Pokonał 500 kilometrów w górach piechotą, żeby pomóc dzieciom
- To była jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie mnie spotkały w życiu - mówi Michał Łygan spod Oświęcimia. W dziesięć dni przeszedł 500 kilometrów Głównego Szlaku Beskidzkiego. Wszystko, by pomóc niepełnosprawnym dzieciom.
Michał Łygan, żołnierz krakowskiej jednostki Wojsk Specjalnych Nil, mieszka w Zaborzu. Obok Zaborza, w Oświęcimiu, mieszkają z kolei półtoraroczna Jagoda i trzyletni Gabriel Bartosiewicze.
Dziewczynka urodziła się w 33. tygodniu ciąży z niedotlenieniem mózgu i dużą część swojego krótkiego życia spędziła w szpitalu. Lekarze rozpoznali u niej wadę serca i wady genetyczne. Ma chorą śledzionę, płuca, zmniejszone napięcie mięśniowe. Nie siedzi, nie mówi. Wymaga ciągłej opieki, leczenia i rehabilitacji.
Jej brat, Gabriel, od urodzenia ma problemy ze słuchem i choruje na astmę. Mówi pojedyncze słowa, wymaga rehabilitacji.
Michał Łygan ma 45 lat i jest wolontariuszem fundacji Małej Orkiestry Wielkiej Pomocy. Ma dobre serce i świetną kondycję. Podejrzewa się u niego ponadprzeciętną zdolność do poświęceń. Kocha góry i lubi pomagać innym. Jesienią zeszłego roku postanowił połączyć te zainteresowania. Cel zrealizował w zeszłym miesiącu.
Mały rycerz
Gdy Michał Łygan dotyka słupka z czerwoną kropką w Ustroniu (Beskid Śląski), który oznacza koniec jego długiej wyprawy, z oczu wielu osób, które go witają, płyną łzy wzruszenia.
Sam wędrowiec wydaje z siebie potężny ryk szczęścia, który przestraszyłby niedźwiedzia, po czym pada na kolana. Dziękuje Bogu za to, że pozwolił mu zrealizować cel - pokonać 500 kilometrów Głównym Szlakiem Beskidzkim i zebrać pieniądze na leczenie Jagody i Gabriela. Zakładał, że będzie to 10 tysięcy złotych. Udało się zebrać o siedem tysięcy więcej.
- Gdy zobaczyłem uśmiechnięte twarze dzieci, to była dla mnie największa nagroda - wspomina. Wiele osób okrzyknęło go bohaterem, choć on się tak nie czuje. Mówi o sobie, że był tylko katalizatorem, który umożliwił zebranie środków na leczenie Jagody i Gabriela.
Gdy dotarł do mety, wolontariusze i pracownicy fundacji oraz dziesiątki osób, które kibicowały pułkownikowi podczas wyprawy, zaprowadzili go na ustroński rynek. Z głośników poleciała „Pieśń o Małym Rycerzu”:
Choć mały ciałem, rębacz wspaniały,
wyrósł nad pierwsze szermierze.
I wieki całe będą śpiewały
pieśni o małym rycerzu.
Michał śmieje się, że sam jest skromnych rozmiarów, jak tytułowy rycerz. Jednak jego wyczyn kwalifikuje się do tych wielkich. Pokonanie 500 kilometrów z miejscowości Wołosate w Bieszczadach do Ustronia w Beskidzie Śląskim, przez Beskid Sądecki i Niski, Gorce, Beskid Wyspowy, Makowski i Żywiecki, zaprawionym turystom górskim zajmuje nawet trzy tygodnie. Michał trasę pokonał w dziesięć dni, bez wsparcia logistycznego - nie miał zarezerwowanych noclegów, podczas wędrówki nie mógł liczyć na pomoc od wykwalifikowanego zespołu, jak to często bywa przy pokonywaniu określonych tras w rekordowym tempie. Cel osiągnął sam.
Choć nie do końca.
Duchowa wędrówka
- Pan Jezus szedł ze mną cały czas, to mój najlepszy przewodnik i towarzysz - mówi Michał. Podczas wędrówki prowadził z Bogiem wielogodzinne rozmowy o sobie, swoich dzieciach i przyjaciołach.
Wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny, my też jesteśmy tutaj z konkretnego powodu. Na tej trasie naprawdę działy się cuda
- dodaje.
Jednego dnia panował potworny upał. Podpułkownik, z przygotowaną w plecaku litrową butelką wody, szedł, pokonując niestrudzenie kolejne kilometry. W pewnym momencie zorientował się, że zostało mu już bardzo mało wody, a do kolejnej miejscowości, gdzie mógłby napełnić butelkę, było jeszcze wiele kilometrów. - Przestraszyłem się, bo jako żołnierz wiem, jak niebezpieczne jest odwodnienie. Można upaść i już nie wstać - mówi Michał.
