Karolina Gruszka: Trudno mieć nadzieję, że w Rosji pojawi się demokracja
Dziś swą premierę ma w kinach film „Wyrwa”. Jedną z głównych ról gra w nim Karolina Gruszka. Rozmawiamy z aktorką o jej współpracy z Tomaszem Kotem i Grzegorzema Damięckim przy tej produkcji, ale też o tym, jak z mężem, rosyjskim pisarzem Iwanem Wyrypajewem, starają się pomagać w Polsce uchodźcom zza naszej wschodniej granicy.
- Zacznijmy od zagadki. Kto tak powiedział o pani: „Mam wrażenie, że ona jest marzeniem każdego mężczyzny, uosobieniem ideałów wszelkiej kobiecości”?
- (śmiech) Nie wiem. Mój mąż?
- (śmiech) Nie. Kolega po fachu – Piotr Adamczyk.
- To bardzo miłe z jego strony. Ale chyba powiedział to dawno temu i z dużym przymrużeniem oka. Kiedyś często i z przyjemnością razem pracowaliśmy. Spotkaliśmy się ostatnio po latach przy okazji nagrywania słuchowiska na podstawie „Świętoszka” Moliera. I znowu było bardzo miło.
- Przytoczyłem ten cytat nie bez powodu. Bo w filmie „Wyrwa” gra pani właśnie uosobienie męskich marzeń. Co jest takiego w pani bohaterce, że faceci tracą dla niej głowę?
- Kiedy sobie myślałam o Janinie, to wydawało mi się, że jest to kobieta, która ma dużą potrzebę spontaniczności i wolności. Szuka w życiu czegoś prawdziwego. Poznajemy ją jednak w takim momencie, kiedy jej związek i szalona miłość zaczyna się wypalać. Wszyscy, kiedy się zakochujemy, mamy wielkie plany i chcemy podbijać świat. Z czasem popadamy jednak w rutynę i tracimy wzajemną uważność na siebie – tak jak Janina i jej mąż. I ponieważ ona ma w tym związku większą potrzebę wolności, zaczyna szukać tego życia na zewnątrz.
- Dlaczego małżeństwo Janiny i Maćka się nie udało?
- To uniwersalny temat. Jeśli się rozejrzeć wokół, to mnóstwo jest takich związków. Może dlatego, że żyjemy w takim systemie, w którym wymagania kulturowe i społeczne sprawiają, iż jesteśmy ciągle pod ogromną presją. Dlatego trudno nam zachować spontaniczne uczucia. Kiedy budzimy się w środku nocy z lękiem czy wystarczy nam pieniędzy na utrzymanie rodziny i domu, łatwo się w tym pogubić. W tej ogromnej ilości pracy i stresie, który jej towarzyszy. To dopada wielu z nas – takie zmęczenie wywołane nadmierną ilością bodźców i oczekiwań. Świat się zmienia i stajemy się coraz bardziej nowocześni. Tymczasem w Polsce model ról społecznych ciągle jest taki, że trudno nam temu wszystkiemu sprostać.
- Co robić więc, by nasze małżeństwa się nie wypalały?
- (śmiech) Nie dam się naciągnąć na takie rady. Nie jestem psychoterapeutką. Jeśli ja staram się coś robić, to znajdować czas, aby w swojej rodzinie jak najwięcej rozmawiać. Przy tym troszczę się o wewnętrzną formę mojego małżeństwa. Każdy ma jednak własny sposób na to, by nie zatracać się w nadmiernej presji i oczekiwaniach z zewnątrz. Od kilku lat moim motto jest konsekwentne redukowanie stresu, który mi towarzyszy w życiu. Zrobiłam to – i udało się. Dlatego wszystkim to polecam. Bo naprawdę da się. Na początku jest trochę trudno, bo wydaje się, że świat się nam zawali na głowę. Ale potem okazuje się, że można funkcjonować na większym luzie.
- Początkowo pani bohaterka z „Wyrwy” wydaje się być typową femme fatale, ale potem przestaje to być takie oczywiste. Taka niejednoznaczność tej postaci była dla pani interesująca?
