Dopiero oglądaliśmy go w serialach „Królowa” i „Rojst Millenium”, a już na ekrany wchodzi kanadyjski film z jego udziałem – „Przysięga Ireny”. Z tej okazji Andrzej Seweryn opowiada nam skąd czerpie tyle energii do pracy.
- W maju na Krakowskim Festiwalu Filmowym odbędzie się światowa premiera dokumentu „Jestem postacią fikcyjną”. Jego reżyser aż przez trzy lata towarzyszył pana poczynaniom artystycznym i życiowym. Jak to jest być bohaterem filmu o sobie samym?
- Dziwnie. Wprawdzie jestem aktorem, osobą dorosłą i staram się kontrolować siebie i zdawać sobie sprawę z tego, co robię czy mówię, szczególnie w sytuacjach publicznych, ale okazuje się, że to nie jest takie proste. Za sprawą tego filmu odkrywam siebie w różnych sytuacjach. Czasami jest to zaskakujące, czasami rozczulające, a czasami drażniące. Ale na pewno prawdziwe. Pokazuje mnie w moim codziennym pędzie. I to najważniejsze.
- Jakiego Andrzeja Seweryna zobaczymy w „Jestem postacią fikcyjną”?
- Każdy zobaczy innego. Na pewno jest to film prawdziwy. Bez komentarzy. Tak wymyślił go reżyser Arkadiusz Bartosiak. Myślę, że ten film, którego producentem jest moja żona Katarzyna i której tyle zawdzięczam, zaskoczy tych, którzy mnie znają, a już na pewno tych, którzy mnie nie znają.
- Mamy obecnie prawdziwy wysyp filmów i seriali z pana udziałem. Skąd pan czerpie tę niezwykłą energię do pracy przy tym wszystkim?
- Właśnie z tych prac, które są mi proponowane. Uważam je za wartościowe. To są poważne zadania. Żona mnie rozumie i pomaga mi. Daje mi energię. Mam rodzinę, która jest wyrozumiała. I znam wielu wspaniałych artystów, z którymi pracuję. To też ułatwia pracę. Siły daje mi też wiara w sens tego, co robię. Ale też bardzo często sami widzowie. Ich reakcje dają mi nową energię. Bez tego byłoby mi trudniej. To prosta prawda.
- Czuje pan, że polskie kino w ostatnich latach na nowo „odkryło” Andrzeja Seweryna?
- „Odkryło”? Na pewno „używa”. Przecież ja nigdy nie przestałem grać w polskich filmach, nawet kiedy żyłem we Francji. Nie było mnie wtedy nad Wisłą, a brałem udział w „Ogniem i mieczem”, „Panu Tadeuszu”, „Zemście” i kilku innych filmach, nie mówiąc o pracy w Teatrze Telewizji. To, o co pan pyta związane jest z moim wiekiem, a także z młodymi filmowcami i scenariuszami, w których mogłem się im przydać. Dzisiaj robi się nieporównywalnie więcej filmów niż w czasach mojej młodości. To wszystko czyni, że widać mnie na ekranie częściej niż kilka lat temu.
- Powiedział pan o młodych filmowcach: jak się panu pracuje z tymi nowymi reżyserami, jak Jan Holoubek czy Jan Matuszyński?
- To są młodzi ludzie, którzy są dojrzałymi artystami. To nie są początkujący chłopcy, który w jakimś swoim zapale i uniesieniu zaproponowali mi role i oto ja jako stary wyjadacz muszę im pomóc. (śmiech) Taki pogląd to bzdura. To są artyści dojrzali, świadomi tego, co chcą robić, umiejący współpracować z takimi ludźmi jak ja. Myślę tu o Janku Matuszyńskim, Janku Holoubku, Piotrku Adamskim czy o Pawle Maślonie. Praca z nimi to orzeźwiający i pouczający kontakt z innym światem, którego nie znam na co dzień. Kiedy zaczynamy razem kręcić film czy serial, okazuje się, że mamy wiele wspólnego. A wcześniej nigdy bym nie pomyślał, że ktoś, z kim różni mnie 40 lat, mówi takim samym językiem artystycznym jak ja i doskonale się rozumiemy.
