Adolf Weltschek o sytuacji w Teatrze Groteska: Nie ma kryzysu, jest zwykłe polowanie

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Matusik
Anna Piątkowska

Adolf Weltschek o sytuacji w Teatrze Groteska: Nie ma kryzysu, jest zwykłe polowanie

Anna Piątkowska

Od kilku tygodni Teatr Groteska jest bohaterem krakowskiego spektaklu. To raczej forma dramatyczna, jak się zakończy, nie wiadomo. Latem pracownicy teatru powołali związki zawodowe, kilka miesięcy później grupa byłych pracowników Teatru Groteska opowiedziała "Gazecie Wyborczej" o warunkach pracy w instytucji, mówiąc o mobbingu. Inni pracownicy Groteski opowiedzieli się murem za Adolfem Weltschkiem. Magistrat, któremu teatr podlega, zapowiedział kontrole w Grotesce, a także ogłosiło konkurs na stanowisko dyrektora teatru przy ul. Skarbowej – po raz pierwszy od 24 lat. Zapytaliśmy Adolfa Weltschka o to, co się dzieje w Teatrze Groteska.

Doniesienia mediów o domniemaniu mobbingu, głos związków zawodowych teatru o tym, że chcą zmian w funkcjonowaniu Groteski, ale też list, w którym pracownicy stają za panem murem. Z kolei magistrat zapowiada kontrole i ogłasza po raz pierwszy od 24 lat konkurs na stanowisko dyrektorskie. Co się dzieje w Grotesce?
Zacznijmy zatem po kolei: nie jestem mobberem. Nie przekraczam granic, jak zostało to przedstawione w części mediów. Tłumaczę się z tego, że nie jestem wielbłądem. Z tekstu pisanego pod tezę. A murem stanęło za mną prawie 80 procent zespołu teatru.

To może sprecyzujmy, co to jest mobbing?
Według mnie to nieuzasadnione, uporczywe, niemające zakorzenienia w zdarzeniach, czyli arbitralne, celowe, gnębienie, upokarzanie drugiej osoby, poniżanie, ośmieszanie.

Byli pracownicy, bohaterowie wspomnianego tekstu, mówią, że tak właśnie się czuli w teatrze.
Nigdy czegoś takiego nie było z mojej strony. Mówię to z całą odpowiedzialnością. Tak, były trudne i twarde rozmowy, ale nie były one arbitralne, nie były wynikiem mojego „widzi mi się”. Zawsze poprzedzone uwagami na temat tego, że nie jest realizowane zadanie. Wielokrotnymi. Jeśli pracownik kilkakrotnie nie wywiązywał się z obowiązków, bo o takich sytuacjach mowa, dopiero wówczas stawiałem sprawy twardo.

Możemy doprecyzować słowo "twardo"? Czy mieści się w tym np. krzyk? Byli pracownicy mówią o "zarządzaniu strachem".
To nie mój styl. Nie mój charakter. Ja nie pracuję w ten sposób. Nie krzyczę na ludzi. Zdarza mi się używać ekspresyjnego języka, języka emocji, kiedy uznaję, że inne środki komunikacji zawiodły. "Twarde" epizody dotyczyły egzekwowania wywiązywania się z obowiązków. Były to rozmowy trudne, po których czasami trzeba było podejmować trudne decyzje. To odmieniane przez prawie wszystkie przypadki "zarządzanie strachem" to subiektywne odczucia tych, którzy w prostych sytuacjach mijali się z prawdą, kluczyli czy wprowadzali mnie w błąd.

W swoim oświadczeniu napisał pan: "Nie ma instytucji, w których nie dochodzi do napięć na tle organizacyjnym i dyscyplinarnym". Nie bagatelizuje pan problemu?
Nie bagatelizuję. Nigdy nie miałem sygnałów, że dzieje się coś takiego, o co mnie dziś oskarżają. Te "twarde" rozmowy nigdy nie miały miejsca bez przyczyny. Zawsze były skutkiem wcześniejszych zaniedbań czy rażących błędów drugiej strony. Nigdy nie czyniłem tego permanentnie, żeby pognębić i skrzywdzić. Opowieści o tym, że mobbingowałem są nieprawdziwe. Bycie przełożonym, czy się tego chce czy nie, to jest skazywanie się na samotność. Nie uciekam od tego, nie skarżę się, nie robię z siebie męczennika.

