Piotr Fronczewski - wrażliwy łobuz o czułym sumieniu
Chociaż zagrał niezliczoną ilość ról w teatrze, filmie i telewizji, wszyscy pamiętamy go przede wszystkim jako pana Kleksa i Franka Kimono. Ironia losu? Niekoniecznie – wszak ma niezwykły talent komediowy.
Coraz rzadziej oglądamy go na małym i dużym ekranie. Ostatnio w dwóch sezonach popularnego serialu „Rojst”. Wygląda na to, że jednak choroby dały mu się we znaki. Wszak od dawna miał kłopoty z sercem – arytmię, przez którą musiał się poddać operacji. Podobnie z biodrem, bo i ono wymagało reperowania przez chirurgów. Wszystko wskazuje jednak na to, że zobaczymy go niebawem w nowej wersji „Akademii pana Kleksa”. Może to będzie pożegnanie aktora z ekranem?
- Jestem już starym człowiekiem, a ktoś taki nie jest już potrzebny. Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Nie mam za bardzo ochoty o coś walczyć, z kimkolwiek rywalizować czy zabiegać o role. Zresztą, nigdy tak nie miałem. (...) Byłem przekonany, że na starość będzie mi pod tym względem lżej, gdyż mam jakieś doświadczenie i być może więcej wiem, ale okazuje się, że jest trudniej. W efekcie każde wejście w nowy projekt jest wyczerpującym budowaniem czegoś od początku – mówi w Onecie.
Wrodzony talent
Jego ojciec ledwo przeżył wojnę: był w trzech obozach i po powstaniu warszawskim wyjechał do Łodzi. Tam poznał swą przyszłą żonę. Para pobrała się i w 1946 roku przyszedł na świat ich syn. Piotruś wychowywał się jednak już na ruinach stolicy: wraz z kolegami ganiał po zgliszczach dawnych kamienic i taplał się w kałużach powstałych po lejach bomb. Był bowiem ruchliwym i radosnym dzieckiem, które lubiło łobuzować na podwórku.
- Całymi dniami grałem w piłkę nożną i rozrabiałem. Moje zainteresowania trochę się skanalizowały, gdy dostałem pierwszy motorower. To był Simpson o pojemności 50 centymetrów sześciennych, który mój dzielny tata wniósł na czwarte pięto przedwojennej kamienicy, gdzie mieszkaliśmy. Gdy nie było rodziców w domu, udało mi się go uruchomić, ale potem nie wiedziałem, jak mam zgasić silnik! – śmieje się w serwisie Nowiny 24.
Ojciec trzymał w domu dyscyplinę. Kiedy mały Piotruś łobuzował za bardzo, w ruch szedł skórzany pasek. Wtedy w obronie syna stawała bardziej wyrozumiała matka. Ojciec chłopca pracował w Teatrze Syrena i kiedy organizowano tam mikołajkowe przyjęcia dla dzieci, zabierał go ze sobą. Aby dostać prezent, trzeba było powiedzieć wierszyk lub zaśpiewać piosenkę. Maluchy popisywały się więc swymi artystycznymi umiejętnościami.
Piotrusiowi tak dobrze szło, że obecna na jednym z takich spotkań telewizyjna redaktorka, zaprosiła go na nagrania do telewizji. I okazało się, że chłopiec ma wrodzony talent: w ślad za występami na małym ekranie, poszły występy w teatrze, gdzie dzielił garderobę z samym Adolfem Dymszą. Mając zaledwie 12 lat Piotruś zaliczył swój kinowy debiut w filmie „Wolne miasto”. Na jakiś czas musiał jednak zrezygnować z aktorstwa, kiedy zebrał w szkole sześć dwój na półrocze.
