Życie jest piękne, ale o samodzielność musisz w Polsce zawalczyć. O Tomku, który mimo braku ręki i nogi nie chciał przejść na garnuszek ZUS
170 tys. zł to dużo mniej niż NFZ i budżet państwa zyskały przez 14 lat z podatków i składek młodego mężczyzny bez ręki i nogi, który się zaparł i postanowił NIE zostać inwalidą. Już z tego powodu państwo winno być zainteresowane jego sprawnością – by płacił te podatki i składki przez kolejne dekady. Ale z jakichś powodów - nie jest
Odpalając motocykl 27-letni Tomasz Czarnecki nie wiedział, że na wiadukcie, po którym co ranek mknie do pracy, zdarzył się dzień wcześniej z pozoru niegroźny wypadek. Kierowca skody wjechał na chodnik i staranował barierkę, uszkadzając przy okazji miskę olejową. Z policyjnej dokumentacji wynika, że strażacy zmyli plamę i posypali asfalt piaskiem, ale… Faktem jest, że Tomasz wpadł w tym miejscu w poślizg. Obudził się miesiąc później. Bez ręki i nogi.
Lekarze ze szpitala w Konstancinie twierdzą, że… miał szczęście. Owszem, nie udało im się uratować lewej kończyny – polegli po tygodniu, wdała się martwica. Ale prawicę ocalili, składając – niczym tysiącelementowe puzzle – pogruchotane piszczele i stawy. Nie oznacza to, niestety, pełnej sprawności: łokieć się wprawdzie zgina, ale jedyną skrętną częścią ręki pozostał nadgarstek. To ważne, bo przy pomocy tej jednej ręki Tomek miał dalej żyć.
Ubierać się, golić, czesać, jeść, podcierać. Kroić chleb, tłuc schabowego. Pracować i bawić się. Zmieniać kanały w telewizorze, przerzucać kartki w książkach. Prowadzić auto. Witać się z kumplami. A może nawet kiedyś gładzić po twarzy ukochaną – której w chwili wypadku jeszcze nie miał.
Przyznaje, że przez pierwsze dni po przebudzeniu dopadły go, jak wszystkich w podobnej sytuacji, najczarniejsze myśli: że to koniec, nic więcej się nie wydarzy. Każda z wymienionych – prostych przecież – czynności wydawała się utopią. Ale zaraz potem zaczął kombinować, jak ziścić marzenia o normalności.
„Samodzielność. Marzę o niej od momentu, kiedy się obudzę, aż do zaśnięcia, a nawet podczas snu. Czy jest coś ważniejszego?” – zapytał we wpisie na zbiórkowym portalu SiePomaga.pl.
Tu – UWAGA! - spojler dla niecierpliwych (kto nie chce zbyt szybko poznać ciągu dalszego, może pominąć ten fragment): od wypadku minęło już blisko 14 lat. W tym czasie Tomek poznał Natalię. Połączyła ich pasja: motocykle. Rozmawiając o nich zakochali się w sobie. Mają 10-letnią córkę, Polę. Tomek gra z nią w piłkę. Chodzi niemal normalnie. W tym miejscu musi paść tajemnicza nazwa: osseointegracja, która za sprawą Mariusza Greli, szefa Rzeszowskich Zakładów Ortopedycznych i Joanny Szyman, prezeski krakowskiego NeoHospital, zawitała do Polski i przywraca ludziom tyle samodzielności i radości życia, ile tylko można.
Weź rentkę i (nie) żyj
Żyć albo nie żyć – to był, wbrew pozorom, wybór Tomka. Na pierwszą próbę wystawiony został szybko. Po 180 dniach zwolnienia lekarskiego ZUS wezwał go na komisję lekarską. Eksperci mieli orzec, czy jest zdolny do pracy. Stwierdzili jednomyślnie, że nie. Skierowali na rentę. Bach! Pieczątka. Pan odpocznie sobie.
- Przez resztę życia mam „odpoczywać”? Od czego? Od życia?
– zdziwił się Tomek. Zdumiało go, że nikt z komisji nie zadał mu, jak się wydaje, podstawowego pytania: czym się zajmuje. A on jest przecież informatykiem. W chwili wypadku był obiecującym 27-letnim pracownikiem korporacji zajmującej się tworzeniem i obsługą sieci internetowych. – Tę robotę można spokojnie wykonywać zza biurka. Odrobina wsparcia i jestem w niej równie sprawny, jak każdy… sprawny – zauważa Tomek.
