckich obozów koncentracyjnych - podkreśla Dagmar.
Budowa ruszyła zimą 1941 r., gdy okazało się, że siedziba przedwojennej giełdy pracy, tzw. Stary Teatr, jest za mała dla załogi rozrastającego się obozu. Pod koniec marca 1942 nowa kantyna SS była gotowa. W tym samym miesiącu zaczęły się transporty pierwszych Żydów z Europy. Wielkie sale o konstrukcji szkieletowej na ceglanych fundamentach pachniały świeżym drewnem. Największa (60-metrowa) z pełnowymiarową sceną mieściła prawie 2000 esesmanów. Więźniowie pracowali w kuchni i przy obsłudze gości spragnionych nie tylko jedzenia, ale i rozrywki. Były koncerty, walki bokserskie, spektakle teatralne, kabarety.
- Grała orkiestra obozowa, występowały gwiazdy ówczesnej Europy. Niektóre później nie chciały się do tego przyznać - opowiada.
Prowadzi na piętro murowanej dobudówki, skąd wyświetlano filmy na olbrzymim ekranie. W środku brak światła. Żeby się nie potknąć, trzeba telefonem oświetlać schody. Na górze kilka dziur koło miejsc, gdzie dawniej stały projektory. Na ścianach nieproszeni goście zostawili bohomazy, niektóre z nazistowską symboliką.
Dagmar: - Tutaj stała kanapa, gdy w 2016 roku przejęliśmy ten budynek od Skarbu Państwa. Póki nie zabezpieczyliśmy wejść, wandale ciągle tu bywali. Raz zrobili sobie nawet śnieg z gaśnic, które dostaliśmy od starostwa.
Budynek niemal w całości zachował się w oryginale. Tylko część przebudowano po wojnie pod maszyny do przerzutu zboża. Przez lata służył jako magazyn Państwowych Zakładów Zbożowych. Nie był remontowany. Dalej ma stare posadzki, ciągi komunikacyjne i wielkie okna nad wejściami. W skrzydłach wschodnim i zachodnim zdemontowano jedynie ścianki działowe, po których zostały ślady na podłodze i suficie. Po 1989 r. budynek stał pusty i niszczał, część dachu zawaliła się ze starości, nikt nie miał pomysłu, co z tym zrobić. Aż do pojawienia się fundacji...
- Mamy wszystkie zgody, projekty i część dofinansowania na demontaż. Każda deska wróci na swoje miejsce. Obiekt jest tak duży, że nie da się wykonać konserwacji bez wcześniejszej rozbiórki. Staramy się wszędzie o środki. W minionym roku gościliśmy międzynarodową komisję ekspertów z UNESCO - mówi Dagmar, oprowadzając po salach, w których relaksowali się oprawcy z Auschwitz. I dodaje: - Ten budynek niesie olbrzymi ładunek energii. Jest nierozerwalnie związany z gehenną więźniów. Oni go budowali, oni tu pracowali i byli poniżani, zabawiając esesmanów. Jedna z sióstr Ovitz ze słynnej rodziny karłów żydowskiego pochodzenia, które badał Josef Mengele, wspominała po wojnie, jak zabrano ich do dużego, drewnianego budynku. Tam na scenie kazał im się rozebrać do naga przed salą pełną esesmanów i innych osób. Nigdy nie przeżyła większego upokorzenia w życiu.
Fundacja planuje wykorzystać odnowiony budynek na wystawy, uroczystości, spektakle i inne wydarzenia. Chce pokazać obozową rzeczywistość z innej perspektywy niż państwowe muzeum. Projekt, jak twierdzi Dagmar, popierają przedstawiciele środowisk żydowskich, których zaproszono do obejrzenia dawnej kantyny SS („byli zdziwieni, że takie coś w ogóle istnieje”). Jeden z pomysłów zakłada stworzenie ściany hańby z nazwiskami, zdjęciami esesmanów.
- Pokażemy, że to byli zwykli ludzie, że przeciętni Niemcy dokonali zagłady, a nie jacyś naziści. Tego wciąż brakuje w świadomości - przekonuje. - Wszyscy, którzy tutaj bywali, dobrze wiedzieli, co się dzieje z więźniami. Żona jednego z esesmanów wspominała, że w kantynie były fajne imprezy, super jedzenie, ale jak przyjeżdżały transporty do Birkenau, to strasznie śmierdziało z krematoriów.
Ziemniaczarka przy Judenrampe
Koszty odnowienia kantyny trudno oszacować. Będą olbrzymie. Tak samo jak przywrócenie do życia kolejnego miejsca, którym opiekuje się fundacja. Dawne obozowe magazyny żywności mieszczą się przy kolejowej Judenrampe w Brzezince. Tutaj od wiosny 1942 r. przywożono pierwsze transporty Żydów. Większy budynek z cegieł, tzw. ziemniaczarka, mierzy aż 250 m długości. Razem z sąsiednią „kwaszarnią”, gdzie więźniowie kisili kapustę, wygląda jak po bombardowaniu.