- Czy to znaczy, że ta współpraca z młodymi twórcami, może być dla aktora z ponad 50-letnim dorobkiem rozwijająca i może się pan jeszcze czegoś od nich nauczyć?
- Jeśli ktoś stwierdza w pewnym momencie swego życia, że już wszystko wie o swoim zawodzie, to jest naiwny. Świat cały czas ewoluuje i warto mieć otwartą głowę i serce, żeby coś więcej zrozumieć. Znam artystów, którzy odwracają się od rzeczywistości dnia dzisiejszego i pozostają przy swoich przyzwyczajeniach i przekonaniach. Ja to rozumiem. Ważne, aby zarówno z jednej, jak i z drugiej postawy wynikały jakieś wartościowe akty artystyczne. Sam podglądam pracę młodych kolegów widzących świat trochę inaczej i stwierdzam, że często grają lepiej, niż ja w ich wieku. To bardzo pouczające.
- Na przykład?
- Łukasz Simlat w „Rojście” czy w niedawno ukończonym filmie „Sezony” Michała Grzybowskiego. Zaskakiwał mnie bardzo często. To radość patrzeć na jego pracę.
- Inaczej pracowało się panu z Andrzejem Wajdą czy z Jerzym Antczakiem niż dzisiaj z Janem Holoubkiem czy Janem Matuszyńskim?
- Kiedy powstawały takie filmy, jak „Dyrygent” czy „Bez znieczulenia”, nie pamiętam, żebym dyskutował o dialogach z reżyserem. Uważałem, że Wajda i ci, którzy napisali scenariusz, są mądrzejsi ode mnie, że jest to lepsze, niż ja mógłbym wymyślić. Grałem, tak, jak życzył sobie tego Andrzej. To nie przeszkadzało mu oczywiście dawać aktorom wolności interpretacyjnej. Pozwalał ujawnić się indywidualności aktorów. Umiał nas znakomicie obsadzać. Dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej. Pracując z Jankiem Holoubkiem czy Jankiem Matuszyńskim wielokrotnie wchodziliśmy w dialog nad tekstem. Czasami zachowywaliśmy dokładnie to, co było zapisane w scenariuszu, a czasem zmienialiśmy teksty, by brzmiały lepiej, prawdziwiej. Łatwiej o taką pracę, kiedy reżyser jest scenarzystą. Często tak się dzieje.
- Lubi pan mówić w filmie czy serialu innym językiem niż swój własny?
- Nie uważam, że język filmowych dialogów powinien być na siłę przystosowywany do wrażliwości aktora. Nie zawsze racją jest stwierdzenie, że „tak się nie mówi”. Czasami lepiej mówić innym językiem, charakterystycznym dla danej postaci, takim, którym aktor nie mówię na co dzień. To zmusza do wejścia w inny świat i pozwala tworzyć postać, która jest skrajnie różna od nas. Nie zgadzam się z poglądem, że aktor nie powinien grać tego, czym nie jest. Wprost przeciwnie: powinien grać to, czym nie jest. To jest bardziej inspirujące, ciekawsze, bardziej nas rozwija. Temu właśnie czasami pomagają dialogi, które są napisane innym językiem niż nasz.
- Taką skrajnie odmienną postacią od pana, był na pewno bohater serialu „Królowa”. Nie boi się pan takich kontrowersyjnych projektów?
- Nie boję się. Kilka lat temu grałem w kabarecie „Pożar w Burdelu” kilka postaci: Don Juana, marszałka Struzika, świętego Walentego i siebie samego, dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie. Pokazywałem w ten sposób pewien dystans do siebie, a czasami wręcz kpinę z siebie samego. I zachowuję ten dystans do dzisiaj, bo to zdrowe. Tak samo było z „Królową”. Nie wahałem się ani chwili nad przyjęciem tej roli.