- Na pewno. To było dla mnie nietypowe zadanie, bo Janina ginie na samym początku filmu. Dlatego na bazie scenariusza nie dało się stworzyć jakiegoś jej wiarygodnego portretu psychologicznego. Od prawie pierwszej minuty widzimy ją bowiem niemal wyłącznie w wizjach, które rodzą się w głowie jej męża. Jako widzowie nie wiemy więc co jest prawdą, a co nie. I właśnie o tym jest ten film: że bardzo często żyjemy obok siebie, ale w którymś momencie tracimy ze sobą kontakt i przestajemy siebie znać.
- Ta fragmentaryczność obecności pani postaci na ekranie miała wpływ na to, jak pani ją zagrała?
- Na pewno. Zawsze dobieramy aktorskie środki do materiału, który mamy. Nie bez powodu zdecydowaliśmy się na to, by Janina miała tylko jeden kostium. To podkreśla, że mamy do czynienia nie z rzeczywistą sytuacją, tylko z tworem straumatyzowanej wyobraźni jej męża. Musiałam więc trochę wejść w głowę Maćka, granego przez Tomka Kota i z jego perspektywy myśleć o mojej postaci.
- Wyobrażała sobie pani jakie były losy Janiny zanim poznaliśmy ją w filmie?
- Tak. Być może w przypadku tego filmu mocniej niż zazwyczaj się to robi. Musiałam pomóc widzom zrozumieć moją bohaterkę. Dlatego bardzo ważny był dla mnie sam początek, kiedy miałam jedyną okazję obiektywnie pokazać Janinę. A poznajemy ją i jej męża w momencie, kiedy już wcześniej bardzo dużo wydarzyło się w ich życiu. Trzeba było więc to sobie dopisać w głowie. Dużo widz może dowiedzieć się o Janinie również z opowieści jej kochanka – Wojnara, granego przez Grzegorza Damięckiego.
- Powiedziała pani kiedyś o sobie: „Prywatnie jestem superemocjonalna”. Janina wydaje się być podobną osobą. Pomogło to pani zrozumieć jej postępowanie?
- My aktorzy pracujemy na swoich emocjach i na swojej wrażliwości. Jesteśmy wewnętrznie rozwibrowani i dzięki temu mamy szybszy dostęp do większego wachlarza emocji. Korzystam z tego w swoim zawodzie. Przydaje się to w każdej roli, bez względu na to, czy gra się postać ekstrawertyczną czy introwertyczną. Każde z zadań jest inne, a dla mnie ważna jest różnorodność. Postać Janiny spodobała mi się przez to, że ona szuka: może wybiera złe drogi, sprawiając, że kończy się to tragicznie, ale nie chce ugrzęznąć w małżeńskim marazmie i stagnacji.
- Oglądamy w „Wyrwie” aktorski trójkąt, który jednak razem nie spotyka się w żadnej scenie. Inaczej się pracowało pani z Tomaszem Kotem niż z Grzegorzem Damięckim?
- Diametralnie różnie. Często spotykaliśmy się na planie we trójkę, ale rzeczywiście nigdy przed kamerą, tylko na przykład podczas make-upu. Miałam więc okazję obserwować Tomka i Grzegorza oddzielnie i razem. To są zupełnie inne osobowości, które prezentują zupełnie inny rodzaj pracy. Spotkałam się z nimi po raz pierwszy, więc to było dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie. Grzesiek jest aktorem, który ewidentnie potrzebuje dużo skupienia, jest zawsze bardzo przygotowany, ma mnóstwo notatek, dba o spokój w sobie i wokół siebie. Natomiast Tomek jest osobą, która non stop żartuje, potrzebuje interakcji z innymi ludźmi i z tego czerpie energię, by ją już rozwijać w konkretnych scenach. To kompletnie coś innego i oni musieli się ze sobą dotrzeć, bo mają dużo wspólnych sekwencji. Reżyser był bardzo podekscytowany kontrastem, jaki jest między nimi i jak to fajnie działa na ekranie.
- Bartosz Konopka ma na swym koncie dwie oryginalne fabuły – „Krew Boga” i „Lęk wysokości”. Jakie pani znalazła z nim porozumienie?
