Paulina i Wojtek, historia miłości silniejszej od śmierci
Kiedy Wojtek zginął, myślałam, że już nigdy nie będę cieszyć się życiem. I że już nigdy nikogo tak nie pokocham. Dziś wiem, że można kochać tego, którego już nie ma i tego, który jest obok. Siedem lat po tragedii na Mont Blanc mogę powiedzieć: jestem bardzo szczęśliwa - opowiada Paulina Kozub-Chwastek, wdowa po alpiniście Wojtku Kozubie. Jutro memoriał - w formie biegu na Babią Górę - upamiętniający tego przedwcześnie zmarłego wspinacza z Krakowa.
Byli ze sobą trzy lata. Długo, niedługo?
Na pewno intensywnie. Góry, podróże, miłość. I radość z ciąży Pauliny, o której dowiedzieli się na Elbrusie. Natalka urodziła się siedem lat temu. Ma wielkie, niebieskie oczy. Po tacie.
Wojtek zginął, kiedy miała miesiąc.
Przez te trzy wyjątkowe lata Wojtek zabierał Paulinę w Himalaje, Alpy, Tienszan i na Kazukaz.
Polecamy->>> Góry zabrały mi męża, ale wciąż je kocham. Inaczej
Ale to Babia Góra była ich magicznym miejscem. Po południu wsiadali w samochód i jechali do Zawoi. Często, gdy wysiadali z auta, było już ciemno. Najpierw przez chwilę wpatrywali się, z dołu, na Babią - zawsze zdawała im się majestatyczna, trochę groźna, tajemnicza - a potem szybko na nią wbiegali. Za dwie godziny byli z powrotem w aucie. Wrócić do Krakowa, wyspać się, rano iść na uczelnię, do pracy. I znów na Babią.
W pewnym momencie to był ich rytuał.
- Dlatego właśnie memoriał Wojtka nie mógłby odbywać się gdzieś indziej - Paulina uśmiecha się swoimi szarozielonymi, serdecznymi oczami (bo należy do tych osób, które uśmiechają się nie tylko ustami, ale i oczami).
- To już siódmy raz. Zawsze ostatnie tygodnie przed biegiem są bardzo trudne. Kosztuje mnie to mnóstwo stresu, pracy, energii, zaangażowania - opowiada Paulina. - Ale za każdym razem, jak już spotykamy się jesienią pod Babią Górą, żeby pobiegać i wspólnie powspominać Wojtka, myślę sobie: to piękny moment. Nie wyobrażam sobie, żeby tego memoriału miało nie być, żebym miała zrezygnować z organizowania go.
- Czujesz, że jesteś to Wojtkowi winna?
- Nie, nie o to chodzi. Nie czuję żadnej powinności. Wojtek, gdziekolwiek teraz jest, na pewno jest bardzo szczęśliwy. Był tak dobrym człowiekiem (wiem, że zawsze tak mówi się o zmarłych, że to banał, ale mój Wojtek naprawdę był wyjątkowy), że na pewno spotkała go po tej drugiej stronie nagroda. Nie potrzebuje już naszej wdzięczności, czasu, rytuałów. To my, żywi, potrzebujemy pamiętać o dobrych ludziach.
Na zawsze
Nie sądziła, że miłość jak z bajki istnieje naprawdę.
Marzyła, żeby jej chłopak był himalaistą, odkrywcą, człowiekiem pasji. Żeby miał wielkie serce, inspirującą osobowość i żeby kochał ją najbardziej na świecie.
I wtedy, w podkrakowskich skałkach, poznała Wojtka. Jednego z najzdolniejszych polskich wspinaczy młodego pokolenia.
Paulina miała wtedy 17 lat.
Okazało się, że tacy ludzie istnieją. Że taka miłość może przytrafić się naprawdę.
- Zamknąć Wojtka w określeniu „himalaista”, to jak nie powiedzieć o nim prawie nic. Był człowiekiem wielu pasji, którego wszędzie jest pełno, który robi mnóstwo rzeczy - opowiada dziś Paulina. - Biegał po górach, jeździł na rowerze, wjeżdżając na przełęcze na wysokości pięciu tysięcy metrów. Wspinał się w skałkach, zdobywał góry, również te, na których nikt nigdy wcześniej nie był, bo Wojtek miał duszę odkrywcy, eksploratora. Śpiewał, grał na pianinie, występował w zespole metalowym; był przecież po szkole muzycznej - opowiada Paulina.
Ale Wojtek Kozub znany był przede wszystkim ze swoich osiągnięć wspinaczkowych. Wyznaczał nowe drogi między innymi w Karakorum i Alpach, był autorem przejść zimowych w azjatyckich górach, zdobywał dziewicze szczyty - najgłośniej było o tym, jak z Łukaszem Deptą i Andrzejem Głuszkiem, - jako pierwsi ludzie w historii - stanęli na zachodnim wierzchołku sześciotysięcznika Honboro w Karakorum.
Środowisko go doceniało, nagradzało, niektórzy nazywali Wojtka „nadzieją polskiego himalaizmu”. Ale dla niego liczyła się pasja, nie poklask. - Był najskromniejszym człowiekiem, jakiego poznałam - wspomina Paulina.