- Dlaczego?
- Miałem nadzieję, że ten serial dołoży małą cegiełkę do zmiany świadomości społecznej moich rodaków w sprawach tolerancji, akceptacji i współistnienia. Pokazujemy w nim drag queens czyli osoby, które widzą i czują świat inaczej, a manifestują to na scenie, ukazując tam swoją wizję kobiety.
- Nie miał pan też wątpliwości, czy stać się członkiem jury telewizyjnego talent-show „Drag Me Out. Czas na show”?
- „Drag Me Out” to w pewnym stopniu program edukacyjny. Za tymi fantazyjnymi makijażami i strojami pokazuje wspaniałych mężczyzn, którzy na co dzień pracują w różnych zawodach, przeżywają swoje osobiste dramaty, raz cieszą się, a kiedy indziej płaczą. W tym sensie są tacy sami jak my. Kochają jednak sceniczny akt artystyczny. Niedawno ktoś mnie zapytał na Instagramie: „Po co to panu?”. Odpowiedziałem długim tekstem, wyjaśniając, że chciałem w ten sposób przyczynić się do poznania przez widza TVN świata drag queens. Ten program temu właśnie służy: wzajemnemu poznaniu się.
- Takie występy, jak w „Królowej” czy „Drag Me Out” sprawiają, że potem inaczej patrzy się na człowieka i świat?
- Jestem tego pewien. Zanim zagrałem w tym serialu nie znałem osobiście żadnej drag queen. Teraz dzięki pracy z nimi więcej rozumiem.
- Mówiliśmy o pana spotkaniach z młodymi filmowcami – i są to nie tylko spotkania z reżyserami, ale też z aktorami. Za sprawą serialu „Rojst” mógł pan ponownie zagrać z Dawidem Ogrodnikiem. Jest między wami jakieś wyjątkowe porozumienie?
- Tak. Myślę, że Dawid nie będzie miał mi za złe, jeśli nazwę go swoim przyjacielem. Spotykamy się bardzo rzadko, ponieważ obaj ciężko pracujemy. Ale doskonale się rozumiemy: ja rozumiem jego aktorstwo, ale też rozumiem go więcej niż tylko jako aktora. Wydaje mi się, że on mi ufa i bardzo chciałbym, żebyśmy znowu się spotkali na planie czy w teatrze. Kontakt z nim zawsze jest dla mnie inspirujący.
- Drugi aktor na planie jest ważny do zagrania przez pana dobrej roli?
- Kiedy nakręciliśmy film „Ostatnia rodzina”, na festiwalu w Gdyni, Onet przyznał nagrodę trójce aktorów: Oli Koniecznej, Dawidowi i mnie. Uznano bowiem, że graliśmy naprawdę razem, jedno grało na drugie, że każde z nas wpływało na rolę pozostałych, że pomagaliśmy sobie wzajemnie. Bardzo mnie to wyróżnienie ucieszyło, bo było ono dowodem zrozumienia specyfiki pracy aktorskiej. Naprawdę nie jest łatwo samemu dobrze zagrać jakąś rolę. Tak jest w teatrze, tak samo jest w kinie. Na rolę jednego aktora pracuje cały zespół. Klasa drugiego aktora zawsze podnosi moją klasę. Kiedy gram z dobrymi, na pewno będę lepszy.
- A reszta zespołu na planie?
- Też jest ogromnie ważna. Aktor ma określony tekst do zagrania, czyli wcześniej musiał go napisać scenarzysta, w którego głowie urodziła się ta historia. Potem mamy reżysera, który układa całą tę układankę w sytuacje, obrazy. Zanim to nastąpi, swoją pracę muszą wykonać kostiumografowie i scenografowie. Potem na planie mamy operatorów kamer i dźwiękowców, którzy też nam pomagają. W koncu swoje robią montażyści i specjaliści od udźwiękowienia. Wszyscy mamy ten sam cel. Ostateczny rezultat mojej pracy w filmie w ogromnym stopniu zależy od tych, których nie widać na ekranie.
