Nigdy nie miałam wątpliwości, po co to było
Anna Dulęba-Stec, pseudonim „Giewont” w czasie Powstania Warszawskiego miała 15 lat, była harcerką i sanitariuszką. Dziś mieszka w Krakowie.
Jak dla pani rozpoczęło się powstanie?
Jako harcerka byłam w tzw. oddziałach pomocniczych AK. Żadna z dziewcząt w naszym zastępie nie miała skończonych 16 lat, więc nasza drużynowa zażądała pisemnej zgody rodziców.
Pani mama się zgodziła?
Nie miała najmniejszych wątpliwości! Wręcz odwrotnie. Była dumna, że jej młodociana córka chce być w konspiracji. Sama pracowała jako wolontariuszka dla wysiedlonych z terenów włączonych do Rzeszy, kolportowała prasę podziemną, a wcześniej, jeszcze w czasie wojny bolszewickiej, działała w Polskiej Organizacji Wojskowej. Ojciec, dwukrotnie ranny legionista, w II RP oficer zawodowy w randze majora. We wrześniu ’39 wzięty do niewoli przez bolszewików, uciekł z transportu do Katynia. W czasie okupacji był w partyzantce AK, w masywie Gorców.
Dla mnie poczucie patriotyzmu było naturalne. Takie było wychowanie w domu, w szkole. 1 lipca 1944 roku złożyłam przyrzeczenie harcerskie, bardzo uroczyste, z pełną konspiracją - sobotnie popołudnie, zasłonięte okna i słowa Roty: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłuszną prawu harcerskiemu”. Przeszłam szkolenie sanitariuszki.
1 sierpnia miałyśmy obowiązek obserwowania dzielnicy w pobliżu Starego Miasta, a konkretnie placów Teatralnego i Piłsudskiego. Chodziłyśmy w podwójnych patrolach - ja z druhną Teresą Kulwieć.
Nie wiedziałyście wtedy, że tego dnia rozpocznie się powstanie.
Informacja o tym nie dotarła do najniższych szczebli konspiracji. Wiadomo było tylko, że coś wisi w powietrzu, że konfrontacja nastąpi. Front był blisko, po drugiej stronie Wisły huczały działa.
Obserwację rozpoczęłyśmy o godz. 9. W południe mogłyśmy iść na chwilę do domu. Od rana padał cichy, siąpiący deszcz. Spódniczkę, bluzkę i blezerek miałam przemoczone do nitki. Sandałki też przemokły. Pojechałam tramwajem do domu przebrać się. Mieszkałam po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. Wyszło słońce, więc założyłam letnią sukieneczkę w kratkę, z krótkim rękawkiem, legitymację szkolną i chusteczkę włożyłam do kieszonki. Tak wyszłam z domu. O godz. 15 już byłam na swoim punkcie obserwacyjnym. Zbliżała się czwarta, wzmagał się ruch, ludzie wychodzili z pracy. Wielu przyjeżdżało wtedy do Warszawy, bo uważało, że duże miasto jest bezpieczniejsze. Czuliśmy jednak, że zbliża się moment decydujący. Marzyło nam się, że wyzwolą nas alianci. Ale już wiedzieliśmy, kto pierwszy dotrze do nas ze wschodu. I że to nie jest nasz przyjaciel, a Warszawa musi powstać.
Pani, wtedy 15-letnia, też miała tego świadomość?
Tak. Wszyscy mieli. Już było wiadomo o sprawie katyńskiej. Niemcy, kiedy odkryli groby, zrobili ogromną robotę propagandową, żeby pokazać, że to bolszewicy wymordowali około 20 tysięcy polskich oficerów. Moja mama pochodziła z polskiej rodziny zamieszkałej w Kijowie. Po traktacie ryskim z 1921 roku, który ustalał nowe granice, mama chciała wrócić do wolnej Polski. Przyjechała, ale ze świadomością tego, czym jest bolszewia.
Podczas okupacji chodziłam na tajne nauczanie w szkole hafciarsko-trykotarskiej. Niemcy dopuszczali dla chłopców zawody budowlane, techniczne, a dla dziewcząt krawieckie. Ale ta szkoła to był tylko szyld, przykrywka. Dziergałyśmy jakieś głupstwa, miałyśmy przedmioty zawodowe, ale pod tym kryła się historia, geografia, język polski i francuski. Ambitne dziewczyny - wszystkie chciały się uczyć. Bo myśmy byli przygotowywani, że po wojnie będziemy podglebiem, na którym odbuduje się niepodległa Polska.
