Jacek Hajnos OP: Z Jezusem czuję się spójny i szczęśliwy. Po prostu
Sięgał po alkohol, papierosy, marihuanę. Pewnego dnia powiedział: „Boże, wiem, że jesteś, wiem, że istnieje diabeł. Błagam, wyślij mnie na jakieś rekolekcje”. I wtedy zdarzył się cud. Oto historia dominikanina Jacka Hajnosa.
- Sprzedawałem moje prace, wygrywałem konkursy, zdobyłem uznanie w środowisku artystycznym. Dostałem wszystko, o czym marzyłem w tamtym okresie życia. Jednak to poczucie spełnienia mocno kontrastowało z przerażającą pustką wewnętrzną, która coraz bardziej nie dawała mi spokoju - mówi Jacek Hajnos, artysta grafik, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Obecnie jest w trakcie formacji zakonnej i studiuje teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym oo. Dominikanów w Krakowie.
Syn prostytutki
Do sióstr albertynek przy ul. Woronicza w Krakowie na spotkanie ze Słowem Bożym przychodził Konrad. Był młodym człowiekiem. Jego wygląd nie wskazywał na uzależnienie od alkoholu czy narkotyków. Nie pasował do stereotypowego obrazu bezdomnego. Cichy, niewiele mówił o sobie. Pewnego razu zapytałem, czy chciałby pogadać. Zgodził się.
Konrad znalazł się na ulicy, ponieważ jego matka była prostytutką i przyjmowała w domu klientów. Możliwe, że był synem jednego z nich, ale nie znał ojca. Od dziecka widział różne sceny i stopniowo narastały w nim niechęć i wstręt. Kiedy dorósł, nie mógł już tego wytrzymać i wyniósł się z domu.
Nie miał żadnych znajomości, miał za to różne dysfunkcje. Szwendał się po mieście, karmiąc się nienawiścią do matki. Zaproponowałem, że mu pomogę. Udało mi się znaleźć pokój za trzy stówy miesięcznie. Zrobiłem ściepę wśród znajomych artystów, ale zebrałem tylko sto złotych. Tego dnia, gdy miałem się spotkać z Konradem, by powiedzieć mu, że się nie udało, umówiłem się z koleżanką. Zupełnie niespodziewanie dała mi dwie stówy, mówiąc, że w czasie modlitwy usłyszała głos, że ma mi dać tę kasę, bo jej potrzebuję, by komuś pomóc.
Kiedy szedłem do Konrada, cały czas płakałem. Powiedziałem mu: „Bóg cię kocha”.
Konrad zamieszkał w wynajętym pokoju. Wkrótce trafił do wspólnoty ludzi, którzy go zaakceptowali. Rozpoczął terapię. Zaczął pracować. Przebaczył mamie.
„Różnica”
Kiedy się nawróciłem, często sięgałem po Pismo Święte. Słowo Boże sprawiło, że zacząłem zauważać osoby odrzucone, bezdomne. Było mi do nich blisko nie tylko na poziomie empatii czy żalu, to było coś głębszego.
Jakiś czas wcześniej próbowałem oddać Bogu mój talent artystyczny, ale chyba nie do końca szczerze. Miałem obawy, że będę musiał malować byle jakie Jezusy i Maryje, których nie ceniłem, brzydziłem się kiczem religijnym. Gdy przełamałem strach, odkryłem wielkie pragnienie portretowania tych, od których ludzie odwracają wzrok.
Pewnego razu na rekolekcjach poznałem księdza, który w Jaworznie prowadził dom dla bezdomnych - Betlejem. Dwaj jego mieszkańcy opowiadali o swoim życiu i bezdomności. Zapytałem, czy mogę z nimi zamieszkać przez jakiś czas. Zgodzili się.
Pojechałem do Jaworzna na dwa tygodnie ferii. Zrealizowałem przez ten czas szesnaście portretów osób bezdomnych. Rozmawiałem z nimi i nagrywałem te rozmowy. Tam usłyszałem fragment drugiego rozdziału Listu św. Jakuba: „Czy nie czynicie różnic między sobą”. Z czasem słowo „różnica” stało się słowem programowym dla mojego projektu, który pokazuje, czym jest prawdziwa bezdomność. Nie chodzi o brak materialnego domu. Bezdomność to przede wszystkim brak relacji. W tym kontekście każdy z nas może być bezdomny.