- A jak się panu pracowało z zagranicznymi aktorami na planie „Przysięgi Ireny”?
- To też było orzeźwiające, bo skłaniało mnie do tego, by się otworzyć na ich język i świat. Na szczęście mogłem rozmawiać z nimi po francusku i angielsku. Sophie Nelisee, wcielająca się w postać Ireny Gut-Opdyke, to świetna kanadyjska aktorka. I to było widać na planie. Podobnie hollywoodzki aktor Dougray Scott, który gra niemieckiego oficera, u którego w piwnicy główna bohaterka ukrywa Żydów. Nad wszystkim tym czuwała kobieta - znakomita reżyserka Louise Archambault.
- Dlaczego realizatorzy tego filmu zaangażowali do niego Polaków: pana, Elizę Rycembel czy Eryka Kulma Jra?
- To proste: jesteśmy dla nich atrakcyjni, bo trochę inaczej pracujemy i gramy. Jest w nas coś z poetyckiego realizmu. Bo nasz realizm jest bogatszy o coś z romantyzmu czy z modernizmu. To obiektywne i wcale nie znaczy, że jesteśmy jacyś genialni. Ale najczęściej przynosimy ze sobą coś oryginalnego.
- Często pan tego doświadcza?
- Zagrałem teraz niedawno u francuskiego reżysera Regisa Wargniera, u którego wystąpiłem kiedyś w słynnych „Indochinach” i w debiucie „Kobieta mojego życia”. Zadzwonił do mnie i mówi: „Zagrałeś w moim pierwszym filmie, musisz więc zagrać w ostatnim. A taki może być ten najbliższy”. Czy mogłem więc odmówić? Poleciałem do Francji i tam na planie dowiedziałem się, że w tym filmie gra też mój syn Max. Bardzo mnie to uradowało. Spotkałem się na tym planie również ze znanym we Francji Clovisem Cornillaciem, z którym pracowałem 30 lat temu w „Mahabharacie” w reżyserii Petera Brooka, a także z rodzącą się gwiazdą francuskiego kina, grającą rolę Brigitte Bardot we francuskim serialu, Julią de Nunez. Takie spotkania są zawsze wzbogacające.
- Jak się panu gra w innym języku – choćby właśnie po angielsku w „Przysiędze Ireny”?
- Tak samo jak po polsku. Z tą różnicą, że muszę 50 razy więcej powtarzać mój tekst niż koledzy, dla których angielski jest ojczystym językiem. (śmiech) Sama gra na planie jest już podobna, traktowanie tekstu też takie samo. Oczywiście są tacy aktorzy, którzy powiedzą, że inaczej gra się po polsku, a inaczej po angielsku. Ale czy mówiąc „kocham cię” lub „I love you”, robię to inaczej?
- Gra pan w „Przysiędze Ireny” postać drugoplanową. To częsty przypadek w pana filmografii w ostatnich latach. Lubi pan tego rodzaju role?
- To zawsze zależy u kogo i jaka to rola. Niedawno Piotr Trzaskalski zaproponował mi rolę u boku Agnieszki Grochowskiej, Pawła Małaszyńskiego i Magdy Cieleckiej. To niewielka rola, ale pasjonująca, dlatego chętnie ją przyjąłęm.
- A co pana przyciągnęło do „Przysięgi Ireny”?
- Kiedy czytałem scenariusz, wprost nie mogłem uwierzyć, że to autentyczna historia. Młoda Polka, która pracowała jako pokojówka u niemieckiego oficera, ukryła w piwnicy jego domu grupę Żydów. Zapłaciła za to wysoką cenę, ale ocaliła kilkanaście ludzkich istnień. Najpierw Irena Gutówna opisała tę historię w autobiografii, zrobiono z tego musical wystawiony na Broadwayu, a teraz Kanadyjczycy nakręcili na jego podstawie film fabularny. Bardzo się cieszę, że ta historia pójdzie w świat, bo dzięki temu dowie się on, że w tym strasznym czasie II wojny światowej zdarzało się również, że Polacy potrafili zachować się w bohaterski sposób. Irena Gutówna może być wzorem dla nas wszystkich.