- Spotkałam się z Bartkiem na planie „Wyrwy” po raz drugi, bo wcześniej pracowaliśmy przy Teatrze Telewizji na podstawie „Lewiatana”. Wtedy się poznaliśmy i wówczas coś kliknęło między nami, bo oboje mieliśmy ochotę spotkać się znowu. Bartek jest reżyserem, który ma niezwykłą kulturę osobistą. Ale też abstrakcyjne poczucie humoru. Praca z nim jest spokojna. Zdarzają się oczywiście intensywne interakcje, ale odbywają się one w dużym komforcie. To zachowanie higieny psychicznej daje poczucie bezpieczeństwa i pozwala odważniej poszukiwać pod względem aktorskim.
- Oglądamy panią obecnie również w serialu historycznym „Dom pod Dwoma Orłami”. To zupełnie inne wyzwanie aktorskie?
- Oczywiście. Zaczęliśmy pracę nad tym serialem cztery lata temu. To było przed wojną i przed pandemią – czyli w zupełnie innym świecie. Kiedy dostałam ten scenariusz, byłam akurat chora i siedziałam w domu. Przeczytałam więc te dziesięć odcinków longiem, bo miałam czas. Wydało mi się, że to tak mocna historia i tak dobrze opowiedziana, że chętnie przyjęłam tę rolę. W montażu reżyser bardzo pozmieniał tę opowieść z różnych względów. Mimo to historia ta ma bohaterów z krwi i kości, a polskie losy pokazane są odważnie i bezkompromisowo. To opowieść przede wszystkim o ludziach – i to przekonało wielu aktorów do tego projektu. Waldkowi Krzystkowi udało się dzięki temu zebrać naprawdę wspaniałą obsadę.
- Kiedyś powiedziała pani: „Lubię takie seriale, które przedstawiają ciekawe portrety psychologiczne postaci”. Tak było w tym przypadku?
- Na pewno. Mogłam w tym serialu stworzyć postać od momentu, kiedy ma osiemnaście lat, do momentu, kiedy jest po pięćdziesiątce. Pod drodze spotyka ją mnóstwo różnych zawirowań i trudnych doświadczeń. Na pewno było to więc dla mnie duże wyzwanie. Ja lubię filmy i seriale, które są blisko bohaterów.
- Grana przez panią Zofia Szablewska przechodzi nie tylko zewnętrzną, ale i wewnętrzną przemianę. Którą było trudniej pokazać na ekranie?
- Obydwie. Jeśli chodzi o przemianę zewnętrzną, to największą trudność mieli charakteryzatorzy. Na ekranie widzimy ich wspaniałą pracę. Z mojego punktu widzenia było to męczące. Trzeba było dać sobie nakleić zmarszczki i nosić je przez cały dzień na planie. Potem doszła łysina i ostatki po tyfusie – czyli nic przyjemnego. Jeśli chodzi o wewnętrzną przemianę, to aktorzy zawsze szukają w roli momentu przełamania swojego bohatera czy bohaterki. Często rozmawiamy o tym ze scenarzystami. Zawsze pytamy o ten moment przemiany. Tutaj nie było z tym problemu. Początkowo Zofia ma sobie totalną czystość, niewinność czy nawet naiwność. Potem dotyka ją wojna – i nabiera większej dojrzałości. Przy zetknięciu z okrucieństwem tego świata, udaje jej się jednak zachować kręgosłup moralny. Dzięki temu pozostaje wierna sobie w tym wszystkim.
- Gra pani w serialu postać sprzed prawie stu lat. Odnalazła pani jednak w niej coś bliskiego sobie?
- Żyjemy w takich czasach, że trudno nie potraktować osobiście tych wszystkich historycznych zawirowań. W tej chwili dużo bardziej to rozumiem niż wtedy, kiedy zaczynaliśmy pracę nad tym serialem. W międzyczasie wybuchła wojna i wokół mnie pojawiło się mnóstwo ludzi, którzy przed nią uciekli z Ukrainy, Białorusi, a nawet z Rosji. Mam więc poczucie, że ta wojna jest w samym centrum mojego życia. A szczerze mówiąc nigdy nie myślałam, że coś takiego mi się przydarzy.