Gdy powiedział o werdykcie komisji swej kadrowej, Małgosi, ta ostrzegła wprost: „Jeśli ta decyzja przyjdzie do firmy, to będziemy musieli cię zwolnić”. Zafrasowany szef odparł bez wahania: „Nie martw się, zatrudnię cię na zlecenie”. Ostatecznie jednak stanęło na tym, że „inwalida” spróbuje się odwołać.
- ZUS był szczerze zaszokowany. Tam obowiązuje myślenie: „Jak to, my ci tu dajemy rentkę, a ty jej nie chcesz? Przecież wszyscy chcą!” – opisuje Tomasz.
Reakcja państwa na jego sytuację wydała mu się – nie po raz ostatni – uderzająco nielogiczna. Gdyby ktoś, tam na górze, patrzył na system ubezpieczeń zdrowotnych i społecznych tak, jak przedsiębiorca patrzy na swoją firmę, dostrzegłby, że udzielenie młodemu informatykowi wsparcia, by mógł dalej wykonywać swą potrzebną pracę, ogromnie się państwu opłaca. Nie chodzi tylko o to, że on nie wisi na garnuszku ZUS i nie musi się utrzymywać z żałosnej jałmużny, ale też o to, że on ma wynagrodzenie powyżej średniej krajowej, a więc płaci wysokie podatki i składki na NFZ i ZUS. Więc nawet, gdyby „ci na górze” nie brali pod uwagę czegoś tak prozaicznego, jak człowieczeństwo, a tylko samą ekonomię, to ich propozycja dla Tomka winna brzmieć inaczej. Czy nie lepiej zgarniać od obywatela 25 tys. zł rocznie (plus 23 proc. VAT od tego, co ze swych zarobków wyda w sklepach) zamiast wypłacać mu rok w rok jakieś 15 tys. zł?
Niestety, instytucje państwa w takich sytuacjach upierają się, by zrobić z człeka kalekę. Biernego, na wózku, wymagającego stałej opieki. W wielu innych przypadkach świetnie się to państwu udaje: brak należytego leczenia, brak rehabilitacji, brak dostępu do specjalistów, fatalne protezy „po taniości”.
- Pierwsza, którą dostałem „na NFZ”, to coś, czego powinno się kategorycznie zakazać. Stosowanie narzędzi tortur jest przecież w Europie niedozwolone – ironizuje Tomasz.
System trafił jednak tym razem na twardego osobnika. Ze szczególnym doświadczeniem z domu: - Mój ojciec stracił obie nogi, wprawdzie nie w wypadku, lecz przez chorobę, ale faktem jest, że nie przeszkodziło mu to normalnie pracować, funkcjonować w rodzinie. Żyć. Więc i ja się zaparłem.
Pro(te)za życia
U ludzi bez kończyn możliwość normalnego życia zależy w oczywisty sposób od jakości protez. Postęp jest tutaj, jak w całej medycynie, ogromny. Standardem w krajach rozwiniętych, m.in. w Skandynawii i Niemczech oraz USA, stają się zabiegi ossointegracji. Wymyślił ją 20 lat temu syn szwedzkiego wynalazcy implantów zębowych: doszedł do wniosku, że w podobny sposób można protezować kończyny.
- Ta nowoczesna metoda polega na wszczepieniu do kości implantu (endoprotezy), który następnie mocuje się bezpośrednio do zewnętrznych elementów protezy (egzoprotezy). Pacjenci po takim zabiegu nie muszą już stosować protezy lejowej, której użytkowanie wiąże się z otarciami, owrzodzeniami skóry, dolegliwościami bólowymi, powstawaniem bolesnych nerwiaków
– wyjaśnia dr Łukasz Kawik, specjalista w dziedzinie ortopedii i traumatologii, który uczestniczył w pierwszych w Polsce zabiegach osseointegracji – przeprowadzonych w krakowskim Szpitalu na Klinach. Pacjentem nr 1 był Tomasz Czarnecki.
Dr Horst Aschoff, niemiecki lekarz, guru osseointegracji, zajmujący się nią od 15 lat, przywołując opinie swych pacjentów, w pełni zbieżne z wynikami badań opublikowanych z 2021 r. przez naukowców Hospital for Special Surgery (HSS) w Nowym Jorku, podkreśla, że dzięki bezpośredniemu, szkieletowemu połączeniu protezy do kończyny mamy do czynienia z ogromną poprawą funkcjonalności, komfortu, równowagi, a nawet emocjonalnego połączenia z kończyną.
