Artur Żmijewski o realizacji filmu "Sami swoi. Początek": Wiedziałem, na jakiego konia się wdrapuję
W sobotę swą premierę miał w polskich kinach film „Sami swoi. Początek”. Prequel opowieści o Kargulu i Pawlaku wyreżyserował telewizyjny „ojciec Mateusz” – czyli Artur Żmijewski. Aktor zdradził nam dlaczego zgodził się przenieść na ekran scenariusz Andrzeja Mularczyka o początkach słynnego filmowego konfliktu.
- Jest pan doświadczonym i popularnym aktorem. Jak to się stało, że zajął się pan reżyserią?
- W 2006 roku, kiedy byłem jeszcze związany z serialem „Na dobre i na złe”, dostałem propozycję wyreżyserowania kilku jego odcinków od producenta Tadeusza Lampki. Potem zrobiłem przedstawienie w nieistniejącym już Teatrze Praga w Warszawie, które zostało zarejestrowane na jubileusz Telewizji Polonia. W ostatnich latach wyreżyserowałem kilkadziesiąt odcinków serialu „Ojciec Mateusz”, w którym gram główną rolę. Jestem na trzecim miejscu pod względem zrealizowanych odcinków po Wojtku Nowaku i Filipie Zylberze. (śmiech) W międzyczasie zrobiłem dla Teatru Telewizji „Pana Jowialskiego”. Czyli ten kontakt z reżyserią mam nieustannie niemal od 20 lat i nie jest to dla mnie nic nowego.
- „Sami swoi. Początek” to jednak pierwszy fabularny film kinowy w pana dorobku. Jak to się stało, że zasiadł pan na fotelu jego reżysera?
- To właściwie pytanie nie do mnie, ale do producentów, bo to oni wymyślili, że mogę wyreżyserować ten film. Ja sam nawet nigdy nie marzyłem, że mógłbym zrealizować taki projekt. Tomasz Kubski i Mikołaj Fajks mieli prawa do ekranizacji książki „Każdy żyje, jak umie” Andrzeja Mularczyka. Kiedy powstał na jej podstawie scenariusz, dostałem go jako pierwszy do przeczytania. Od razu się nim zachwyciłem - szczególnie kiedy z rozmów z producentami dowiedziałem się, że to niemal w całości prawdziwa historia. Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie to, że pierwowzorem Pawlaka jest stryj Andrzeja Mularczyka, z którym wiele lat temu przeprowadził długie rozmowy, będące podstawą historii opowiedzianej w „Samych swoich”.
- Co pana najbardziej zainteresowało w tej opowieści?
- To, że była wielobarwna. Opowiada ona o świecie, którego już nie ma, a większość z nas pamiętać nie może. To była rzeczywistość wielu kolorów. Te mityczne Krużewniki, których pierwowzorem była wieś Boryczówka, znajdująca się obecnie na terenie Ukrainy, były pełne różnych kolorów: tam mieszkali Polacy, Żydzi, Ukraińcy i Rosjanie. W scenariuszu pojawiają się archetypiczne postaci dla tego świata – chłopi, karczmarz czy ksiądz, ale też wichry historii, które uderzały w tę społeczność raz z prawej, raz z lewej strony. Co najważniejsze: mimo tego wszystkiego ci ludzie dogadują się ze sobą i są ze sobą szczęśliwi.
- Ale Pawlak i Kargul spierają się ze sobą.
- I to też jest fantastyczne, bo pokazuje jacy naprawdę jesteśmy. Bo tam, gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie polityczne. (śmiech) Ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że ten dzisiejszy świat niewiele różni się od tego sprzed stu lat, bo ludzi motywują te same namiętności. Wciąż jesteśmy tacy sami, tylko my mamy doskonalszą technologię.
- Pomysł na opowieść o początkach konfliktu między Kargulem a Pawlakiem powstał już w latach 60. Dlaczego wtedy nie doszło do jej sfilmowania?
- Z tej prostej przyczyny, że nikt w tamtych czasach nie mógł oficjalnie pokazać, że Armia Czerwona najechała wschodnie tereny Rzeczpospolitej i zmusiła ludzi do wyjazdu na Ziemie Zachodnie.
- Ważne było dla pana, że scenariusz „Sami swoi. Początek” wyszedł spod pióra Andrzeja Mularczyka, który był autorem trylogii o Kargulu i Pawlaku z lat 60. i 70.?