Pokazywał jej świat, góry. Pierwszy raz leciała z nim samolotem.
Gdy była w klasie maturalnej, Wojtek zabrał ją w miesięczną podróż do Nepalu. Pobrali się, gdy Paulina miała 19 lat. Wcześnie?
Być może, ale Paulina nie miała żadnych wątpliwości. Wiedziała, że to ten jedyny. Że to miłość na całe życie, że już zawsze będą razem.
Są, w pewnym sensie.
W 2010 roku pojechali razem na Kaukaz. Oboje mieli brać udział w słynnym biegu na Elbrus.
Paulina była osłabiona, nie w formie, nie przeszła więc eliminacji. A zaraz potem, na pięciu tysiącach, dowiedziała się, że jest w ciąży.
To był magiczny wyjazd. Powód do świętowania był podwójny: rosnące pod sercem Pauliny nowe życie i - choć w mniejszym stopniu - sukces sportowy Wojtka (jako jeden z kilkunastu uczestników z całego świata, ukończył bieg w kilkugodzinnym limicie czasu. Standardowo wyjście na Elbrus zajmuje ludziom kilka dni).
Najgorszy z dni
20-letni człowiek, któremu w życiu nie przytrafiło się nic naprawdę złego, ma poczucie nieśmiertelności.
Paulina pamięta, jak czytała książkę Olgi Morawskiej, żony tragicznie zmarłego na ośmiotysięczniku Dhaulagiri himalaisty. Nawet nie przeszło jej przez myśl, że ich mogłoby spotkać coś podobnego. Że Wojtek mógłby zginąć w górach.
A już na pewno nie na Mont Blanc, na którym przecież był wcześniej kilka, a może i kilkanaście razy, w tym dwukrotnie z Pauliną.
Dla doświadczonego alpinisty, zdobywcy niezdobytych wcześniej gór, który wspinał się po Himalajach, Hindukuszu, Karakorum, ta wycieczka była jak niedzielny spacer.
Ale i on kończy się czasem tragicznie.
Był środek lata.
Wojtek już schodził ze szczytu, wszystko szło w porządku.
I wtedy z góry spadł kamień. Jeden zabłąkany kamień, który spadł wprost na Wojtka. Nie mógł z tym nic zrobić.
Gdy przyleciał helikopter, nie było żadnych wątpliwości, że Wojtkowi nie da się już pomóc. Znajomi, którzy byli z nim, nie mieli odwagi zadzwonić do Pauliny. Skontaktowali się z jej rodzicami.
To jest ten jeden dzień w życiu Pauliny, o którym do dzisiaj nie potrafi opowiadać.
Jej rodzice bali się, że zrobi sobie coś złego. Mama przyszła, żeby pogadać z Pauliną.
- Masz córkę, masz dla kogo żyć, jeszcze będzie dobrze - powtarzała Paulinie.
A jej zdawało się, że świat się zawalił. Że nic, co dobre i piękne, nie ma już prawa przyjść.
Mimo że widziała ciało Wojtka, miała okazję, żeby pożegnać się z mężem (czego wdowy po niektórych himalaistach są pozbawione), przez pierwsze tygodnie nie mogło to do niej dotrzeć.
Szczoteczka do zębów Wojtka stała wciąż w łazience- obok jej szczoteczki. Jego adidasy, w przedpokoju, obok jej butów.
- Nigdy nie ruszę jego rzeczy, będą zawsze tam, gdzie ich miejsce - obiecywała sobie. W głowie setki razy projektowała sobie, jak to będzie, jak Wojtek wreszcie wróci. Jak już okaże się, że to wszystko to tylko zły sen.
Kiedy dotarło do niej, że tak się nie stanie - że Wojtek już nigdy nie stanie w drzwiach, nie oświadczy „to była pomyłka” - pojawiła się wściekłość.
Paulina rozwaliła oprawione w ramkę zdjęcie z ich ślubu. Maniakalnie chowała wszystkie jego rzeczy.
Nie muszę odcinać grubą kreską swojego poprzedniego życia od obecnego. One przenikają się, ale jest w tym harmonia, spokój
Krzyczała ze złości.
Dopiero po tej fali wściekłości, złości, wielkiego gniewu coś się zmieniło. Wtedy, powoli, zaczęła żyć w miarę normalnie.
Było ciężko, boleśnie, ale odnalazła siły, żeby opiekować się dzieckiem, chodzić na uczelnię, wrócić do swoich pasji.
Prawdziwe ukojenie jednak długo nie przychodziło. Może również dlatego, że miała potrzebę rozmowy o Wojtku, ale wszyscy bali się poruszać z nią ten temat.
Pytali o Natalkę, o studia, o podróże (bo Paulina miała po śmierci Wojtka potrzebę, żeby jeździć w góry, wspinać się, jakby całemu światu chciała udowodnić, że góry są bezpieczne, że jej mąż miał po prostu pecha), ale nie o śmierć Wojtka. I nawet nie o jego życie.
Wojtek był tematem tabu.