W ramach projektu opowiedziałem 77 historii i namalowałem 77 obrazów. Świat bezdomnych - ku mojemu zaskoczeniu - nie okazał się ani obcy, ani odległy.
Spędziłem pięć lat wśród osób bez domu, by pomagać im w przywracaniu relacji z innymi. Portretowani przeze mnie ludzie, którzy na co dzień doświadczali obojętności (a czasem i agresji), mogli poczuć, że ich historie mają znaczenie.
Potem z przyjacielem podjęliśmy decyzję, żeby dwa razy w tygodniu przed zajęciami rozdawać bezdomnym kanapki pod Galerią Krakowską. Przychodzili, zabierali bułki, a niektórzy zostawali, aby z nami porozmawiać.
W 2016 roku ukazał się mój album pt. „Różnica”. Cały dochód ze sprzedaży jest przekazywany na Betlejem. Kilka relacji, które się nawiązały przy okazji tego projektu, udało mi się utrzymać, ale 40 proc. moich bohaterów już nie żyje.
Myślę, że wielu z nas to bezdomni. Brakuje nam przyjaciół, bywamy samotni, nie czujemy sensu życia, dopada nas przygnębienie, smutek, apatia. Ja też byłem takim człowiekiem.
Dzieciństwo
Pochodzę z Nowego Targu. Uwielbiam góry i górali - to ludzie bezpośredni, szczerzy, otwarci. Mam trzech starszych braci. Dwaj z nich prowadzą po zmarłym tacie piekarnię i cukiernię, trzeci jest trenerem piłkarskim. Z tym ostatnim bardzo się przyjaźnimy, chociaż nie zawsze tak było. W dzieciństwie ostro konkurowaliśmy. On był bardzo zdolny, dobrze się uczył, a ja byłem dość niefrasobliwym uczniem, lubiącym rozrabiać. Mama opowiadała, że miała z nami dwa światy: kiedy wybierała się do brata na wywiadówkę, wysłuchiwała samych pochwał na jego temat, ale kiedy szła do mojej wychowawczyni, to - jak wspominała - myślała, że zapadnie się pod ziemię ze wstydu. Miałem sporo negatywnych uwag z zachowania i złych ocen. Nie chciałem, żeby rodzice o tym wiedzieli. Jednak nauczyciele wykorzystywali mojego brata, stawiając go w roli donosiciela. Strasznie go za to nie lubiłem.
W stolicy Podhala ukończyłem podstawówkę i gimnazjum, a potem - zupełnie niespodziewanie - odkryłem w sobie talent i poszedłem do Liceum Plastycznego im. Antoniego Kenara w Zakopanem.
Talent
Rysowałem, jak wszystkie dzieci. Czasem coś mi się udawało lepiej, czasem gorzej. Więcej zacząłem rysować w gimnazjum, szczególnie... po ławkach w szkole. Inni pisali komentarze pod moimi pracami. Taki ówczesny Instagram. Kiedy widziałem, że moje prace się podobają, rysowałem więcej i bardziej bezczelnie, na przykład portrety nauczycieli albo postaci z kreskówek.
Pewnego dnia zrobiłem trochę lepszy rysunek na plastykę i nauczyciel zaprosił mnie na dodatkowe zajęcia. Kiedyś podczas tych warsztatów powiedział mi, że mam duży talent. To była pierwsza pozytywna opinia, którą usłyszałem o sobie od kogoś innego niż rodzice. Te słowa zrewolucjonizowały moje życie.
Zauważyłem, że mogę dać coś innym, a że byłem niepewnym siebie, mocno zakompleksionym młodym chłopakiem, z dużą nadwagą i problemami skórnymi z powodu atopowego zapalenia skóry, kiedy ktoś mnie za coś chwalił, myślałem, że kłamie. Słowa nauczyciela sprawiły, że rysowałem prawie codziennie i zacząłem dbać o siebie także w innych obszarach - przez osiem lat uprawiałem akrobatykę.
Pewnego dnia zacząłem malować nielegalne graffiti w Nowym Targu. I kiedyś złapała mnie policja. Nie miałem jeszcze 18 lat. Gdy rodzice zobaczyli mnie w towarzystwie policjantów, widziałem w ich oczach wielki zawód i rozczarowanie, nie mieli już do mnie siły. Za karę nie mogłem wychodzić z domu przez pół roku, chyba że do szkoły. Tata mnie kontrolował na każdym kroku, oboje z mamą prawie się do mnie nie odzywali. W tym czasie zacząłem się intensywnie uczyć, interesować się historią Polski, czytać lektury. I codziennie rysowałem. Chciałem iść do liceum plastycznego. Mama się zgodziła, tata - nie. Obawiał się, że w Zakopanem będę malował graffiti, jak również tego, że nie będzie miał nade mną kontroli. Nie ufał mi. Na szczęście mama go przekonała i wyraził zgodę. Myślę, że rodzice nie wierzyli, że dostanę się do „plastyka”, że osiągnę jakiś sukces w tej dziedzinie. To bratu wszystko wychodziło. Nie mnie.