Nie było jednak wyjścia, musiał iść dalej. W pewnym momencie, w środku lasu, zobaczył, że na ściętym pniu drzewa stoi zgrzewka wody. - To były półlitrowe butelki wody gazowej - zarzeka się Michał. Wypił duszkiem dwie, kolejne dwie wziął do plecaka, a resztę zostawił dla innego potrzebującego wędrowca.
- To niesamowite. Takich sytuacji było więcej. Spotykałem na trasie ludzi, którzy byli niezmiernie życzliwi, pomocni. Okazywało się, że z niektórymi miałem nawet wspólnych znajomych albo pochodzenie. Z wieloma mijałem się podczas trasy, a później spotykałem ich w miejscach noclegowych, do których docierałem - wspomina. - Niektórzy mówią, że Beskidy to „Polska B”, bo jest bieda. Dla mnie to „Polska A”, ludzie są tam wspaniali.
Dziennie pokonywał piechotą od 40 do 60 kilometrów. Z góry zbiegał, żeby nadrobić czas. Gdy tylko droga była asfaltowa, Michał przebywał ją truchtem - tak było szybciej. Szedł w deszczu, upałach, nie raz napotkał na potężną burzę. Raz kilkanaście godzin szedł w mokrych ubraniach, bo chmury bez przerwy wyciskały z siebie hektolitry wody.
Mimo to Michał nie pamięta momentu załamania. Gdy żołnierz zakłada cel, uparcie do niego dąży. Najważniejsze to nie wybiegać za bardzo myślami do przodu. Skupić się na najbliższej górce, którą trzeba pokonać. I być dobrej myśli.
Ale optymizmem nie uniknie się wszystkich problemów.
Pokonać ból
Po mniej więcej dwustu kilometrach Michałowi zaczęły doskwierać niewygodne buty. Solidne trekkingi okazały się niezbyt dobrym pomysłem na tak długą wędrówkę. Obtarte stopy bolały, pojawiły się pęcherze. Michał w plecaku, który ważył około dziesięciu kilogramów, miał na zmianę sandały. Jednak te nie przyniosły wielkiej ulgi. Żołnierz był zmuszony poprosić o pomoc wolontariuszy fundacji MOWP. Ale nie chodziło o opatrzenie ran, tylko o… dowiezienie innych butów.
W butach do biegania było lepiej, chociaż ostatnie trzy dni trasy to była walka z bólem
- opowiada.
Dokuczała szczególnie lewa noga, Michał zaczął kuśtykać. W ten sposób odciążał poranioną stopę, ale nadmiernie obciążał prawą. Żeby uniknąć kolejnej kontuzji, zaciskał zęby i - nie zwracając uwagi na ból - starał się rozkładać ciężar ciała równomiernie na obie stopy. - Po kilkuset metrach szedłem już normalnie, chociaż ostatni odcinek był sporym wyzwaniem.
Przez głowę mu nie przeszło, żeby zrezygnować.
Żołnierza nie jedne wojskowe buty w życiu obtarły. W walce z samym sobą pomogła dyscyplina wojskowa i umiejętność zapanowania nad bólem. - Po jakimś czasie można się do niego przyzwyczaić. A ja miałem wielką motywację - pomoc Jagodzie i Gabrielowi i podziękowanie Bogu za to, że dwójka moich dzieci jest zdrowa - mówi.
Żeby wstawać codziennie o trzeciej nad ranem, a później maszerować przez szesnaście godzin, motywację trzeba mieć potężną. Tak samo jak przygotowanie.
Drugi dom
Michał do wyprawy szykował się siedem miesięcy. - Zacząłem z postanowieniem noworocznym, czyli drugiego stycznia - opowiada z uśmiechem. Na siłownię chodził cztery razy w tygodniu, niemal codziennie biegał, pokonując trasy 18-20 kilometrowe. Do tego specjalna dieta, układana przez profesjonalistkę oraz regularne badania. I góry. Michał spędzał w nich każdy weekend.
- Zimą wypracowałem taki system, że chodziłem po górach nocą. Wtedy jest jasno od śniegu, a nie chciałem zostawiać syna na całe weekendy samego - mówi. Góry nie mają przed nim żadnych tajemnic, dlatego wędrówki nocne nie stanowiły problemu. - Znam w Beskidach każdy krzaczek, jak któryś urośnie, to od razu to widzę - śmieje się.
Dla Michała góry są drugim domem. Hobby, które przerodziło się później w zamiłowanie, rozwinęło się już w szkole, kiedy wychodził na swoje pierwsze wędrówki - czasem samotne, czasem z kolegami. Mówi, że z pasją do gór się urodził. - Zdeptałem chyba wszystkie szlaki w górach świętokrzyskich, Tatrach, Bieszczadach, Beskidach - wymienia. - Czuję się ich częścią, tam mogę też przebywać sam na sam z Bogiem - dodaje.
Duchowo do wędrówki był przygotowany na trzysta procent. Z pełnym przekonaniem twierdzi, że wyprawa to była jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie mu się przydarzyły w życiu. I zapowiada, że to na pewno nie ostatni jego wyczyn.