To jest z natury rzeczy wpisane w bycie przełożonym, ponieważ prędzej czy później, musi dojść i dochodzi do konfliktu interesu indywidualnego, czyli pracowniczego, z interesem reprezentowanym przez przełożonego, czyli z interesem struktury. Jakie decyzje ma podejmować przełożony: czy w imieniu tego pracownika, czy całej struktury? Dokąd może, powinien wykazywać się zrozumieniem wyrozumiałością i empatią – tak czyniłem. Odwołam się do pewnego anonimu, który wiosną tego roku przedstawiła mi krakowska posłanka, na kilka miesięcy przed wspomnianym artykułem.

Ten anonim to w zasadzie konspekt artykułu. Znalazły się w nim oskarżenie np. o to, że zmuszałem do grania koleżankę w zaawansowanej ciąży. A ja przeciwnie, starałem się odwieść ją od tego, by grała w zaawansowanej ciąży. Ciąża to nie choroba, jednak chciałem wiedzieć, czy jej zaawansowany stan pozwala na taki wysiłek zawodowy. I nagle to się pojawia w donosie, który przedstawia mi posłanka. Jak mam się czuć? Albo w sytuacji, kiedy zostało mi zasugerowane, że niemalże zabiłem jednego z naszych kolegów, bo - jak piszą - zwolniłem go. A, ja miałem z nim bardzo dobre relacje mimo burzliwych, czasami dramatycznych zdarzeń. Wielokrotnie wyciągałem do niego w takich sytuacjach pomocną dłoń, wspierałem go jak długo mogłem. Mam żal, jak to czytam, że można się tak daleko posunąć w oczernianiu mnie, tworzeniu nieprzyjaznej aury wokół mojej osoby.

Porozmawiamy o konkretnych sytuacjach?
Pierwszy przykład, spektakularny, dziewczyna, która mówi, że odchodząc ważyła 46 kilo, bo nie mogła ze stresu jeść. Dochodziły do mnie sygnały, że praca nie przebiega tak, jak powinna, że wyniki jej pracy są permanentnie nikłe. Zajmowała się tym moja zastępczyni.

Była rozmowa, że jest pan niezadowolony z pracy?
Oczywiście, kilkukrotnie rozmawiała z nią w mojej obecności pani wicedyrektor, jak powinna rozmawiać z klientami, bo ten obszar bardzo kulał, że tak to określę. Ta nasza pomoc i starania nie były jednorazowe. Albo historia, że ktoś ma mi czytać w myślach. Nie pamiętałem tego, odtworzyłem sytuację przy pomocy księgowej. Agnieszka, szefowa działu promocji, 7 lat w teatrze, znamy się, rozumiemy, czasem bez słów. Miałem po spektaklu podziękować sponsorom, których ona pozyskała i których twarze znała i których sama zaprosiła. Miała ich powitać przy wejściu i potem stworzyć listę powitalną. Spóźniła się. Do teatru przyszła, kiedy praktycznie wszyscy widzowie, w tym goście, byli na sali. Nie wiedziała kto z gości przyszedł. Nie sporządziła listy gości.

I kiedy następnego dnia omawialiśmy te jej ewidentne zaniedbania stwierdziła, że nie wiedziała, że ma sporządzić taką listę. Z bezsilności, ironicznie stwierdziłem, że trzeba było czytać w moich myślach, a ona na to, żebym nie krzyczał, bo pójdzie do sądu... Sprawdziłem sądowe akta tej sprawy. Jest tam, przed dwunastoma laty, umieszczone przez Agnieszkę słowo "wynoś się", które wtedy padło w naszej rozmowie, a które na potrzeby tezy o moim charakterze zmieniło się w 2022 na "wypier***". Niech te fakty wystarczą za komentarz.