Przygotowałem rysunki i pojechaliśmy do Zakopanego. W liceum pani profesor z komisji popatrzyła na moje prace, a potem powiedziała do rodziców: „Państwa syn jest na takim poziomie, że mógłby uczyć w tej szkole”.
Rodzice nie mogli uwierzyć w to, co usłyszeli, a ja po raz pierwszy w życiu zauważyłem, że byli ze mnie dumni.
Pustka
Po maturze dostałem się na wymarzone studia: na grafikę na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Od jakiegoś czasu zarabiałem na swojej twórczości. Już w liceum zacząłem coś sprzedawać, miałem coraz większą niezależność finansową. A kiedy dostałem się na studia, żyłem ze sztuki. Miałem fajną dziewczynę, mieszkaliśmy razem. Wygrywałem konkursy, zdobyłem uznanie w środowisku artystycznym.
Wydawało mi się, że dostałem wszystko, co chciałem, o czym marzyłem w tamtym okresie.
To poczucie spełnienia mocno kontrastowało z przerażającą pustką wewnętrzną, która coraz bardziej nie dawała mi spokoju.
W 2009 roku umarło pięcioro moich bliskich: tata i trzy inne osoby z rodziny oraz mój przyjaciel - Rafał Wajda - artysta, który się powiesił. To był dla mnie szczególnie trudny czas.
Zanim się urodziłem, mój tata był alkoholikiem. Przepijał wypłaty, był agresywny wobec moich dwóch starszych braci. Mama, chociaż nie była bardzo wierząca, modliła się o uwolnienie go z nałogu. Pewnego dnia podczas popijawy tata usłyszał od jednego z kolegów, że w Sanktuarium Maryjnym w Ludźmierzu dzieją się cuda. Tata był tak zdeterminowany, żeby coś zmienić w swoim życiu, że uwierzył temu człowiekowi. Odstawił kieliszek i chwiejnym krokiem, na lekkim rauszu poszedł w kierunku sanktuarium. Był późny wieczór i kościół był zamknięty. Wtedy tata położył się krzyżem przed drzwiami i zaczął błagać Matkę Bożą o uwolnienie z nałogu. Od tamtego momentu do końca życia nie pił. Został uzdrowiony.
Jego przemiana spowodowała, że mama, aby wesprzeć męża, rzuciła palenie. Potem oboje trafili do wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym i nawrócili się. Wzrastałem w domu, w którym nie było już alkoholu. Tata wstawał codziennie o północy, ponieważ prowadził piekarnię. I każdego dnia przed pracą czytał Pismo Święte. Był dobrym człowiekiem. Do naszego domu regularnie przychodziły osoby ubogie, a tata dawał im kartki, dzięki którym z danych punktów w Nowym Targu mogły za darmo otrzymać chleb i pieczywo. Zatrudniał ludzi wykluczonych, niepełnosprawnych, którzy nigdzie indziej nie znaleźliby zatrudnienia. Mój tata to był niezwykły gość.
Kiedy umierał, opiekowaliśmy się nim w domu, pełniliśmy warty. Tata chorował na raka płuc. Dwa tygodnie przed śmiercią powiedział, że idzie do Domu Ojca. Był pogodny, mimo ogromnego cierpienia. Śmierć taty i innych osób zostawiła we mnie niezatarty ślad. W moim sercu coraz bardziej rozwijał się smutek, zniechęcenie, bezsilność. Przestałem chodzić do kościoła, ale wciąż wierzyłem w Boga. Brakowało mi poczucia sensu.
Pieniądze, przyjemność, uznanie - dawały mi tylko powierzchowne usensownienie, ale nie miałem w sobie pokoju, za którym bardzo tęskniłem. Szukałem szczęścia w różnych obszarach: zgłębiałem filozofię Nietzschego i Schopenhauera, sięgałem po alkohol, papierosy, marihuanę, uprawiałem seks. Wszystko to dawało krótkotrwałe zadowolenie, pojawiały się endorfiny, ale gdy trzeźwiałem, przeżywałem trudne emocje, które zupełnie mnie przerastały.
