Łukasz Simlat czasem ma już dość życia życiem swych filmowych bohaterów
Dorastał w cieniu kopalni, ale nie został górnikiem. Zachował jednak wielki sentyment do rodzinnego Sosnowca. W Warszawie ciągle czuje się obco i ucieka z niej, kiedy tylko może.
Choć gra w kinie i telewizji od ponad dwóch dekad, dopiero w ostatnich latach udało mu się przebić do pierwszej ligi. Wszystko zaczęło się od występu w „Bożym Ciele”, a potem poszły świetne role w „(Nie)znajomych”, „Broad Peak”, „Furiozie” i „Sonacie”. Nie inaczej rzecz się ma z serialami. „Matka” czy „Rojst” sprawiły, że i w tej formule się sprawdził. Występy te potwierdzają, że jest wszechstronnym aktorem i do pełnego kompletu brakuje mu tylko czysto komediowej roli.
- Zostałem aktorem, żeby nie być dwa razy w tym samym miejscu, bo nawet jak grasz ten sam spektakl, to jest zupełnie inny, niby ten sam, ale zupełnie inne są przecież emocje. Myślę, że właśnie dlatego, żeby móc przeżyć sobie kilka żyć. Aczkolwiek zaczynam czuć coś takiego i to pojawia się w momentach przesytu, że ja już mam dość życia życiem jakiejś postaci z kartki papieru, bo łapię się na tym, że brakuje mi czasu na moje własne życie – śmieje się w serwisie Anywhere.
Wymiana energii
Wychował się na sosnowieckim blokowisku, które stało w cieniu kopalni zatrudniającej większość mężczyzn z okolicy. On nie znał swojego ojca, bo ten odszedł od matki jeszcze przed jego urodzeniem i nie chciał utrzymywać kontaktu z bliskimi. Zastępował mu go dziadek, który przeżył dwie wojny. Mały Łukasz uwielbiał słuchać jego opowieści i bawić się na działce, którą uprawiał nieopodal osiedla. Cały ciężar utrzymania rodziny spadł jednak na matkę chłopca, która była lekarką.
- Po lekcjach pałętałem się po szpitalach, przychodniach, domach pacjentów. Kiedy dyżurowała w przychodni, schodziłem do apteki, do pani Bożenki. Godzinami obserwowałem, jak kładzie na wagę odważniki – te miligramowe mogła złapać wyłącznie pęsetą – i odmierza różne proszki, które potem mieliła w moździerzu i mieszała, tworząc lekarstwa na zamówienie. Po pracy w przychodni jeździłem z mamą na wizyty domowe – wspomina w „Twoim Stylu”.
Łukasza od małego ciągnęło do kina. Kiedy ktoś w rodzinie kupił sobie kamerę wideo, przy każdej okazji prosił, aby filmować jego wygłupy. Będąc w liceum otrzymał od mamy własną. Dzięki temu kręcił z kolegami zwariowane filmy, na których prezentowali abstrakcyjne poczucie humoru. Nic więc dziwnego, że w trzeciej klasie trafił do studia aktorskiego Art-Play w Katowicach. Odebrał tam tak dobre przygotowanie, że za pierwszym razem zdał do stołecznej Akademii Teatralnej.
- Uwielbiałem Teatr Telewizji. Matka pozwalała mi go oglądać. Zobaczyłem też program z Wojciechem Mannem i Krzysztofem Materną. On kończył moje liceum. Zobaczyłem tę wymianę energii. I mimo, że była ona w telewizji, poczułem ją. Postanowiłem, że chcę w tym uczestniczyć, zrobić wszystko, żeby to się zdarzyło – opowiada w „Elle”.
Aktorski rzemieślnik
Cztery lata szkoły aktorskiej były dla Łukasza wielkim przeżyciem. Chłonął jak gąbka wiedzę przekazywaną mu przez przyszłych kolegów po fachu. Kiedy wkroczył w świat teatru i kina był pełen entuzjazmu – ale rzeczywistość szybko pokazała mu, że nie ma lekko. Kiedy jego koledzy szybko pięli się na szczyt, on musiał dorabiać do teatralnego etatu występami podczas dni miast, reklamowaniem różnych produktów i rozdawaniem cukierków w metrze.