POLECAMY: Aktorzy Teatru Groteska: Nas w teatrze nie ma. A chcemy być

Historii byłych pracowników jest ponad dwadzieścia, ale i ci obecni mówią, że teatr nie działał tak, jakby chcieli.
W teatrze arbitrem najważniejszym jest widownia, ona głosuje nogami. Jeśli coś jest w teatrze nie tak, to widowni po prostu nie ma, teatr jest martwy, nie komunikuje się z widownią, nie zaspokaja jej potrzeb. Na naszych spektaklach i wydarzeniach jest 90-procentowa frekwencja. Poza premierami realizujemy takie ogromne wydarzenia jak Parada Smoków czy festiwal „Materia Prima”, bardzo złożone logistycznie, których teatr nie byłby w stanie zrobić, gdyby nie miał dobrze pracującego, rozumiejącego się zespołu, mającego do siebie zaufanie.

Jesteśmy w bardzo intensywnej sferze komunikacji z widownią, więc zarzut, że jest źle z tej sferze, że nie jesteśmy rozpoznawalni - a takie głosy padły - uważam za absurdalny. Że to ja podejmuję decyzje, co będzie realizowane? To ja, jednoosobowo odpowiadam za montaż finansowy teatru, za to, żeby od 1 stycznia do 31 grudnia wszyscy mieli zapłacone pensje, a nie jest to wcale takie proste, bo musimy wygenerować bardzo dużą część tego budżetu, inaczej mówiąc zrobić takie przedstawienia, żeby się sprzedały, żeby widzowie przyszli, kupili bilety i wrócili na kolejne spektakle. Uważam, że dokąd to się dzieje, to znaczy, że podejmuję słuszne decyzje. Często, niestety, jest tak, że intencje i słowa tych niezadowolonych podyktowane są wyłącznie ich partykularnymi interesami.

Dobrze rozumiem, skoro działa pana wizja i są pieniądze na utrzymanie teatru, tzn. że wszystko jest w porządku?
W tej sferze tak.

A repertuar Groteski? W rozmowie z naszą dziennikarką Julią Kalębą, aktorki Maja Kubacka i Barbara Cieślak mówiły o chęci przywrócenia możliwości partycypowania zespołu w tworzeniu repertuaru teatru.
Kazimierz Górski mówił onegdaj: "wygrywającego składu się nie zmienia". Program, który realizujemy już od iluś lat wyrasta z głębokiego przekonania o konieczności i słuszności realizowania go w takim właśnie kształcie. Wyartykułowało się to przed laty w „Kontrrewolucji kulturalnej” i zasadza się na założeniach, że żyjemy w świecie totalnego postmodernistycznego chaosu, erozji elementarnych wartości i chaosu informacyjnego, kryzysu kulturowego, za którym zawsze kroczy kryzys cywilizacyjny. Dziś bycie awangardowym to bycie neoklasycznym.

Trzeba przywrócić zrozumienie tego, że są wartości i są one wektorami naszego funkcjonowania w życiu społecznym i indywidualnym. Dla mnie dziś w sferze sztuki skostniałym światem jest świat postmodernistyczny i postdramatyczny, bo ten rodzaj opowiadania o świecie tylko utrwala negatywne zjawiska, które mają miejsce w otaczającej nas w rzeczywistości. Uważam, że artysta musi się im przeciwstawiać i dziś przypomnienie o wartościach wydaje się być głównym zadaniem nas wszystkich.

Zdaję sobie sprawę, że może są to - w sensie strukturalnym, nie ideowym - „Okopy Świętej Trójcy”, ale konsekwentnie staram się realizować taki repertuar, którym pokoleniom wstępującym w życie przekazuje wiedzę na temat narzędzi ułatwiających funkcjonowanie w świecie. Taki teatr staram się robić, dodatkowo estetycznie atrakcyjny. Tu chyba jest przestrzeń sporu między kolegami a moją koncepcją teatru. Przy czym koncepcja kolegów nie została nigdy wyraźnie wyartykułowana.