- Serial powstawał dosyć długo. Ciężko było przez ten czas nosić pani w sobie te trudne i dramatyczne emocje Zofii Szablewskiej?
- Najtrudniejsze było to, że w połowie kręcenia serialu wybuchła pandemia. Na początku nikt nie wiedział co to jest i jak się w tym zachować. W związku z tym zdjęcia zostały wstrzymane. Powrót po kilku miesiącach przerwy do tej historii nie był łatwy. Do tego cały czas miałam świadomość, że muszę w sobie trzymać przeżycia mojej bohaterki. Ale ja mam taki sposób pracy, że wszystko sobie notuję. To się bardzo sprawdziło przy tym projekcie, bo składał się on z dziesięciu odcinków i trzeba było zachować spójność tego wszystkiego. Miałam każdą scenę rozpisaną i zanotowane swoje przemyślenia. To mnie uratowało. Po tych kilku miesiącach wszystko sobie przeczytałam i przypomniałam. Poza tym mam taką aktorską umiejętność, że dopóki czegoś nie skończę, to we mnie żyje. A kiedy kończę – to po tygodniu czy dwóch mogę się przełączyć na coś innego.
- Część akcji „Domu pod Dwoma Orłami” rozgrywa się na kazachskich stepach. Pani poznała je jeszcze jako nastolatka, grając w „Córce kapitana”. To wtedy narodziła się pani fascynacja Rosją?
- Tak. To był mój pierwszy kontakt z Rosją i z tym językiem. Nie licząc Wysockiego, którego wtedy słuchał mój tata. Od tamtego czasu Rosja jest bardzo mocno obecna w moim życiu. Tylko już w inny sposób. Z kazachskimi stepami miałam kontakt nie tylko podczas realizacji „Córki kapitana”. Wiele lat później robiliśmy z mężem spektakl oparty na poezji wybitnego kazachskiego poety – tamtejszego Mickiewicza. Spektakl ten był realizowany częściowo po kazachsku, więc mówiłam wiersze w tym języku. Dziś już tego nie pamiętam, ale było to niezwykłe doświadczenie.
- To, że wybrała pani na męża Rosjanina, wynikało trochę z tej młodzieńczej fascynacji Rosją?
- Na pewno nie było to w żaden sposób wykalkulowane, ale faktycznie w jakiś sposób łączy się w jedną spójną całość.
- Mieszkała pani z mężem przez pewien czas w Moskwie. Rosja przy bliższym poznaniu zyskała czy straciła w pani oczach?
- To trudne pytanie. Mieszkałam w Rosji w latach 2010-2014. Ten okres był dla mnie bardzo formujący. W tym czasie kultura rosyjska rozkwitała i wszystkim wydawało się, że ten kraj zmierza w stronę demokracji. Z dzisiejszej perspektywy oczywiście widać, że plany Putina były zupełnie inne, natomiast my wtedy tego nie widzieliśmy. Zresztą nie tylko my. Mąż był dyrektorem artystycznym teatru w samym sercu Moskwy na Patriarszych Prudach. Nie spotykał się jednak z żadną cenzurą. To, że zdecydowaliśmy się wyjechać w 2014 roku, wynikało jednak z tego, że zauważaliśmy, iż coś zaczyna się zmieniać na gorsze. Ministerstwo Kultury wprowadziło nową politykę kulturalną, która głosiła co jest słuszne, a co nie. Na początku pojawił się zakaz przekleństw. Kropką nad i okazała się dla nas aneksja Krymu.
- Wyjeżdżając z Rosji, mieliście państwo przeczucie tego, co się obecnie dzieje za naszą wschodnią granicą?
- Na pewno mieliśmy świadomość, że będzie coraz gorzej. Kiedy otruto i uwięziono Nawalnego, poczuliśmy, że już nie ma odwrotu. Wtedy podjęliśmy decyzję, że nie chcemy tam już więcej jeździć. Nikt z nas nie przewidywał jednak, że to się skończy w taki sposób.