- Pan też nie może sobie nic zarzucić: w marcu 1968 roku za udział w demonstracjach studenckich przeciw zdjęciu z afisza mickiewiczowskich „Dziadów”, trafił do aresztu na cztery miesiące. To było trudne doświadczenie?
- To jest przeszłość. A ja nie lubię kombatanctwa.
- Działalność w opozycji demokratycznej w latach 70. miała duży wpływa na pana postrzeganie świata?
- Oczywiście. Ale to działo się już wcześniej, bo jako młody chłopak brałem udział w działalności „walterowców”, grup harcerzy prowadzonych przez Jacka Kuronia.
- Gdyby nie ta opozycyjna przeszłość, nie zostałby pan we Francji po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce?
- Zostałem we Francji, dlatego że miałem tam pracę. Ale również dlatego, że mogłem pomagać podziemnej Solidarności, działając społecznie nad Sekwaną. Nigdy jednak nie myślałem, że nie wrócę już do kraju. Moje miejsce jest w Polsce. Cieszyłem się, że mam dwa miejsca, w których mogę żyć i pracować. Ale najważniejsza była dla mnie zawsze Polska.
- Nie żałuje pan, że wrócił nad Wisłę na stałe w 2010 roku?
- Ależ skąd! Uważam tę decyzję za absolutnie dojrzałą i słuszną. Była ona oczywiście ułatwiona propozycją objęcia stanowiska dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie.
- To dyrektorowanie pomaga panu trochę inaczej patrzeć na aktorów i aktorstwo?
- Na pewno. Dzięki temu więcej rozumiem. Widzę kolegów i koleżanki z innego punktu widzenia. Nie tylko artystycznego, ale również administracyjnego czy wręcz finansowego. Wiem dziś więcej o funkcjonowaniu teatru. Po latach dobrze rozumiem wiele decyzji mojego pierwszego i ukochanego dyrektora – Janusza Warmińskiego z Teatru Ateneum. Rozumiem też bardziej Kazimierza Dejmka, który prowadził wiele lat temu Teatr Polski. Taka instytucja jak teatr jest czymś bardzo złożonym i ma wiele wymiarów. Przede wszystkim jest to jednak zarządzanie ludzkimi emocjami, a to naprawdę bardzo skomplikowane.
- Gdyby nie wrócił pan do Polski, być może nie zagrałby pan w „Ostatniej rodzinie”. Tymczasem dla wielu widzów to właśnie najwybitniejsza pana rola.
- Ocena mojej pracy nie należy do mnie, ale ta rola była jednak niezwykłą przygodą.
- Dla starszych widzów pozostanie pan jednak zapewne na zawsze Maksem Baumem z „Ziemi obiecanej”.
- A dla niektórych Jaremą Wiśniowieckim z „Ogniem i mieczem” czy Sędzią z „Pana Tadeusza”.
- Dwukrotnie zagrał pan wybitnych polskich duchownych – w „Prymasie” i „Ziei”. To przypadek?
- Widocznie reżyserzy tych filmów uznali, że dobrze zagram prymasa Wyszyńskiego i księdza Zieję.
- Wspomniał pan, że zagrał ostatnio w tym samym filmie co pana syn Max. To miłe, że większość pana dzieci poszło w pana ślady?
- Cieszę się, że moje dzieci to wspaniali artyści. Córka Maria jest znakomitą aktorką, Jan spełnia się jako operator filmowy, a Max jako aktor. Kocham jednak oczywiście swoje dzieci, niezależnie od wszystkiego.