Krzysztof Antkowiak pracuje nad tym, aby rozwijać się duchowo i zawierzać Bogu
Niektórym wydaje się, że wycofał się z show-biznesu, bo nie ma go w mediach. Nic bardziej mylnego. Z tym, że dzisiaj swym śpiewem przede wszystkim wielbi Boga.
Kiedy w 1988 roku jako piętnastolatek wyśpiewał w Opolu swój przebój „Zakazany owoc”, uznano go za cudowne dziecko polskiej piosenki. Nie uniósł jednak wielkiej popularności w tak młodym wieku. Z biegiem lat popadł w nałogi – alkohol i hazard. Uwolnił się z ich szponów dzięki wierze w Boga. Dziś kontynuuje piosenkarską karierę, ale z dala od świata celebrytów. Jest nie tylko wokalistą, ale również komponuje i pisze teksty.
- Część dzisiejszych moich odbiorców dorastała razem ze mną i mają jakiś sentyment do tamtych czasów, w których razem byliśmy młodzi. Słuchali wtedy moich piosenek i są teraz ciekawi jak tworzę. I jest często z ich strony niemałe zaskoczenie, gdy się o mnie dowiadują, bo przecież wiele lat temu zniknąłem z mediów. Dla mnie to jest też fajne, że mogę spotkać tych ludzi i dać im coś zupełnie innego, niż przed laty, bo w tamtym czasie miałem 15 lat i byłem wykonawcą śpiewającym czyjeś utwory – mówi w serwisie 10 Tysięcy.
Jak grom z jasnego nieba
Jego ojcem był zmarły niedawno Witold Antkowiak – założyciel słynnego Duetu Egzotycznego, który z czasem przerodził się w Tercet Egzotyczny. Nic więc dziwnego, że w domu pełno było muzyki, a w centralnym miejscu stało pianino. Szybko okazało się, że mały Krzyś ma dobry słuch i głos. Już jako pięciolatek wszedł na scenę u boku ojca i zaśpiewał „Rivers Of Babylon”. Był jednak normalnym dzieckiem: najbardziej lubił kopać z chłopakami piłkę na podwórku, a latem pluskać się w jeziorze.
- Pasję do muzyki miałem zawsze. Gdy byłem mały, zamiast na poduszkach spałem na winylowych płytach. Ojciec się śmieje, że wybierałem te najlepsze, które jemu udało się gdzieś zdobyć. Perły typu „The Wall” Pink Floyd czy wcześniej płyty Raya Charlesa, Jamesa Browna – wspomina w „Vivie”.
Rodzice posłali małego Krzysia do szkoły muzycznej, gdzie uczył się gry na fortepianie. Jednocześnie rozwijał wokalną pasję, uczestnicząc w różnych konkursach dla dzieci i młodzieży. Kiedy w 1986 roku pojawił się na festiwalu w Koninie, zwrócił na niego uwagę Krzesimir Dębski. Tak mu się spodobał młody chłopak, że zarekomendował go Jackowi Cyganowi. W efekcie Krzyś zaczął występować w programie telewizyjnym „Dyskoteka pana Jacka”. Dwa lata później Dębski i Cygan postanowili wysłać młodego wokalistę na festiwal w Opolu ze swą piosenką „Zakazany owoc”.
- Trochę deprymowała mnie obecność wielu gwiazd, które wcześniej znałem tylko z małego ekranu. Kiedy jednak wszedłem na scenę i zacząłem śpiewać, poczułem ogromną radość. Nie spodziewałem się jednak, że odniosę taki sukces. Dlatego dwa dni później zapomniałem już o Opolu i ponieważ były wakacje, wróciłem na Mazury, gdzie czekali na mnie koledzy. Interesowała mnie wtedy piłka nożna i kąpiele w jeziorze, a nie bycie gwiazdą popu. Dlatego ta popularność spadła na mnie jak grom z jasnego nieba – opowiada w Onecie.