- To jest niebo a ziemia – potwierdza Tomek. - Za niemałe pieniądze kupiłem sobie wcześniej bardzo porządną protezę lejową, ale po pierwsze – ona nie pozwala wykonywać ruchów w takim zakresie, jak ta nowoczesna, co wpływa na mobilność oraz komfort siedzenia, a po drugie – przy lejowej protezie noga cały czas się poci, piecze, pali, pojawiają się odparzenia. Czujesz się tak, jakbyś w upalny dzień siedział non stop w silikonowym czepku. Przy osseoprotezie wszystkie dolegliwości znikają.
W przypadku Tomasza dochodziła do tego uciążliwość związana z niepełną sprawnością jedynej ręki: założenie protezy nogi zajmowało mu w najlepszym wypadku kwadrans i wiązało się z dużym wysiłkiem. Tutaj trwa kilka sekund i jest dziecinnie proste.
- Ale to kosztuje. W moim wypadku wyszło 170 tys. zł. To operacja i implant. Do tego trzeba dołożyć elementy widoczne na zewnątrz, np. moja stopa to wydatek rzędu 13 tys. zł, kolano – 35 tys. zł… - wylicza Tomasz. Pieniądze ciułał latami oraz zbierał przez swoją stronę mojaproteza.pl i przez portal siepomaga.pl (chętni Czytelnicy cały czas mogą Tomka wspierać, bo każda proteza się zużyw). Zrzutki organizowali kompani z klubu motocyklowego. Bardzo pomógł szef, swoje dołożyli koledzy z pracy.
170 tys. zł to dużo mniej niż NFZ i budżet państwa zyskały dotąd z podatków i składek młodego mężczyzny bez ręki i nogi, który się zaparł i postanowił NIE zostać inwalidą. Wszystko wskazuje na to, że Tomek będzie te podatki i składki płacić przez kolejnych dwadzieścia kilka lat. Już z tego powodu państwo winno być zainteresowane jego sprawnością – i dobrostanem.
Dzięki staraniom ludzi dobrej woli takie zainteresowanie nawet się kilka lat temu pojawiło: do Rzeszowa miał przylecieć z Australii chirurg wyspecjalizowany w zabiegach osseointegracji. Po serii badań Tomek został zakwalifikowany do operacji, jednak tuż przed przyjazdem fachowca – jak szczerze wyznał jeden z lekarzy - „sprawa się rypła” na etapie rozliczeń między mazowieckim i podkarpackim NFZ. Ten pierwszy miał opłacić zabieg, ale poprosił o ekspertyzę swojego specjalistę, a ten stwierdził, ze osseointegracja jest… „nieestetyczna”.
Przyjazd australijskiego chirurga - tydzień przez planowaną operacją - odwołano. Nadzieje Tomka odżyły w 2021 r., gdy osseointegrację zaoferował krakowski Szpital na Klinach. - Sprowadzenie tej nowatorskiej metody do Polski było możliwe dzięki naszej współpracy z Rzeszowskimi Zakładami Ortopedycznymi, których szef, Mariusz Grela, zainspirowany osiągnięciami światowej klasy ośrodków, przez trzy lata szukał w Polsce szpitala, w którym można by przeprowadzać tego typu zabiegi, Kiedy w końcu skontaktował się z nami, od razu byliśmy „na tak” i sprawy potoczyły się szybko – wspomina Joanna Szyman, prezeska spółki NeoHospital, prowadzącej Szpital na Klinach. Przyznaje, że wzruszyły ją opowieści uradowanych pacjentów, którzy przeszli takie zabiegi poza Polską, a teraz chodzą po górach, uprawiają sport, odzyskali czucie podłoża, nie cierpią z powodu używania zwykłych protez.
- Wszyscy ludzie po zabiegach osseointegracji opisują życie z nową endo-egzoprotezą jako rewolucyjną zmianę w ich życiu. Wręcz nową jakość życia. Jeden z pacjentów wyznał obrazowo, że z nową protezą poczuł się tak, jakby po kilkunastu godzinach noszenia zbyt ciasnego buta zaczął chodzić bosą stopą po murawie - z niesamowitą ulgą, lekkością i płynnością, z możliwością wyczuwania podłoża, jak przed amputacją
– opowiada Mariusz Grela. Jego firma stała się dystrybutorem protez do osseointegracji.