Pan mówi: wymyśliłem to, sprawdza się, tak robimy. Ale dopóki nie sprawdzi się innych koncepcji to nie wiadomo przecież, czy też by nie odniosły sukcesu. A na to, jak rozumiem, nie ma przestrzeni.
Nikt z tych, którzy dziś głośno krzyczą, nie przyszedł do mnie z żadnym projektem. Jedyną osobą z zespołu aktorskiego, która przyszła kiedyś ze swoimi konkretnymi propozycjami jest Lech Walicki. Od kilku lat reżyseruje z powodzeniem kolejne premiery w teatrze.

"Chcieliśmy rozmawiać, a nie udało nam się przez tyle lat tego dialogu wypracować" – to też głos aktorek ze związków zawodowych.
Zarzut, że nie rozmawiam jest nadużyciem. Jesienią zeszłego roku spotkałem się z całym zespołem aktorskim. Narzekali, że fatalnie zarabiają. Czas był rzeczywiście ciężki, a tak naprawdę żyją z norm, tzn. z tego, co zagrają. Zaproponowałem, by wydelegowali osoby, które najlepiej się orientują w sferze finansów, spotkamy się, przeanalizujemy wszystkie dokumenty jakimi ja się kieruję przy decyzjach finansowych, przedyskutujemy to wszystko i zastanowimy się, co robić. Zero reakcji. Co więcej, zrobiło mi się głupio, że takim jestem słabym gospodarzem, zadzwoniłem więc do teatrów, w których, jak mówili koledzy, zarabia się lepiej, by spytać, jak oni to robią, że im się udaje finansowo "spiąć" lepiej. Okazało się, że i w teatrze w Rzeszowie, i w Poznaniu wypłacono mniej ponadnormatywnych wypłat. A średnia pensja w Poznaniu była niższa niż u nas. Tak wtedy wyglądała sprawa niskich zarobków w stosunku do innych teatrów.

Inny argument to taki, że nie wykorzystuje pan potencjału zespołu. Mówią o castingu, na który nie zostają zaproszeni artyści etatowi, czyli zdawałoby się, pierwszego wyboru.
Jak tak patrzę na to, co się wydarzyło, to myślę, że jednym z powodów, który skatalizował to całe zamieszanie był właśnie casting do "Pchły Szachrajki". Kiedy pani Anna Seniuk, reżyser spektaklu, szukała obsady, powiedziałem jej, że mamy w zespole aktorki, które będą świetnymi odtwórczyniami ról śpiewanych. Wytypowaliśmy obsadę, przedstawiłem ją. Pani reżyser jednak wolała zrobić przegląd tego czym możemy dysponować. Chciała zaprosić i aktorów Groteski, i osoby z zewnątrz. Ostatecznie zostali wybrani w większości odtwórcy spoza teatru. Ale do kogo można mieć pretensje? Do reżysera, do mnie czy może do siebie? Była to krystalicznie czysta próba. Pani reżyser nic o nikim nie wiedziała, wszystkich słuchała i podjęła decyzję.

Jeśli pensja aktora zależy od tego, w ilu spektaklach zagra, a jest na etacie w teatrze, to chyba nie ma się czemu dziwić?
Pytanie, czy to jest dobre dla teatru i dla widza. Uważam, że nie. W moim przekonaniu okopanie się w tych etatach działa znieczulająco, demotywująco. Dlatego nie protestuję przeciwko konkursowi na stanowisko dyrektora. Jeśli mnie nie wybiorą, to będzie znaczyło, że moje rozumienie świata jest nieakceptowane, że większość ma inny pogląd. To samo dotyczy aktorów, w tym zawodzie trzeba stale podnosić swój poziom. Jako osoba, która w młodości podpatrywała teatr Grotowskiego, biorąca udział w eksperymentalnych warsztatach, zaproponowałem zespołowi aktorskiemu tu, w teatrze, warsztaty wokalne i ruchowe. Było fajnie przez miesiąc, potem na zajęciach pojawiały się nieliczne osoby. Warsztaty umierały śmiercią naturalną. Zrezygnowałem z tego. Choć jestem w dalszym ciągu przekonany, że aktorzy muszą ciągle chcieć się doskonalić i rozwijać swój potencjał. Tak jak czynią to choćby muzycy czy tancerze.