- Jeszcze 20 lat temu były w całkiem dobrym stanie - zauważa Dagmar. I dodaje: - To były pierwsze zabudowania, które widzieli deportowani Żydzi. Tu też pierwszy raz oglądali ludzi w pasiakach i dzielono ich na tych, którzy przydadzą się jeszcze do pracy i tych, którzy od razu idą do gazu. Do maja 1944 roku pół miliona ludzi Niemcy przywieźli, a teraz mało kto przychodzi, by ich uczcić.
Miejsce faktycznie wygląda jak zapomniane. O tragicznej historii przypomina tylko wagon kolejowy na fragmencie torów i tablice ufundowane przez rząd francuski. Obok leżą hałdy ziemi i zrujnowane magazyny. Z zarośli raz po raz wybiegają sarny. W oddali widać zabudowania Birkenau, gdzie co roku odbywają się uroczystości z okazji m.in. wyzwolenia obozu. - Tam przyjeżdżały głównie transporty węgierskich Żydów. Reszta z całej Europy, także Polacy, Romowie i Sinti, tutaj docierali w bydlęcych wagonach. To w tym miejscu Mengele wskazywał, ty żyjesz, a ty nie - rzuca Dagmar z nieskrywanym żalem.
Gmina Brzezinka trzy lata temu przekazała fundacji zrujnowane budynki. Od tego czasu trwa załatwianie zezwoleń budowlanych, projektów i przede wszystkim pieniędzy. Teren wyglądał jak dziki śmietnik. Dlatego najpierw wolontariusze fundacji zabrali się za sprzątanie. - Specjaliści, których ściągnęliśmy na miejsce, stwierdzili, że te magazyny da się odbudować. Ziemniaczarka miała aż 10 boksów. W każdym mogłaby powstać ekspozycja państw, których obywatele byli deportowani do Auschwitz. W muzeum nie wszystkie mają taką możliwość - dzieli się pomysłami Dagmar.
Zapałem mógłby obdzielić kilka osób. Społeczna misja tak go pochłonęła, że zrezygnował z pracy zawodowej („brakuje nawet czasu na nurkowanie, żyjemy z pensji mojej partnerki”). Wstaje przed szóstą rano, a kładzie się koło pierwszej w nocy. Cały czas na nogach, telefony, wyjazdy, spotkania. Spraw jest mnóstwo. - Papierologię najlepiej ogarnia Agnieszka, prezes naszej fundacji. W końcu jest urzędniczką - wyznaje Dagmar z uśmiechem. Jego dorosły syn z żoną też pomagają. - Robimy wszystko społecznie, pod nadzorem konserwatora i archeologa. Ludzie znają nas, widzą naszą pracę, że coś się zmienia na korzyść, że w końcu jest gospodarz tych zapomnianych miejsc.
Fundacja wszędzie stara się o środki na swoje projekty. Często z marnym skutkiem, dlatego próbuje zarabiać wypożyczając do filmów wierne kopie obozowych rzeczy. Poza wspomnianymi miejscami, opiekuje się terenem po byłym podobozie w Jawiszowicach, gdzie chce zrekonstruować kilka oryginalnych baraków. Ich części pochodzą z rozbiórek ponad 60 domów, szop i stodół, które po wojnie zbudowano z materiałów zabranych z obozów. Fundacja stworzyła też małą wystawę w gminnym Centrum Obsługi Turystów w Brzezince. W jednej gablocie są części umywalni KL Auschwitz III-Monowitz z napisem „So wirst Du rein” (tak się czyścisz), pod którym kiedyś był obrazek prawidłowo myjącej się osoby. Obok umieszczono dokładny opis tego baraku z autobiograficznej książki Primo Leviego, włoskiego pisarza i chemika żydowskiego pochodzenia, który trafił do obozu w 1943 r. jako numer 174517.
Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau oficjalnie sprawuje patronat nad fundacją. Czasem dostaje od niej propozycje przejęcia jakichś budynków albo przedmiotów. Nie jest jednak zainteresowane. Rzecznik muzeum Bartosz Bartyzel pozytywnie ocenia działalność fundacji, ale zastrzega: - Najtrudniejszą kwestią będzie przyszła funkcja tych miejsc, które są ogromne i nie są wcale tak łatwe do zagospodarowania. Więcej będzie można powiedzieć, znając konkretne i szczegółowe plany.
Dagmar nie zraża się sceptycznymi opiniami. Robi swoje z innymi osobami z fundacji. - Muzealnicy działają standardowo i czasem im wiele umyka. Nie chodzą po ludziach, skupach złomu, śmietnikach czy starych domach w poszukiwaniu eksponatów - wyznaje. - Kiedyś wyjeżdżam spod kantyny SS. Widzę nieznajomego gościa pod płotem. Stoi, przygląda się. Okazuje się, że to historyk z zagranicy. Pyta się, co to jest? Koleżanka, która zna angielski, odpowiada, że obozowa kantyna. I ten człowiek mówi nam, że jest w Oświęcimiu od dwóch lat, siedzi w muzealnym archiwum, pisze o esesmanach i nikt nie był mu w stanie powiedzieć o tym miejscu.