Wszyscy ludzie po zabiegu odzyskali możliwość pełnowymiarowego udziału w codziennych czynnościach, endo-egzoproteza pozwala im na całkowitą swobodę ruchów kikuta we wszystkich kierunkach, pokonywanie dłuższych dystansów. NFZ stoi jednak na stanowisku, że takie „fanaberie” – inaczej niż w Niemczech i Skandynawii – powinny być finansowane z kieszeni pacjentów. Także tych, którzy nie mają ręki i nogi, a mimo to płacą słone podatki.
Zamiast końca, cudowny początek
Przez kilka lat walka o samodzielność szła Tomaszowi znacznie lepiej niż walka o normalność. Czyli o to, że będzie, jak dawniej, wychodził z domu i odnajdzie się w towarzystwie kolegów i koleżanek. W chwili wypadku był kawalerem. Wedle stereotypów, po tragedii na wiadukcie jego szanse na szczęśliwe życie rodzinne dramatycznie zmalały. Mądre porzekadło głosi jednak, że nic tak nie rozśmiesza pana Boga, jak nasze plany. Jak się okazuje, dotyczy ono także naszych obaw, załamań i „definitywnych końców”.
- Zrobiłem wiele, jeśli nie wszystko, by zwiększyć swoją sprawność fizyczną. Natomiast mentalnie odciąłem się od ludzi, od kolegów, od całego „normalnego świata”. Wstydziłem się kalectwa. Ale najwierniejsi z wiernych nie zrazili się tym i zostali przy mnie. To im zawdzięczam, że któregoś dnia zebrałem się w sobie i postanowiłem – wbrew wcześniejszej rezygnacji – pojechać na turnus rehabilitacyjny w Dźwirzynie nieopodal Kołobrzegu – wspomina Tomasz.
Wsiadł w samochód i przemierzył za kierownicą 500 kilometrów, by… poznać piękną Natalię, mieszkającą na co dzień zaledwie 40 kilometrów od niego. Po wieczorku zapoznawczym wysłał do kolegi esemesa: „Wiesz, jest tu taka jedna strasznie fajna. Chyba ją wyrwę”. Potem były wspólne spacery, rozmowy. On się zakochiwał, ona uznała go na tym etapie za ciekawego rozmówcę podzielającego jej pasję: motocykle.
Natalia wygląda i porusza się całkiem normalnie. Nie widać, że kręgosłup ma poskręcany imponującym zestawem śrub. I że przy najdrobniejszym wysiłku grozi jej przerwanie rdzenia kręgowego. To skutek wypadku, jakiemu uległa na motocyklu jako pasażerka. Wiejska droga, ciemno, nagle w poprzek przejeżdża kompletnie nieoświetlony traktor… Natalia przypuszcza, że prowadzący był zawiany, ale policjanci, którzy przyjechali na miejsce, okazali się być jego kolegami. I wszystko rozeszło się po kościach. Jej kościach.
W ostatnim dniu pamiętnego turnusu rehabilitacyjnego Tomek zaproponował Natalii podwózkę do domu. Ona była umówiona na podróż z przyjaciółką, ale ostatecznie, po namowach, uległa. Dobrze im się gadało. Żegnając się pod domem uzgodnili, że odezwą się do siebie „za jakieś dwa tygodnie”. Tomek był u niej następnego dnia… I tak, krok po kroku, zostali parą.
Ciąża była dla Natalii – dosłownie – życiowym wyzwaniem. Bite siedem miesięcy leżenia w łóżku, z sercem na wierzchu i duszą na ramieniu. Oraz pełnym serwisem zapewnionym przez Tomka. Pola urodziła się śliczna i zdrowa. Kocha z tatą huśtać się i grać w piłkę. A jakże – nożną. Kibicuje jego ekstremalnym wyzwaniom, jak skok na spadochronie. Odrabiają wspólnie lekcje, bawią się, jeżdżą na wakacje. Pola przesiąka przy tym odwieczną pasją rodziców. – Jeśli nie zostanie motocyklistką, to uznamy, że nam ją podrzucono – śmieją się Tomek z Natalią. Przed nimi – życie. Wielka zagadka.