- Zostawiliście państwo w Rosji wielu przyjaciół artystów. Jak oni sobie teraz radzą?
- Większość naszych przyjaciół wyjechała z Rosji. Właściwie prawie zaraz po wybuchu wojny. Teraz tułają się po świecie i próbują swoje życie budować na nowo.
- W Polsce też?
- Też. Choć stosunkowo niewielu Rosjan tu przyjechało. Polska jest bowiem trudnym krajem dla tamtejszych uchodźców. Z różnych względów. Najtrudniejsze jest wyrobienie jakichkolwiek dokumentów pozwalających na normalne funkcjonowanie. Mamy tu wokół siebie trochę młodych ludzi, którzy zawsze byli po stronie opozycji i nigdy na Putina nie głosowali. Widzę więc z jakimi problemami oni się borykają.
- To dlatego głośno pani mówi, że jest przeciwna zbiorowej odpowiedzialności Rosjan za wojnę z Ukrainą?
- Tak. Bo doskonale potrafię postawić się na ich miejscu. Wystarczy wyobrazić sobie, co by było, gdyby również w Polsce rządy jeszcze bardziej się zradykalizowały. Jeśli byłabym z nimi utożsamiana – to byłoby dla mnie bolesne. Dlatego potrafię zrozumieć tych Rosjan, którzy porzucają swoją ojczyznę i z pełną pokorą przyjmują wszystko to, co ich spotyka za granicą. Na pewno są w Europie miejsca, gdzie jest jakiś pomysł na wspieranie Rosjan, którzy są po tej słusznej stronie, co wydaje mi się z ludzkiej perspektywy ważne i właściwe. Ale też z tej perspektywy, że być może kiedyś będą to ci ludzie, którzy przyniosą Rosji jakąś zmianę. Dlatego warto pomagać takim inicjatywom, które pokazują, że to nie cały ten naród jest zły i okrutny, tylko tworzą go też tacy, którzy są przerażeni polityką Putina.
- A jak funkcjonują ci ludzie kultury, którzy zostali w Rosji?
- Oczywiście nie każdy jest w stanie z dnia na dzień wyjechać ze swojego kraju. Ludzie mają przecież rodziny czy pracę. Kiedy z nimi rozmawiam, to okazuje się, że obecnie w Rosji nie ma jakiejkolwiek przestrzeni publicznej na swobodne mówienie tego, co się myśli. Dla ludzi świadomych co się naprawdę dzieje, to prawdziwy koszmar. Dlatego tak wielu Rosjan wyjeżdża. Można by zadać pytanie: dlaczego oni się nie buntują? Buntowanie się w kraju totalitarnym jednak nie jest proste. Na pewno łatwiej było demonstrować przed wybuchem wojny. W tej chwili nie ma w Rosji takiej siły, która mogłaby zorganizować jakiś sensowny sprzeciw, który nie skończyłby się powszechnymi aresztowaniami.
- Pani mąż zrzekł się rosyjskiego obywatelstwa. Ten gest pomógł mu odnaleźć się w obecnej sytuacji?
- Czy pomógł? Na pewno była to jasna deklaracja, po której stronie się opowiada. Kosztowało go to jednak mnóstwo emocji. Mój mąż jest przecież rosyjskim pisarzem. Nawet jeśli obecnie zakazanym na terytorium Rosji, to pozostaje człowiekiem tamtej kultury. W jego mniemaniu nie było jednak wyjścia. Dlatego staram się go w tym wspierać.
- A jak tłumaczycie państwo to, co się teraz dzieje swej córce?
- Rozmawiamy z nią w miarę otwarcie. Ma prawie dziesięć lat, więc dużo rozumie. Oczywiście nie pokazujemy jej całego okropieństwa tej wojny, bo jest dzieckiem. Tyle osób i tyle historii przewija się przez nasz dom, że ona widzi to na co dzień. Chodzi do szkoły międzynarodowej, gdzie są dzieci również z Rosji czy z Ukrainy. I oni wszyscy jakoś razem funkcjonują. Pocieszające jest to, że potrafią znaleźć wspólny język, a smutne – to, że muszą o takich rzeczach rozmawiać.