Może się boją przedstawiać swoje koncepcje?
Czego się boją? Zawsze jestem otwarty na dialog. Przedstawili propozycję teatru dla najnajów. Uważam, że teatr to nie jest miejsce na robienie takich inicjatyw, ale uznałem, że skoro to ma być takie ważne, to niech zostanie zrealizowane. Nie byłem do tego przekonany ani jako menadżer, ponieważ to się nie zbilansuje, ani jako kierownik artystyczny Teatru Groteska. Nie widzę w tego typu zjawiskach z pogranicza teatru i przedszkolnej edukacji szans rozwoju zespołu aktorskiego. Ale powiedziałem, róbcie, dostajecie salę, infrastrukturę, zaproście publiczność, zobaczymy co się będzie działo.

A jak pan ocenia swój zespół?
Cenię pracę zespołu, Teatr Groteska jest w dobrej, artystycznej formie.

Pytam, bo z ust aktorek padło takie zdanie "chcemy dyrektora, który lubi zespół". Skomentuje pan?
Uznaję, że w pracy nie ma kategorii "lubię", "nie lubię". W pracy wszyscy mamy wywiązać się ze swoich obowiązków. Dzieje się coś takiego, zwłaszcza w Polsce, że jak ktoś się z kimś lubi, pije z kimś wódkę, to od razu następuje zatarcie higieny bycia w sferze zawodowej. Jestem kumplem, no to jako kumpel, to mogę sobie pozwolić na więcej. W pracy nie mam żadnych sympatii i antypatii. I chcę też być w taki sposób rozliczany przez moich partnerów w pracy. Jeśli ktoś dopuszcza do tego, że mogę z nim obcować nieco swobodniej, to tak się dzieje, mam zresztą taki charakter, bezpośredniego artykułowania, stąd pewnie też moje kłopoty. Jeśli natomiast ktoś woli zostać w relacjach oficjalnych, w takich pozostajemy. Nie przekraczam granic, zawsze to jest w jakiś sposób uzgadniane z drugą stroną.

Niedawno miałem taką sytuację z jedną z młodych aktorek, że podczas prób wprowadziliśmy nieformalny, nieliteracki język, służący nazywaniu zadań i postaci. Zapytałem ją, czy czuła się dotknięta tym. Odpowiedziała, że pomogło jej to w swobodnym artykułowaniu się. Moje obserwacje były takie same, kiedy przełamaliśmy pewien rodzaj oficjalności, widziałem, że się czuje swobodniej. Punktowaliśmy sobie pewne rzeczy językiem nieliterackim. To źle? W tym samym spektaklu miałem kontakt z doświadczoną koleżanką. Kiedy zauważyłem, że w tym przypadku język nieformalny to nie jest dobry pomysł, natychmiast się z niego wycofałem.

Mówimy o zarzutach, ale są w teatrze i tacy, którzy stoją za panem murem. Napisali list, w którym przyznają, że bywały sytuacje trudne, ale wszystko to wina byłych pracowników, którzy te sytuacje generowali. List podpisało niemal 80 procent zespołu, ale nazwisk żadnych nie było pod nim. Pan wie, kto go podpisał?
Nie wiem i ta wiedza nie jest mi potrzebna.