- Teatr to zupełnie inny rodzaj energii. Nie potrafię sobie bez tego wyobrazić życia. Jest tam pewna doza szczerości. Oklaski po spektaklu komediowym dla mnie nie są zachowaniem wymuszonym. Śmiech jest spontaniczny – prawdziwy. Lata temu zauważyłem, jak ta maszyna doskonale funkcjonuje – aktor gra, publiczność reaguje. Łaknę tej właśnie niewiadomej – co się wydarzy podczas spektaklu, co się popsuje. Tu nie można powiedzieć „stop” – podkreśla w serwisie Tylko Toruń.
W kinie pierwszą poważną rolę powierzyła mu Izabela Cywińska w „Kochankach z Marony”. Zwrócił tym samym uwagę branży na siebie – i zaczęły się pojawiać coraz ciekawsze propozycje. Za występ w „Zjednoczonych Stanach Miłości” otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego na festiwalu w Gdyni. Powtórzył potem ten sukces za sprawą „Amoku”. Odskocznią od tych mocno dramatycznych ról, okazał się dla niego rozrywkowy serial „BrzydUla”.
- Staram się podchodzić do tego zawodu w sposób rzemieślniczy. Jak na początku czegoś nie wiem, to próbuję wyciągnąć te odpowiedzi od osób, które będą się mną – jakby to powiedzieć – opiekowały na planie, to znaczy od reżysera i operatora. Zawsze staram się tę partyturę zapisać w domu, a dzieje się to na tyle wcześnie, że raczej poruszam się już w zakresie przez siebie wymyślonym. To się zazwyczaj sprawdza – deklaruje w Interii.
Samotne podróże
Początkowo nie przebierał w scenariuszach, bo chciał dużo grać. Branżowe nagrody sprawiły jednak, że mógł pozwolić sobie na wybieranie ciekawszych propozycji. Kiedy pojawiał się na planie, dawał z siebie wszystko. Te wysokie wymagania wobec siebie, przykładał także do kolegów i koleżanek. W efekcie zdarzało mu się zwracać im uwagę, kiedy pracowali na pół gwizdka. To sprawiło, że zyskał opinię „trudnego” we współpracy.
- Ja chętnie słucham o swoich słabszych stronach, to mnie rozwija, bo chcę się uczyć. Chcę żyć tak, żeby nikomu nie zrobić krzywdy i pracować najuczciwiej, jak umiem. Profesjonalizm wymaga, żebyśmy czasu nie marnowali. Dlatego trzeba czasami punktować błędy partnerów. I to jest paradoks naszego zawodu. Zrobisz to, a usłyszysz, że trudno się z tobą pracuje – irytuje się w „Vivie”.
Ponieważ głęboko wchodzi w role, nie jest mu łatwo po zakończeniu zdjęć oczyścić się z emocji swej postaci. Poszukując sposobu na taki reset, zauważył, że dobrze mu robią samotne podróże. Swój azyl znalazł na Helu, gdzie udaje mu się ukryć przed ciekawskimi. Lubi też żeglować na Mazurach. To pasja, którą odkrył u siebie już w liceum. Dziś jest wytrawnym żeglarzem, któremu niestraszny żaden szkwał. Za każdym razem wraca jednak do domu w Warszawie, gdzie czeka na niego wyrozumiała żona i ukochany pies.
- Oboje z żoną przeszliśmy koronawirusa. Po czterech trudnych tygodniach, kiedy schudłem sześć kilogramów, miałem nogi jak z waty, zadychę i stale podwyższoną temperaturę, zaczął nam chorować pies Franuś i w końcu zdechł. Po pół roku zdecydowaliśmy: „Bierzemy psa”. Teraz, gdy wracam z pracy, gdzie na planie otacza mnie 50 osób, zastanawiam się, gdzie uciec, żeby choć przez chwilę pobyć sam na sam ze swoim psem – podkreśla w „Twoim Stylu”.