- Myśli pani, że w jakiejś najbliższej perspektywie sytuacja w Rosji zmieni się na tyle, że będziecie państwo tam mogli wyjeżdżać i pracować?
- Trudno mieć nadzieję, że w Rosji pojawi się demokracja, bo właściwie nie wiadomo jak miałoby się to wydarzyć. Wszyscy przywódcy opozycyjni siedzą w więzieniu, a większość narodu wspiera obecną władzę. Dlatego nie mam w sobie optymizmu w tej kwestii. Jeśli jednak władza, by się w Rosji kiedyś zmieniła, to i tak nie za bardzo jestem w stanie wyobrazić sytuację, w której miałabym tam wrócić i pracować. Bo jednak uświadomienie sobie skali poparcia rosyjskiego narodu dla Putina, było dla mnie dosyć traumatyczne. Zdaję sobie oczywiście sprawę z wielu procesów, które sprawiły, że tak się dzieje i rozumiem geniusz rosyjskiej propagandy. Wiem, że większość Rosjan nie ma paszportu, nigdy nie była za granicą, nie mówi w obcych językach. W związku z tym boją się tego, co jest obce i wybierają to, co znają. To wszystko nie jest jednak dla mnie żadnym usprawiedliwieniem. Trudno by mi było więc funkcjonować wśród ludzi, którzy prezentują taką postawę wobec tego, co się teraz dzieje.
- Niedawno powiedziała pani, że pomysł na prowadzony z mężem Dom Artystyczny Weda się wyczerpał. Co to oznacza?
- Wraz z wybuchem wojny zmieniliśmy profil naszej fundacji. Jest wokół nas mnóstwo uchodźców z Rosji, Białorusi i Ukrainy. Priorytetem stało więc dla nas tworzenie takich projektów, przy których mogliby oni pracować. Wielkim optymizmem napawa mnie to, że są oni w stanie ze sobą razem działać i tworzyć. Szukamy więc wzajemnych punktów stycznych przy poszanowaniu wszelkich odmienności i tożsamości.
- Przygotowujecie spektakle z udziałem uchodźców?
- Tak. Jesteśmy w tej chwili w trakcie prac nad projektem „Mahamaya Electronic Devices”. To spektakl na podstawie tekstu mojego męża, który powstaje w trzech językach: po polsku, po rosyjsku i po ukraińsku. Będziemy z nim jeździć po świecie, by dotrzeć do tych, którym może być potrzebny. Od strony aktorskiej i realizacyjnej tworzą go właśnie Polacy oraz uchodźcy z Rosji, Ukrainy i Białorusi. Polską wersję pokażemy na początku czerwca w Warszawie.
- Kto finansuje to przedsięwzięcie?
- To wszystko prywatne pieniądze. Częściowo nasze, ale przede wszystkim od sponsorów. Są mecenasi, którzy chcą inwestować w takie projekty. Ale cały czas poszukujemy środków i jesteśmy otwarci na różnego rodzaju współpracę.
- Na koniec pozwolę sobie zapytać panią o zdrowie. Powiedziała pani bowiem głośno w zeszłym roku, że jest chora na stwardnienie rozsiane. Jak się pani dziś czuje?
- Dziękuję – dobrze. Opowiedziałam publicznie o mojej chorobie nie dlatego, że miałam jakąś wielką potrzebę podzielenia się swoją prywatną historią, ale dlatego, że funkcjonuje dużo mitów na temat tej choroby. A teraz jest bardzo dobra wiadomość: w grudniu pojawiła się refundacja na bardzo skuteczne lekarstwa blokujące jej rozwój. Wcześniej obejmowała ona tylko tych, którzy byli w jej poważnym stadium, a obecnie otrzymali ją również ci, u których wykryto ją na wczesnym etapie. Bo cały myk w przypadku SM polega na tym, aby ją zahamować, kiedy czujemy się jeszcze w stu procentach sprawni i zdrowi. Jeżeli się tę chorobę zacznie leczyć odpowiednio wcześnie, to można z nią funkcjonować całkowicie normalnie. I trzeba o tym głośno mówić, bo SM ciągle budzi u nas niepotrzebne przerażenie.