Depresja
W wakacje po pierwszym roku studiów pojechaliśmy z dziewczyną do jej rodziców do Lublina. Miałem wtedy jakiś rodzaj depresji. Nad moją głową zawisły wielkie czarne chmury. Mimo że działy się dobre rzeczy, czułem, że pustka i ciemność coraz bardziej mnie ogarniają. Miałem wszystko i nie miałem nic.
Pewnego wieczoru wypowiedziałem z głębi serca dramatyczną modlitwę: „Boże, jeżeli istniejesz, nadaj mojemu życiu jakiś sens”.
I nic się nie wydarzyło. Nic nie poczułem, nic nie odkryłem. Natomiast kiedy udałem się do pokoju, zacząłem słyszeć na jawie głos, który powiedział: „Nie ma dla ciebie nadziei, będziesz potępiony”.
To był bardzo sugestywny głos, który miał w sobie coś nęcącego. Był pociągający w negatywnym sensie, coraz bardziej się intensyfikował i bardzo się tego bałem. Położyłem się do łóżka i poczułem na piersi ucisk, nie mogłem się poruszyć. Trudno mi o tym mówić, bo mam świadomość, że brzmi to trochę jak wyznanie schizofrenika.
W pewnym momencie widziałem siebie jakby oczami drugiej osoby, z zewnątrz. To był taki rodzaj filmu, obrazu, pełnego scen i historii z mojego życia, w których popełniałem różne grzechy: widziałem, jak kradnę tacie pieniądze, jak patrzę przedmiotowo na kobiety. Szczególnie trudne i zaskakujące było to, że moje grzechy w tej wizji urastały do bardzo substancjalnego zła, które niszczyło świat, mnie i innych. To było bardzo realne zło, które było moim udziałem, było związane z moimi wyborami.
Wraz z narastaniem liczby tych obrazów miałem coraz głębsze poczucie braku sensu i coraz większą potrzebę ukarania siebie i nienawiści do siebie. Głos mówiący, że nie ma dla mnie zbawienia, wydawał mi się czymś sprawiedliwym.
W pewnym momencie zgodziłem się, że powinienem zostać potępiony. Gdyby Bóg zaofiarował mi wtedy przebaczenie i miłosierdzie, nie przyjąłbym ich ze względu na to, jak o sobie myślałem. Ze względu na pragnienie kary. Wstałem z łóżka i usłyszałem: „Nóż jest w szufladzie”.
Najpierw podszedłem do szafki, a potem miałem wrażenie, jakbym się ocknął ze snu. Wybiegłem z pokoju do łazienki i długo tam siedziałem.
Kiedy wróciłem do pokoju, poczułem potrzebę, aby się pomodlić. Wybrałem modlitwę do Anioła Stróża. Jednak nie byłem w stanie wypowiadać słów, miałem sparaliżowane usta. Dukałem tę modlitwę, a gdy skończyłem, wzeszło słońce. Jego promienie oświetliły pokój, ta dziwna obecność odeszła i mogłem normalnie funkcjonować.
Nie opowiedziałem nikomu o tym wydarzeniu. Byłem tym załamany, nie wiedziałem, jak ponazywać to, co się stało. Powiedziałem: „Boże, wiem, że jesteś, wiem, że istnieje diabeł. Błagam, wyślij mnie na jakieś rekolekcje”.
I wydarzył się cud.
Nawrócenie
Po południu zadzwonił do mnie wujek, który nigdy wcześniej do mnie nie telefonował. Zapytał, czy chciałbym pojechać na zjazd muzyków chrześcijańskich. Kiedy to usłyszałem, ciarki przeszły mi po plecach. To był dla mnie znak, że Bóg chce mojego ocalenia.
Powiedziałem mojej dziewczynie, żeby pojechała ze mną na rekolekcje, bo chcę zmienić swoje życie. Zgodziła się, chociaż niewiele z tego rozumiała.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, czułem się bardzo dziwnie. Widziałem uśmiechniętych ludzi, wszystko kojarzyło mi się z klimatami oazowymi, które były mi obce. W przerwach między konferencjami słuchałem na słuchawkach rocka i metalu, żeby jakoś funkcjonować. I cały czas miałem nad głową pięć ton smutku i beznadziei.