- Bardzo. Mieliśmy bowiem do czynienia z tekstem napisanym przez legendę – jednego z najwybitniejszych scenarzystów, jakiego wydały minione lata. Andrzej Mularczyk napisał przecież nie tylko „Samych swoich”, „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć”, ale też „Katyń”, w którym miałem przyjemność zagrać. To był więc człowiek, którego pracę zawsze bardzo szanowałem – a tu nagle mogłem się zabrać jako reżyser za materiał, który wyszedł spod jego ręki. Poczytywałem sobie to za wielki zaszczyt i wyróżnienie.
- Ale kiedy ogłoszono, że powstanie prequel „Samych swoich”, w mediach dominowały głosy powątpiewania w sukces takiego przedsięwzięcia. Nie podkopało to pana wiary w ten projekt?
- Nie. Wiedziałem na jakiego konia się wdrapuję. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mnóstwo ludzi będzie twierdzić, że to powinien zrobić ktoś inny, albo że to powinno być zrobione całkiem inaczej. Ale Andrzej Mularczyk napisał określony tekst, opowiadający określoną historię. Dlatego my nie zrobiliśmy nowej wersji „Samych swoich”. My pokazujemy jakie są przyczyny konfliktu między Pawlakiem a Kargulem. Nikt do tej pory o tym nie opowiedział. Nasza historia zaczyna się w 1913 roku i kończy się w 1945 roku. To jest dzieciństwo, dojrzewanie, pierwsze miłości, wchodzenie w dorosłość i uczenie się życia. To są wichry historii, które spowodowały, że ci ludzie musieli opuścić swój ukochany świat i zaczynać na nowo w innym miejscu.
- Przygotowania do realizacji „Początku” zaczął pan od obejrzenia słynnej trylogii Sylwestra Chęcińskiego?
- Tak. Ale tylko z ciekawości, by upewnić się, że nie chcemy robić takiego filmu, jak te trzy jego pierwsze części, które powstały w PRL-u. To osobny byt, z którym nie mamy zamiaru konkurować. My opowiadamy zupełnie inną historię. Gdy obejrzałem te trzy filmy, tylko mnie to w tym przekonaniu utwierdziło. Podczas spotkania na czytaniu scenariusza do naszego filmu z całą realizującą go ekipą i aktorami, powiedziałem, iż mogą mieć poczucie, że porywamy się z motyką na słońce, ale jedyne, co może nas uratować, to przekonanie, że robimy swój własny film, niezależny od tego, jak sobie go ludzie wyobrażają i jak powinien ich zdaniem być podobny do pierwszych „Samych swoich”.
- Najbardziej zaskakuje rozmach „Początku”: niczym w „Chłopach” mamy tu pokazane obyczaje kresowych chłopów na tle zmieniających się pór roku. Ten głęboki oddech był dla pana ważny?
- Bardzo. Bo ja chciałem, by ten świat był prawdziwy. Na plenery wybraliśmy skansen w Świętokrzyskim. I ten martwy świat trzeba było wypełnić żywymi ludźmi, zwierzętami i roślinami. To było dla nas wyzwanie. Aby ożywić ten świat, trzeba było o nim opowiadać z rozmachem, nawet jeśli jest to tylko mała wieś na terenach dzisiejszej Ukrainy, ponieważ dla zamieszkujących ją ludzi, to właśnie ona jest tą ukochaną ojcowizną. Wybudowaliśmy więc kilka płotów i posadziliśmy drzewo kilkumetrowej wysokości, które przyjęło się i rośnie do dzisiaj, co też mnie bardzo cieszy.
- Sama opowieść jest też bardzo rozbudowana. Mamy tu kilka wątków: obyczajowy, miłosny, historyczny, a nawet kryminalny. Trudno było opowiedzieć taką wielowątkową fabułę?
- Scenariusz ma kilka wątków, ale my prezentujemy zawartą w nim historię linearnie. To było oczywiście sporym wyzwaniem, bo opowiedzenie o kilkudziesięciu latach z życia bohaterów nigdy nie jest proste. Najpierw pokazujemy Pawlaka i Kargula jak są dziećmi, potem nastolatkami i wreszcie dorosłymi. Mało tego: ten świat, w którym żyją, ciągle się zmienia i zmusza ich do podejmowania decyzji, których wcale nie chcieliby podejmować. W pierwotnym scenariuszu Andrzeja Mularczyka było materiału na dwa czy nawet trzy filmy. Musieliśmy więc dokonać za jego zgodą pewnej syntezy, by nasza opowieść była na tyle zwarta, żeby nie znudziła widza.