Jest impreza, można potańczyć
Z dnia na dzień piętnastoletni piosenkarz stał się gwiazdą popu. Dziewczyny za nim szalały, wieszając sobie jego plakaty nad łóżkami, a chłopcy zaciskali pięści z zazdrości. Nic dziwnego, że Krzyś szybko odczuł na sobie mroczne strony popularności. Ze szczególną niechęcią spotkał się w szkole ze strony nauczycieli. „Nasza gwiazda wróciła, posłuchajmy, co nam teraz powie” – usłyszał, kiedy zjawił się na zajęciach.
- Rodzice nie zdawali sobie sprawy, że moja popularność będzie miała taki wymiar. Płyta, która wyszła po Opolu, sprzedała się w ogromnej ilości, została złotą płytą i złotą kasetą. „Zakazany owoc” stał się piosenką „Lata z Radiem”, okrzyknięto ją największym przebojem roku 1988. Ja tak naprawdę zorientowałem się, co się dzieje, dopiero na wakacjach, gdy ludzie podchodzili, prosząc mnie o autografy – podkreśla w „Vivie”.
Mimo, że jego popularność budziła zazdrość u pedagogów, skończył Akademię Muzyczną w Poznaniu. Wtedy postanowił wyjechać do Warszawy, aby rozpocząć dorosłą karierę. Demo młodego piosenkarza spodobało się Grzegorzowi Ciechowskiemu, który postanowił wyprodukować mu nowy album. Gdy „Delfin” pojawił się na rynku, nie wywołał większego zainteresowania mediów. Załamało to chłopaka, sprawiając, że zaczął szukać zapomnienia w alkoholu.
- Stałem się takim weekendowym pijakiem, któremu się wydawało, że wszystko jest w porządku, bo są znajomi, jest dobra impreza, można potańczyć. Najgorsze jest to, że nałóg na początku jest nieuświadomiony. Każdy nałogowiec, niezależnie od tego, czy jest alkoholikiem, hazardzistą czy narkomanem, nie uznaje, że w jego życiu pojawił się problem. Uważa, że ma nad tym kontrolę. Ja również przez długi czas oszukiwałem się, że nie mam problemu z alkoholem – zdradza w „Magazynie Lubelskim”.
W szponach hazardu
Kiedy pewnego razu Krzysztof wracał z występów w Stanach Zjednoczonych, spóźnił się na samolot. Taksówkarz, który wiózł go na lotnisko, zaproponował wtedy, że pokaże mu Atlantic City – świątynię hazardu na wschodnim wybrzeżu USA. Piosenkarz zgodził się i zasiadł za stołem do ruletki. Wtedy otworzył się przed nim zupełnie nowy świat. Miał spędzić w kasynie dwie godziny, a wyszedł kompletnie spłukany nad ranem. Wsiąkł w ten sposób w hazard na dobre.
Po powrocie do Polski zaczął regularnie odwiedzać stołeczne kasyna. Adrenalina, którą dawał mu hazard, sprawiała że potrafił o czwartej nad ranem zrywać się z łóżka i jechać, żeby zagrać na nowym automacie. To doprowadziło go na skraj wyczerpania i sprawiło, że zaczął myśleć o samobójstwie.
- Czułem, że osiągnąłem dno i nie jestem w stanie sobie z tym poradzić. Pomyślałem sobie: „Jesteś nic niewart. Jesteś kompletnym zerem”. Zacząłem czytać, jak to zrobić. Miałem wszystko zaplanowane – wspomina w „Vivie”.
Pomoc nadeszła z niespodziewanej strony. Jego ówczesna dziewczyna namówiła go na mszę o uwolnienie. I stało się: podczas żarliwej modlitwy Krzysztof doznał niespodziewanej przemiany. W jednej chwili został uwolniony od nałogu hazardu. Wkroczył jednocześnie na ścieżkę pojednania z Bogiem. Wiernie podąża nią do dzisiaj.
- Pracuję nad tym, aby się rozwijać duchowo i być coraz bliżej Boga. Za najważniejsze uważam zawierzenie – pozostawienie Bogu wszystkiego tego, co zazwyczaj wydaje się nam, że zależy od nas samych. Pracuję nad tym, aby jak najmniej tych rzeczy pozostawiać sobie. To jest trudne, bo każdy z nas chce sam wszystko kontrolować. A im bliżej Boga jesteśmy, tym wyraźniej rozumiemy, że nie zależy to od nas, ale od Niego – podsumowuje w Onecie.