W tym okrutnym czasie okupacji były weselsze momenty?
Człowiek jest silny, ma wielką chęć życia i chce je na siłę ratować. Potrafi się cieszyć, w różnych warunkach starać się żyć w miarę „normalnie”. W niemieckich obozach jeńcy wystawiali sztuki teatralne. Choć były rzadkie przypadki, że ludzie się załamywali. Moja mama, pianistka, handlowała papierosami, byśmy miały za co żyć. Ja rano szłam na lekcje, popołudniami miałam zbiórki. Co z tego, że naprzeciwko szkoły była tzw. Mała Pasta, urząd telefonów niemieckich. Mieliśmy okna matowe do połowy, więc nie wiedzieli, co się u nas dzieje. Była godzina policyjna, więc trzeba było się przyzwyczaić, że po ósmej nigdzie się nie wychodzi.
Wróćmy do 1 sierpnia. Patrolujecie ulice i…?
Chodzimy dookoła placów Teatralnego i Piłsudskiego - spokojnym, czujnym krokiem. Gdyby coś się wydarzyło na naszym odcinku, mamy natychmiast pobiec do punktu kontaktowego przy ul. Nowogrodzkiej. Jesteśmy na tyłach teatru, a tu raptem strzały. Otwiera się okno na górze w pałacu Bruhla, widzimy karabin maszynowy, Niemca w hełmie, który kieruje broń na plac Piłsudskiego. Kule biją o asfalt. Nie ma mowy, żeby przebiec na Nowogrodzką i zdać meldunek. Niemiec pokazuje ręką, żeby się chować do bramy. Wpadamy tam bezradne, wśród tłumu ludzi, co raz wbiegają nowi. Dochodzi godz. 17. Przez następne dwie godziny plac jest pod ostrzałem. Później się okazało, że w tym potrzasku, na zapleczu teatralnym znalazło się około czterystu osób.
O czym pani wtedy myślała? Bała się pani?
Proszę pani, myśmy piąty rok żyli w okupacji. Naprzeciwko naszej szkoły, jeszcze w 1943 roku, hitlerowcy dokonali masowej egzekucji. O świcie przywieźli z Pawiaka 20 więźniów i ich rozstrzelali. Gdy przyszłyśmy do szkoły, na chodniku było pełno krwi. Wiedzieliśmy, że jest wojna. Ludzie ginęli w łapankach, żyliśmy w anormalnym świecie. To był stan permanentny.
Zapada zmierzch, strzelanina trwa, widać pierwsze pożary. Schodzicie do piwnic.
To był normalny odruch, żeby zejść do schronu. Ale wspaniały gmach teatru nie miał normalnych piwnic. To były wielkie pomieszczenia o sklepieniach łukowych, na potężnych filarach, z szerokimi korytarzami. Wchodzimy głębiej, patrzymy i zdumienie: część ścian świeżo odmalowana na biało, pod ścianami łóżka żelazne, z białą pościelą, szpitalniane, szafki z lekami i opatrunkami, podstawowe narzędzia chirurgiczne. I nikogo. Żywego ducha. W Warszawie takich punktów sanitarnych - wtedy o tym nie wiedziałam - było przyszykowanych około dwustu. Miała tam przybyć załoga, ale widocznie ich też zaskoczył wybuch powstania i nie dotarli. A tu pojawiają się ranni, z postrzałami. Wysuwa się jedna pani, mówi: ja nie jestem lekarzem, ale felczerką, mogę nieść pomoc. Na co my z Teresą, że jesteśmy harcerkami, po przeszkoleniu sanitarnym. Z boku leżały poskładane fartuchy. Założyłyśmy je. No i tak spontanicznie zorganizowała się pomoc medyczna.
W czasie powstania nie raz pani życie było zagrożone.
Pewnej nocy do podziemi wpadł niemiecki oddział. Kolbami rozwalili bramę. Rozbiegli się szukając powstańców i zajmując cały kompleks Teatru Wielkiego i Opery. Starsza pani zarzuciła mi chustkę na głowę. Nie wiedziałam, dlaczego. O święta naiwności, nie myślałam, co mnie, młodziutkiej dziewczynie, może grozić.