Uśmiechnięci ludzie wokół strasznie mnie denerwowali, ale poznałem Basię, która wydała mi się normalną osobą. Opowiedziałem jej moją historię i zwierzyłem się, że chciałbym zmienić moje życie, tylko nie wiem jak. Mówiłem o grzechach, nałogach i lęku przed zmianą. Basia poradziła mi, żebym poszedł do generalnej spowiedzi. Czułem, że to dobra myśl, ponieważ tamtej pamiętnej nocy ktoś zrobił mi całościowy rachunek sumienia. Basia mi powiedziała, żebym poszedł do zakonnika, który kiedyś był hippisem, że on mnie zrozumie.
W ten sposób poznałem dominikanina Tomasza Nowaka. Spowiadałem się ponad godzinę, a kiedy skończyłem, ksiądz mnie przytulił. Bardzo tego potrzebowałem. Następnie wypowiedział akt rozgrzeszenia. Nie spodziewałem się, że coś się wydarzy, ale kiedy usłyszałem słowa: „I ja odpuszczam tobie grzechy”, poczułem, jakby ktoś zdjął ze mnie te pięć ton, które przywiozłem i rozciął pancerz depresji i smutku. To było niezwykłe doświadczenie duchowe i fizyczne. Mogę je porównać do radości dziecka na widok płatków śniegu albo prezentu pod choinką. Czułem się jak uzdrowiony trędowaty albo wskrzeszony Łazarz.
Poszedłem na mszę świętą i z głębi serca, jak dziecko, oddałem Bogu: nieczystość, nałogi, wszystko, co było dla mnie trudne. Od tej spowiedzi zaczęła się moja przyjaźń z Jezusem, która trwa do dzisiaj. Tego dnia przestałem palić marihuanę, niedługo później rzuciłem papierosy i alkohol, a potem, kiedy rozstaliśmy się z dziewczyną, Bóg dał mi łaskę czystości.
Zacząłem codziennie czytać Pismo Święte. Wraz z przyjacielem pokutowaliśmy przez 40 dni o chlebie i wodzie, prosząc Boga o przebaczenie za grzechy.
Kiedy się nawróciłem, zamieszkałem w tym samym domu, co wcześniej. Zbierało się tam towarzystwo artystyczne i odbywały się rozmaite imprezy. Potem to miejsce stało się domem dewotów, bo wszyscy po kolei się nawracali. I zamiast wieczorem palić sziszę przy piwku, odmawialiśmy różaniec i czytaliśmy Słowo Boże. Odkryłem, że tym brakującym ogniwem, którego szukałem w różnych miejscach, stanach i używkach, jest Jezus.
Powołanie
Pewnego dnia wyobraziłem sobie moment swojej śmierci i dwie opcje. W pierwszej miałem rodzinę, byłem dobrym ojcem i mężem. W drugiej byłem osobą samotną, która poświęciła swój czas, by być z tymi, którzy nie mają rodziców, są ubodzy, nie znają Jezusa. Badając swoje serce, odkryłem, że ta druga wizja kręci mnie na najgłębszym poziomie.
Zapytałem kierownika duchowego, czy mógłbym na rok złożyć prywatne śluby posłuszeństwa, czystości i ubóstwa. Zgodził się. To jeszcze bardziej przypieczętowało moją relację z Jezusem. Potem złożyłem kolejne śluby. A po dwóch latach, kiedy byłem na rekolekcjach, spotkałem fajną dziewczynę. Była między nami chemia, ale kiedy ją przytuliłem, poczułem się dziwnie. Zrozumiałem, że na pierwszym miejscu w moim życiu jest Bóg. Mimo że się zakochałem, wiedziałem, że Bóg chce mnie dla siebie i że ja też tego chcę.
To odkrycie spowodowało, że zacząłem myśleć na serio o wejściu w formę życia konsekrowanego. I chociaż miałem wiele wątpliwości, wstąpiłem do dominikanów. W maju (jak Bóg da), będą moje święcenia kapłańskie.
Dziś wiem, że nierozumna miłość własna spowodowała, że szukałem szczęścia tam, gdzie go nie ma. Człowiek, który przybliża się do Boga, staje się bardziej sobą niż wtedy, gdy za wszelką cenę dba tylko i wyłącznie o swoje potrzeby, swoją autonomię, indywidualność i rozwój. Bóg zna nas lepiej niż my sami siebie. Wypełniając marzenie Jezusa o mnie, czuję się spójny i szczęśliwy. Po prostu.