Pamięć
Taką pierwszą okazją do dłuższych rozmów o Wojtku był właśnie pomysł memoriału. Znajomi Wojtka i Pauliny, Gabrysia i Krzysiek Gajdzińscy (dziś zajmują się organizacją profesjonalnych biegów) wymyślili to wydarzenie, żeby pomóc finansowo Paulinie i małej Natalce - w założeniu memoriał miał być charytatywny.
Paulina nie chciała się na to zgodzić; uważała, że wiele jest osób w Polsce, o świecie nie mówiąc, które bardziej niż ona potrzebują pomocy materialnej.
Pomyślała za to, że taki bieg mógłby być okazją, żeby o Wojtku rozmawiać. O Wojtku pamiętać. Że to cenne również dla Natalki, która przecież nie będzie pamiętać swojego taty, a powinna dowiedzieć się, jakim cudownym był człowiekiem.
Trasa biegu ma 14 kilometrów.
- To nie jest bardzo długi dystans, ale przewyższenia są spore - tłumaczy Paulina. - Do tego Babia jest kapryśną górą. Często na dole świeci słońce, jest piękna pogoda, a na górze wieje wiatr, pada deszcz, jest niemiłosiernie zimno - dodaje.
Pierwsze memoriały, wspomina, to była kameralna impreza dla przyjaciół Wojtka. Z roku na rok impreza się rozrastała i stawała coraz bardziej profesjonalna.
Teraz mają już całkiem sporo zaprzyjaźnionych sponsorów, którzy są z nimi od lat, a pula nagród w tegorocznej edycji wynosi 20 tysięcy złotych (wiadomo, że nie o nagrody w tym wszystkim chodzi, ale pokazuje to, jak memoriał Wojtka ewoluował).
Zrozumienie
W organizacji memoriału Paulinie pomaga Tomek, jej drugi mąż.
- Gdy zmarł Wojtek, wydawało mi się, że już nigdy nikogo tak nie pokocham. Że po prostu nie da się tak kochać - opowiada kobieta.
I wtedy w jej życiu pojawił się Tomek. Kolega Wojtka; nie jakiś bliski, ale znali się, lubili, czasem zdarzało im się wspólnie spędzać czas.
Tomek pokazał jej, że życie znów może być piękne. I że nie musi zapominać o Wojtku, żeby tak było.
Dziś stanowią czteroosobową rodzinę.
Tomek jest dla Natalki świetnym tatą; zajmuje się nią, kocha, troszczy się. Zresztą dziewczynka tak właśnie się do niego zwraca: tato. Wie, że tego drugiego, po którym ma wielkie, niebieskie oczy i mnóstwo energii, ma w Niebie. Półtora roku temu urodził się natomiast Szymek, zapatrzony w starszą siostrę.
To wcale nie znaczy, że odkąd Paulina pozbierała się po śmierci Wojtka i zakochała w Tomku, jej życie zawsze jest usłane różami.
Pierwsze dziecko jej i drugiego męża, dziewczynka o imieniu Zosia, urodziło się z ciężką wadą genetyczną.
Zosia była z nimi tylko przez trzy godziny. Wiedzieli z Tomkiem, że ich dziecko będzie bardzo chore, że przeżyje kilka godzin, dni, najwyżej miesięcy. Ale bardzo chcieli, żeby Zosia przyszła na świat; żeby ją zobaczyć, dotknąć, pożegnać się. Kobiet, które podejmują inną decyzję, Paulina nie ocenia. - Każdy ma inną konstrukcję psychiczną - tłumaczy.
Nawet najtragiczniejsze chwile są z Tomkiem do wytrzymania, bo Paulina wie, że ma obok siebie wspierającego, troskliwego człowieka. Że razem są silni.
- Tomek jest bardzo ciepłym i dobrym mężczyzną. Daje mi przestrzeń, żeby pamiętać o Wojtku, bardzo pomaga w organizacji memoriału - opowiada Paulina. - Rozumie, że mam potrzebę, żeby rozmawiać o pierwszym mężu, żeby opowiadać o nim Natalce. I żeby wciąż go kochać. Ja z kolei, za tę wolność i zrozumienie, kocham Tomka jeszcze bardziej.
- Czy to, że znali się z Wojtkiem, sprawia, że Tomkowi jest łatwiej ciebie zrozumieć? - pytam.
- Nie wiem, czy dzięki temu Tomkowi jest łatwiej. Być może jest wręcz przeciwnie. Tym bardziej świadczy to o jego mądrości i wyjątkowości - mówi Paulina. - Przyznam szczerze, że nie wiem, czy sama odnalazłabym się w podobnej sytuacji. Czy potrafiłabym zostawić tyle przestrzeni dla zmarłej osoby, nie być o nią zazdrosna, żeby mnie to nie bolało. Tomek jest gigantem. Dzięki niemu nie muszę odcinać grubą kreską swojego poprzedniego życia od nowego. One się przenikają, ale jest w tym jakaś harmonia, spokój. Nie muszę zapominać o ukochanej, zmarłej osobie, żeby kochać tego, który jest obok.
- Jesteś dziś szczęśliwa?
- Bardzo. Jestem bardzo szczęśliwa.