Jeden z Niemców przechodząc świecił latarką prosto w oczy. Mnie zerwał chustkę z głowy. Pociągnął za rękę korytarzami przez puste podziemia. W pewnym momencie każe mi stanąć pod ścianą, świeci latarką w oczy, wyjmuje pistolet i celuje we mnie. Uświadamiam sobie, że to koniec. Reakcja w takiej chwili jest niekontrolowana. Krzyczę: „Jakim prawem mnie chcesz rozstrzelać!? Ja mam prawa więźnia, nawet w tym bezprawiu, mam prawo się wyspowiadać”. Wściekłość nie daje prosić o litość. A on wtedy rechocze, że chciał mnie przestraszyć i opuszcza pistolet. Taki żart. Żartować z ludzkiego życia... Idziemy dalej, drzwi do mieszkań pootwierane, pusto, nikogo nie ma, wchodzimy. I taka dziwna sytuacja, bo on pyta, skąd jestem, mówi, że mnie odprowadzi do mamy. Tu walki, strzelanie, pali się pół Warszawy... Absurd! I w tym momencie - to jest opatrzność - do tego pustego mieszkania wchodzi oficer niemiecki. Każe żołnierzowi natychmiast wyjść. I prowadzi mnie z powrotem do schronu.
W takich chwilach człowiek traci chyba młodzieńczą ufność i beztroskę.
Dotarła do mnie świadomość, że jestem zdana na przypadkowe sytuacje, zupełnie nieprzewidywalne. Skąd ten oficer w pustym mieszkaniu? Co go obchodziło, co ze mną zrobi ten żołnierz? A jednak obudziło się w nim jakieś współczucie, że może stać się krzywda tej młodej dziewczyneczce. Zawsze mówię: wszędzie są ludzie.
Takie przeżycia sprawiają, że się dojrzewa. I docenia się wartość życia. Bo w pewnym momencie człowiek został pozbawiony wszystkiego: rodziny, skromnego bytu w jednym pokoiku. To kształtuje charakter, siłę woli. To dała mi też służba harcerska w konspiracyjnej drużynie. Nie brawurę, ale pewność siebie, odwagę. U mnie był zawsze optymizm. Wierzyłam, że coś musi się stać i odwrócić złą sytuację.
Podkreśla pani, że ogrom zniszczeń Warszawy był niemożliwy do wyobrażenia.
Gdy po kilku dniach wypędzono nas z podziemi na plac Piłsudskiego, mogłam jeszcze zobaczyć piękny pałac Saski z kolumnadą i pałac Bruhla - Niemcy zniszczyli je później. Ogrom zniszczeń widać było po przejściu ogrodu Saskiego na plac Żelaznej Bramy. Idąc w kolumnie uchodźców przez Ochotę i Wolę mijaliśmy kikuty domów, poprzewracane tramwaje, popalone, wymarłe miasto. Zapamiętałam na zawsze swąd spalenizny, ohydny, nieprzemijający. Warszawa płonęła. Zobaczyłam też tę biedną, nieszczęsną ludność cywilną. Niemcy pędzili nas z ukochanego miasta. Z dziećmi na rękach, z tobołami na plecach, z dziecięcymi wózkami z dobytkiem. Pół miliona ludzi wyszło tym sposobem z Warszawy.
Kiedy pierwszy raz po powstaniu zobaczyła pani stolicę?
Po roku. Już zburzoną… Pożegnałyśmy się z mamą 1 sierpnia po obiedzie, zobaczyłyśmy się w końcu listopada, w Krakowie. Zamieszkałyśmy w schronisku przy ul. Dietla, robiłam III klasę gimnazjalną w szkole Królowej Wandy na Oleandrach. Od września mama dostała posadę w szkole muzycznej w Gliwicach.
Ale jeszcze pod koniec sierpnia 1945 pojechałyśmy do Warszawy. Wrażenie koszmarne. Dworca nie było, więc pociąg nie dojeżdżał do centrum, powstała zajezdnia kilometr przed dawnym dworcem. Szłyśmy piechotą, widząc straszne zniszczenia, leje po bombach. Poszłam do mojej kochanej szkoły - śladu po niej nie było, wypalona, zrujnowana. A budynek Pasty idealnie ocalał. Szalone kontrasty. Coś się spaliło, coś zostało. Nasz dom, duży, z czasów secesji - część przy Mokotowskiej została, a narożnik i część od strony Wilczej dostała trzy bomby. Ale życie zaczęło się tlić. Dom spalony, parter ocalał, więc zaraz jakiś sklepik się otwierał.