Szlachetność i prostota
Kiedy zbliżał się do matury, zobaczył na scenie Teatru Narodowego występ Gustawa Holoubka. Tak się nim zachwycił, że postanowił zostać aktorem. Na jego roku w stołecznej akademii teatralnej były same indywidualności: Daniel Olbrychski, Andrzej Seweryn, Jerzy Zelnik i Maciej Englert. Mimo to, potrafił od razu zwrócić na siebie uwagę. Nic więc dziwnego, że kiedy skończył szkołę, sam Kazimierz Dejmek przyjął go do swego zespołu.
Pisana mu była również kariera filmowa: w latach 70. stworzył kilka wybitnych kreacji w obrazach reprezentujących „kino moralnego niepokoju”, oddających rozterki ówczesnej inteligencji w dobie gierkowskiej propagandy sukcesu. Jednak to nie występy w „Particie na instrument drewniany”, „Pokoju z widokiem na morze” czy „Kung-Fu” sprawiły, że przeszedł do historii kina, ale główna rola w przeznaczonej dla młodej widowni „Akademii pana Kleksa”.
- Lubię ten film, powstawał w czasach, kiedy brakowało gwoździa, kleju i deski, a trzeba było wyczarować bajkę. Ale dzięki temu, że „Pan Kleks” jest skromny, bez fajerwerków i efektów, których dziś mamy w nadmiarze, uwodzi kolejne pokolenia swoją szlachetnością i prostotą. Mnie też przypomina zabawy z mojego dzieciństwa, kiedy budowało się ludzika z kasztanów i wymyślało niekończące się przygody – wspomina w „Gali”.
W latach 80. dał się poznać nie tylko jako aktor teatralny i filmowy, ale również kabaretowy. Jego występy Pod Egidą były nagrywane na wideo i krążyły po całej Polsce. Stąd kiedy Andrzej Korzyński wymyślił postać Franka Kimono, parodiującą modę na szlagiery disco, zgłosił się właśnie do niego z pomysłem na jej zagranie. I był to strzał w dziesiątkę: „King Bruce Lee karate mistrz” stał się ponadczasowym hitem, odkrywanym i uwielbianym przez kolejne pokolenia młodych Polaków.
Dobry dom
Kiedy przeprowadzał się z mieszkania rodziców do swego własnego, poznał na schodach w kamienicy piękną dziewczynę. Ponieważ nie mogła mu wyjść z głowy, zapukał do jej drzwi i umówił się na randkę. Ewie spodobał się młody aktor – i para wzięła ślub. Wkrótce potem na świat przyszły dwie córki młodych małżonków: Kasia i Magda. Piotr kupił „malucha” i cała czwórka jeździła nim w lecie co niedzielę poza miasto.
- Codzienną krzątaniną wokół córek zajmowała się moja żona Ewa. To ona chodziła na wywiadówki i odrabiała z nimi lekcje: ja byłem w domu tym, który wyprawia się na polowania i przynosi łupy. Nasz dom był dobry. Nawet jeśli odbiegający od wzorców z podręcznika do pedagogiki. Dawaliśmy dzieciom swobodę, a one były na tyle inteligentne i poukładane, że nie zawodziły naszego zaufania – podkreśla w „Gali”.
Rodzinna idylla trwała do czasu, kiedy na planie serialu „07 zgłoś się” Piotr poznał młodą i piękną koleżankę po fachu – Joannę Pacułę. Para wdała się w płomienny romans i aktor musiał oszukiwać najbliższych. Jego sumienie nie wytrzymało jednak tego długo. W pewnym momencie wyznał żonie wszystko, a ta wspaniałomyślnie mu wybaczyła, decydując się na odbudowanie zrujnowanego małżeństwa. I udało się: para jest ze sobą już prawie pół wieku.
- Uważam, że nie wolno kalać miłości przyjaźnią, bo miłość jest czymś o wiele wyższym. Miłość nie jest z tego świata. Z żoną przyzwyczailiśmy się do siebie. Coraz bardziej zaczęliśmy się szanować, dostrzegać rzeczy, które wcześniej nie były zauważalne i które zaczynają tę wspólność budować. A potem pojawił się rodzaj wdzięczności, że jesteśmy razem – podsumowuje w „Fakcie”.