- Przez to przedwojenne Podole przewalają się raz Niemcy, raz Sowieci. Nie obawia się pan, że współczesny widz będzie miał problem z rozszyfrowaniem tego, co się tam dzieje?
- Myślę, że nie. Większym problemem może być język, jakim posługują się nasi bohaterowie. Po kilku pokazach, które robiliśmy w trakcie powstawania filmu, okazało się, że młodzi widzowie nie rozumieją co mówią Rosjanie czy Ukraińcy. Uświadomiłem sobie wtedy, że na moim pokoleniu kończy się znajomość języka naszych wschodnich sąsiadów. Bo dziś już nie ma obowiązkowego rosyjskiego w szkołach. Stąd to, co dla mnie jest zrozumiałe i naturalne, dla młodych widzów jest czarną magią. Dlatego musieliśmy zrobić napisy do filmu. Oczywiście Pawlak i Kargul rozmawiają w swoim języku. Bo okazuje się, że na tych terenach przygranicznych Polak mówi po polsku, Ukrainiec po ukraińsku, a Rosjanin po rosyjsku i doskonale się rozumieją. A to dlatego, że żyją w jednym świecie. Chociaż nie mówią w języku sąsiada, to potrafią się świetnie dogadać. Tak też było w tych mitycznych Krużewnikach.
- „Sami swoi”, „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć” są postrzegane jako filmy komediowe. Takie są też pewnie oczekiwania widzów wobec „Początku”. Tymczasem w filmie jest wiele dramatycznych wątków. To będzie zaskoczenie dla widzów?
- Bardzo bym tego chciał. „Sami swoi. Początek” to tak naprawdę komediodramat. Trudno było bowiem w wyłącznie komediowy sposób opowiadać historię wygnania z miejsca zamieszkania albo kolejnych wojen, które sprawiają, że na oczach naszych bohaterów dokonuje się mordów na ich sąsiadach. Stąd właśnie ten komediodramat. Dla mnie to naturalne – a jak to oceni widz, to zobaczymy. Ja mam nadzieję, że spodoba mu się nasz punkt widzenia.
- W jednym z wywiadów powiedział pan: „Uważam, że co najmniej połową sukcesu filmu, jest dobre obsadzenie ról”. Jak znaleźliście aktorów, którzy stali się młodym Kargulem i Pawlakiem?
- Robiliśmy próbne zdjęcia. Dosyć szybko udało nam się znaleźć Adama Bobika do roli Pawlaka. Z Kargulem było gorzej, bo chcieliśmy znaleźć aktora, który byłby wyższy od Adama o co najmniej 10 centymetrów. W końcu Kargul mówi o Pawlaku, że jest „konusem” – i od tego wszystko się zaczyna. Co ciekawe: niektórzy znani koledzy-aktorzy bali się przyjść do nas na casting, bo obawiali się konfrontacji z pamiętnymi kreacjami Wacława Kowalskiego i Władysława Hańczy. Choć minęło pół wieku, od kiedy powstały tamte filmy. To było dla mnie zaskakujące, bo dla mnie jako aktora, byłoby to przede wszystkim fascynujące wyzwanie, którego chętnie bym się podjął.
- Adam Bobik podjął rękawicę i świetnie wypada w roli Pawlaka. To naturalny talent komediowy?
- Tak. Do tego Adam pochodzi z Hajnówki, więc potrafił w naturalny sposób zaciągać po kresowemu. To było więc dla niego bardzo łatwe. Ma przy tym vis comica i mocną osobowość, co bardzo widać na ekranie.
- Te dawne kreacje Kowalskiego i Hańczy były inspiracją dla Adama Bobika i Karola Dziuby?
- Kiedy patrzę na Adama, to widzę, że odrobił pracę domową i coś wziął z Kowalskiego. Mimo, że namawiałem go, żeby był sobą. I w sumie jest sobą, przejął tylko w naturalny sposób kilka smaczków od Kowalskiego. Nie ma w tym jednak nic udawanego. On jest cały czas tym Pawlakiem bardzo naturalnie. Generalnie jestem zadowolony z wszystkich aktorów, którzy zdecydowali się wziąć udział w naszym projekcie.
- Łącznikiem między „Początkiem” a „Nie ma mocnych” i „Kochaj albo rzuć” jest Anna Dymna. Służyła na planie opowieściami o realizacji tamtych filmów?