A jak pan myśli, czemu autorzy nie chcą ujawnić nazwisk?
Powiedział mi to wprost jeden z kolegów inicjujących, nie chcą się konfrontować z mediami, nie chcą być szarpani. Irytacja na ten materiał w prasie, od którego zaczęliśmy, jest w zespole duża, w sytuacji, kiedy znamy drugą stronę medalu. Podpisało się niemal 80 procent zespołu.

Zaskoczył pana ten list?
Nie miałem nic wspólnego z powstaniem tego pisma, jeśli o to pani pyta. Nie było mnie w teatrze, ze względu na długą nieobecność spowodowaną infekcją covid, natomiast bardzo mnie ucieszył, ponieważ po wielu latach pracy okazuje się, że mój obraz w oczach bez mała 80 procent zespołu jest pozytywny. Ucieszyło mnie takie poparcie zwłaszcza w tej sytuacji, kiedy muszę udowadniać, że nie jestem wielbłądem.

A nie zaskoczyło pana, że w tym gronie jest tylko czwórka aktorów?
To też mi wyjaśniono. W zespole aktorskim teraz trwa proces związany z powstaniem i formowaniem się związków zawodowych, ustalanie tego kto do nich przystąpi. Oznacza to opowiedzenie się po którejś stronie, a oni przecież przed każdym spektaklem spotykają się w jednej garderobie. To dosyć trudna sytuacja.

To idźmy do innego działu. Sytuacje, o których byli pracownicy mówią: mobbing dotyczą głównie działu promocji i obsługi widowni. Trudno przyjąć, że trafiali tam szczególnie nieudolni pracownicy, a rotacja spora jak na teatr, w którym staż pracy w innych działach wynosi kilkanaście lat. Co poszło nie tak w promocji?
Stał, ślęczał, zaglądał w monitor – tak przeczytałem o sobie w relacji jednej z osób, która w tym dziale pracowała. Zatrudniając ją, nie wiedziałem co się działo w TVN, gdzie wcześniej pracowała. Zresztą nie interesowało mnie to, interesowało mnie, co się będzie działo u nas. Dostałem zresztą świetne rekomendacje, usłyszałem, że przyjdzie osoba, która zarządzała stuosobowym zespołem, ma doświadczenie w produkcji, kontaktach z klientami, ustabilizowana. A ja z każdą osobą, która tu przychodzi, wiążę jedną nadzieję, że jej się powiedzie, że będzie miała sukces, bo to dla mnie oznacza mniej pracy, więcej czasu na inne zadania. Ta osoba mówi, że naruszyła kodeks pracy, ale ceduje to na to, że dyrektor grzebał jej w laptopie. Nie grzebałem.

W naszym teatrze istnieje coś takiego jak dysk publiczny, na którym każdy ma swój folder z zadaniami, które wykonuje, informacjami, żeby łatwo i szybko mogły po nie sięgać inny osoby, które potrzebują tych materiałów. Kiedy księgowość szukała tam jakichś informacji to w folderze naszej byłej koleżanki na dysku publicznym, znalazła pełną księgowość jej prywatnej firmy - stowarzyszenia, któremu przewodniczyła. I nie była to jedyne prywatne dokumenty tam przechowywane, co oznacza, że w czasie pracy pani Jolanta zajmowała się czymś innym, swoimi sprawami. I nie były to największe przewiny wobec zakresu obowiązków.

Ale nie mówimy o jednej pani Jolancie, nawet nie o dwóch osobach. Miał pan szczególnie monitorować prace tego zespołu.
W związku z tym, że nie miałem dyrektora administracyjnego, dział promocji podlegał bezpośrednio mnie. Jestem szczególnie zainteresowany tym, co się tam działo w takim znaczeniu, że to właśnie ten dział komunikuje działalność teatru na zewnątrz, za sprawą repertuaru, komunikatów, które trafiają do mediów, klientów, a w ostatnich latach także za sprawą tego, co pojawia się w social mediach. To nasze najważniejsze obszary kontaktu z widzami.