Ludzie wracali.
Na czym, według pani, dziś polegać powinien patriotyzm?
Mamy cudowny, wspaniały czas. Od trzystu lat Polska nie miała takiej prosperity jak dziś. Granica niemiecka przyjazna, z Rosją dość poprawne stosunki, życzliwi inni sąsiedzi. Poziom życia szalenie wzrósł, świat się otworzył, są możliwości wyjazdów. Wyrosło pokolenie, które od 70 lat nie wie, co to wojna. Wychowywali się w lepszych lub gorszych warunkach, ale nic im nie zagrażało. Powojenne pokolenia włożyły wysiłek w to, co mamy. I trzeba czerpać z tego garściami, cieszyć się!
Nie potrzeba nam wcale obrony terytorialnej. Dziś obrona polega na współpracy. Co z tego, że kupimy sobie samolot albo drona? Jako kraj średniej wielkości nie obronimy się sami. Powinniśmy działać w ramach Unii Europejskiej, NATO. Przez ostatnie 25 lat wytworzyliśmy wspaniałe instytucje, dorównaliśmy innym państwom. Z obrzydzeniem patrzę, jak się niszczy tę demokrację, o którą walczyliśmy. Patriotyzm nie polega na wydawaniu miliarda złotych, żeby szkolić weekendowych żołnierzy… Potrzebna nam armia wyszkolona technicznie, znająca języki. Armia zawodowa to warunek konieczny i bezwzględny. Każde państwo musi się bronić, bo wolność nie jest dana raz na zawsze. Ale dziś bardziej niż klasyczna walka liczy się wysoka technologia, ataki hakerskie, umiejętności sparaliżowania elektronicznych systemów dowodzenia przeciwnika.
Mówi się, że Powstanie Warszawskie było błędem, że straty były niewspółmierne do zysków.
Głos zabierają ludzie, którzy nie żyli w tamtych czasach. W tamtym momencie nie było innego wyjścia. Myśmy marzyli, żeby chwycić za broń. Warszawa była do powstania przygotowana. W lipcu 1944 roku warszawska ulica kipiała młodością, Polską, entuzjazmem. Wszyscy tacy radośni, szczęśliwi. No, promienieli po prostu! Tego entuzjazmu nie dało się ugasić. Niemcy się wyciszyli, przestały chodzić te trójki w hełmach, z wilczurami. Od Pragi, przez most Poniatowskiego jechali Niemcy na otwartych ciężarówkach. Wcześniej tacy butni, pewni siebie, a teraz brudni, zarośnięci, w bandażach przemokniętych krwią. Zjawisko niesamowite, takich nie widzieliśmy. Zawsze człowiek uciekał przed nimi na drugą stronę ulicy…
Ale może warto było poczekać.
A gdyby weszli Sowieci, myśli pani, że by nas nie rozstrzelali? Że młodzi ludzie położyliby uszy po sobie i pozwolili obcej armii robić, co chce? Losy historii są nieprzewidywalne. Dziś też mamy różne dylematy, na przykład: czy warto było rozpocząć wojnę w Iraku?
Na dwudziestu pięciu powstańców tylko jeden miał broń.
Sądzono, że opanowanie stolicy przez Polaków potrwa kilka dni. Liczono na pomoc aliantów, na zrzuty, na broń zdobyczną na Niemcach. Wierzono, że uda się opanować zakłady wytwórcze. I ten zapał, ta ogromna radość w Warszawie, że wojna się kończy, że Niemcy, rozbici, cofają się. To się musi udać! Wszystkie powstania zaczynały się z wiarą, że się powiedzie. Bez wiary, optymizmu, pewności, że zwyciężymy, nie byłoby sensu podejmować walki. Jan Nowak-Jeziorański, słynny kurier z Warszawy, wrócił do Polski ze świadomością, że na Zachód nie mamy co liczyć. Powiedział to dowódcom. Ale generał Bór-Komorowski uznał, że jest już za późno, już wydano rozkazy... Na początku wśród cywili było dużo życzliwości. Później było gorzej, pojawiły się rozczarowania, pretensje. Choć w mojej rodzinie nigdy nie usłyszałam pytania: po co to było?