- Tak. Sypała anegdotami jak z rękawa. A jednocześnie była bardzo wspierająca. Bardzo chciała, żeby nasz film się udał i mocno kombinowała przy swojej roli. Jej postać jest bowiem dobrym duchem tej opowieści. Ania zagrała w „Początku” stryjeczną babkę swojej bohaterki z filmów Chęcińskiego. Między jej postaciami jest więc więź międzypokoleniowa. To też jest fajne.
- Pozwalał pan jako reżyser aktorom na własną interpretację postaci?
- Ja po pierwsze jestem aktorem. Uprawiam ten zawód ponad 30 lat. I wiem, że film jest zawsze efektem współpracy między aktorem i reżyserem. Kiedy byłem jeszcze studentem szkoły teatralnej, bardzo zapadły mi w pamięć słowa nieżyjącego już niestety Macieja Prusa, który powiedział, że dobry reżyser to taki reżyser, który dostrzega moment, kiedy aktor wie trochę więcej niż od niego na temat granej przez siebie postaci i potrafi go wtedy „wypuścić”. Ja hołduję tej zasadzie. Kiedy widzę, że Adam jest Pawlakiem, to nie mogę mu w tym przeszkadzać. Jasne, mogę czasem powiedzieć „Hola, hola, trochę tutaj przekombinowałeś”. Moja rola, kiedy mam aktora, który wszedł w postać, polega wyłącznie na tym, by pilnować, aby układanka wszystkich postaci z filmu zgadzała się. Żeby wątki, które chcę opowiedzieć, szły tym torem, którym trzeba. Ale muszę dawać aktorowi wolność, bo tylko wtedy jest on w stanie rozkwitnąć i wyskoczyć ponad przeciętną swoich możliwości.
- Na drugim planie mamy całą galerię sław polskiego aktorstwa. Łatwiej było obsadzić te role?
- To była ogromna odpowiedzialność, którą musieliśmy podjąć, by te postacie działały. W kilku przypadkach nie udało się to ze względu na terminy kolegów-aktorów. Ale jestem bardzo zadowolony z tego, co widzimy na ekranie. Zbyszek Zamachowski jako ojciec Pawlaka sprawdził się świetnie, Wojtek Malajkat jest uroczym księdzem, Janusz Chabior jako stary Kargul jest do zjedzenia, a Adam Ferency tworzy wspaniałą parę z Anią Dymną. Miałem przyjemność pracować z nimi obojgiem, kiedy reżyserowałem „Pana Jowialskiego”, pomyślałem więc, że warto powtórzyć ten duet, który kiedyś tak dobrze się sprawdził.
- A nie miał pan ochoty samemu zagrać księdza jak w „Ojcu Mateuszu”?
- (śmiech) Zażartowałem właśnie przy pierwszym spotkaniu z producentami, że jedyną rolą, którą chciałbym zagrać w „Początku” jest właśnie rola księdza. Pośmialiśmy się trochę – i choć namawiano mnie na występ w tym filmie, ostatecznie zdecydowałem, że chcę się skupić tylko na jego reżyserowaniu.
- Jak to się stało, że planem filmu został park etnograficzny w Tokarni?
- Przed zdjęciami objechaliśmy wszystkie skanseny w Polsce. I uznaliśmy, że to chłopskie chaty z Tokarni najlepiej zagrają domy Kargula i Pawlaka - bez dobudowywania nie wiadomo jak wielkich dekoracji. A poza tym producenci pochodzą z Kielc i województwo świętokrzyskie bardzo wspierało nas przy tym projekcie. Niebagatelną rolę odgrywała też nieduża odległość Tokarni od Warszawy. Pozwalało to na w miarę sprawne przewożenie aktorów. Choćby Karol Dziuba – kiedy zaczęliśmy zdjęcia, grał jeszcze w kilku przedstawieniach, więc musiał nocą po spektaklu przyjechać do Tokarni, by rano wziąć udział w zdjęciach do naszego filmu, a potem wsiąść w taksówkę i wrócić na wieczór do Teatru Narodowego.
- Dużo pracy przy tym filmie mieli na pewno scenografowie i kostiumolożka. Dał im pan w pełni wolną rękę?