Od lat mamy przygotowane narzędzia, które, moim zdaniem, umożliwiają bardzo sprawne poruszanie się w tej przestrzeni, takie jak harmonogramy promocji premiery, harmonogram Parady Smoków, szablony, według których można działać, bazy danych, żeby nie trzeba było za każdym razem zaczynać wszystkiego od nowa. Zważywszy na specyfikę repertuarową, mam jasny pogląd na to, jak powinny być prowadzone social media. Język musi być skierowany do naszej grupy docelowej, ma być literacki – to były przestrzenie, które wywoływały spore napięcia. Jeśli repertuar, czyli jeszcze niedawno podstawowe narzędzie komunikowania się z widownią, był zagrożony w sensie wydawania go, to musiałem reagować. Rozmawialiśmy zresztą o tym.

Teraz zarzuca mi się, że nachodziłem ten dział i dręczyłem uporczywym dociekaniem, dlaczego nie są realizowane zadania, że wymagam konkretnych rzeczy, które dział powinien realizować w interesie całego teatru... Kiedy zaczęły się opóźnienia w wydawaniu repertuaru dociekałem, co się dzieje. Pani Jolanta miała kierować pracą dwóch koleżanek z działu. W pewnym momencie zaczęły się skarżyć, że nie dostają żadnych informacji ani poleceń służbowych. Poszedłem zobaczyć, jak działają. Uprzedziłem nawet, że przyjdę. Chciałem zwyczajnie pomóc, kiedy widziałem, że coś nie działa, bo, jak wspomniałem, to ważny obszar funkcjonowania teatru.

Każda osoba z promocji okazała się niekompetentna? To chyba jednak duży przypadek.
Z jedną pracownicą były spory i dyskusje na temat tego, jak komunikować teatr na Facebooku. Druga nie chciała przyjąć do wiadomości, że można robić harmonogram działań w formie tabeli, nie mogłem się doprosić tworzenia i aktualizowania bazy danych dziennikarzy tak aby była dostępna w ramach naszego dysku publicznego... Ja naprawdę chcę, żeby wszystko w teatrze grało, jak należy, żebym miał czas na inne zadania niż tłumaczenie, jak ma wyglądać post w social mediach.

To co się dzieje teraz w Grotesce to jest duży kryzys?
To w ogóle nie jest kryzys, bo Groteska świetnie funkcjonuje, gra spektakle, ma 90 procentową frekwencję, przygotowuje festiwal "Materia Prima", planujemy kolejne aktywności. Nie ma kryzysu. Jest zwykłe polowanie na mnie z kijem bejsbolowym w ręku i ma to oczywisty związek z konkursem. Nic innego za tym nie stoi.

A nie żałuje pan, że przez te 20 lat nie odbył się żaden konkurs, który byłby dla pana sprawdzianem, czy wszystko gra tak, jak pan myśli?
Nie ma co wracać do tego, co było. Codziennie sprawdza mnie rzeczywistość – to jedyne skuteczne narzędzie weryfikowania naszej aktywności teatralnej. Reszta jest kwestią kultury korporacyjnej, chęcią relacji. Zadaję sobie pytanie, czemu to się pojawiło w takim okresie?

Czemu?
Nie mam innej odpowiedzi, jak ta, że część kolegów chce mnie zdyskredytować w związku z ogłoszeniem konkursu.

Miasto zapowiedziało ogłoszenie konkursu przed ukazaniem się publikacji w mediach. Weźmie pan udział?
Ja już planowałem, że będzie to moja ostatnia kadencja, ale jak zaczęły się te zdarzenia… Wezmę udział także po to, żeby skonfrontować moje wyobrażenia teatru z opiniami zespołu konkursowego. Jeśli wygram będzie to dowodziło, że jeszcze potrafię w jasny sposób oceniać sytuację i moja wizja teatru jest wartościowa i potrzebna.

A jeśli pan przegra?
To już mówiłem, to znaczy, że mój czas w teatrze przeminął. A przemijanie to immanentna cześć naszej ludzkiej kondycji.

Anna Piątkowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.