- Ryszarda Melliwę znam od kilku lat i wiem, że jest świetnym fachowcem. Byłbym mocno zdziwiony, gdyby miało mu się nie udać stworzenie podolskiej wsi w Tokarni. Dlatego w pełni mu zaufałem. Ale oczywiście on mi pokazał swoje koncepcje, które wykreował po rozmowach ze mną o tym, jak chciałbym, aby ona wyglądała. Z Emilią Czartoryską spotykałem się też już wielokrotnie przy różnych okazjach, więc wiedziałem, że będę mógł liczyć na jej wspaniałą wyobraźnię. Ona przecież długie lata współpracowała jako drugi kostiumolog z wielokrotnie nagradzaną w Polsce i na świecie Dorotą Roqueplo. Dlatego świetnie się dogadywaliśmy. Emilia poprzez swe współpracownice była w stanie ściągnąć z Ukrainy oryginalne stroje sprzed prawie stu lat, które bardzo nam pomogły w stworzeniu tego kolorowego świata. To jedna z zalet naszego projektu. Ten świat jest dosyć wiernie odtworzony w kostiumach. To dla mnie ogromna wartość. Zaskoczyło mnie to, jak te stroje były w tamtych czasach kolorowe. I mam nadzieję, że będzie to również zaskoczeniem dla widzów.
- Na polskich planach filmowych zazwyczaj brakuje na wszystko pieniędzy. „Sami swoi. Początek” też się z tym borykali?
- Film powstał, co oznacza, że wystarczyło nam pieniędzy na wszystko. (śmiech) Oczywiście gdybyśmy kręcili w USA, mielibyśmy wiele marzeń do zrealizowania. Tutaj musieliśmy sobie radzić w ramach budżetu, jaki mieliśmy. Z niektórych rzeczy musieliśmy zrezygnować na rzecz innych. To zawsze jest wypadkowa pewnych negocjacji. Wiadomo, że producenci chcą utrzymać film w miarę realnym budżecie, a realizatorzy marzą, by mieć taki sprzęt, który jest najlepszy na świecie. Czasem ten wymarzony sprzęt udaje się zorganizować – ale wtedy okazuje się, że nikt nie potrafi go obsługiwać. (śmiech) Lepiej więc mierzyć siły na zamiary. Operator Piotr Śliskowski ma swoją ekipę od lat i oni są świetnie zgrani. Czasami wręcz wyprzedzali moje prośby, które chciałem skierować pod ich adresem. Dlatego współpraca z nimi w tym względzie przeszła moje oczekiwania.
- Dużo stresu kosztowało pana nakręcenie „Początku”?
- I tak, i nie. Tak – choćby wtedy, kiedy jednego dnia na dokumentacji śniegu było w Tokarni po kolana, a jak przyjechaliśmy tam tydzień później na zdjęcia, to nie było go w ogóle. Nie – bo pracowałem na planie z najlepszymi fachowcami z możliwych. Dzięki nim można było wykorzystać takie techniki filmowe, które pozwoliły ten śnieg stworzyć. Czasem sprzęt zawodził i trzeba było czekać na nowy. Najbardziej stresująca była jednak praca ze zwierzętami. Bywało tak, że my chcieliśmy z nimi współpracować, a one z nami nie chciały. (śmiech) W większości przypadków udawało się nam jednak zawsze zrealizować to, co sobie założyliśmy. A jak ze 100 procent uda się wykonać 80, to już jest dobrze.
- Sprawia pan wrażenie spokojnego i opanowanego człowieka. Zdarzyło się panu jednak kiedyś wybuchnąć na planie?
- Zdarzyło mi się to kilkukrotnie. Nie będę zaprzeczał. Ale to nie jest do publikacji. (śmiech)
- Bardzo różni się reżyserowanie serialu od reżyserowania dużego filmu kinowego?
- Kiedy reżyseruje się serial, to jeśli coś nie uda się zrealizować w jednym odcinku, można spróbować zrobić to w kolejnym. Ta linearność sprawia, że kiedy widz nie jest zadowolony z czegoś w jednym odcinku, to w następnym możemy mu to wynagrodzić. W filmie tak się nie da, więc praca jest tutaj bardziej wymagająca i odpowiedzialna. Ten konkretny film robi się tylko raz – i potem nie będzie można już go naprawić. Techniki i sposoby realizacji są jednak w obu przypadkach dość podobne. Jedynie w filmie wymagany jest większy rozmach. Czasem rezygnuje się więc ze słów, by opowiedzieć obrazem.
- „Sami swoi. Początek” sprawią, że teraz częściej będzie pan reżyserował niż występował?
- Ja bardzo lubię swój zawód i nie będę z niego rezygnował. Natomiast jeśli pojawi się jakiś ciekawy projekt do wyreżyserowania, to też z wielką radością się za to zabiorę.