Skarby w Uhryniu, czyli muzealna pasja według Edwarda Burczaka
Edward Burczak pierwszy raz przyjechał do Uhrynia na obóz harcerski. Był rok 1977, mieszkał w okolicach Malborka i nie miał pojęcia o Łemkach, których po wojnie wywieziono stąd na sowiecką Ukrainę. Dziś ze swadą opowiada o dawnych mieszkańcach Beskidu Sądeckiego, a w starej stodole i stajni urządził niezwykłe muzeum.
„Chata Gazdy. Prywatne muzeum etnograficzne i nie tylko Ziemi Sądeckiej w Uhryniu” - taka tablica wita przyjezdnych, opodal drogowskazu z nazwą wioski. Drewniane litery przybite do desek chroni daszek z gontu. Po bokach lampy naftowe i wiekowe sprzęty rolnicze. Z drugiej strony tablicy małe deseczki układają się w zarys Polski, a strzałka wskazuje na południowo-wschodni skrawek kraju z napisem „Skarby tej ziemi”.
Tych skarbów gospodarstwo kryje ponad 600. Najstarsze mają miliony lat, najmłodsze pochodzą z połowy minionego wieku. Ile dokładnie ich jest, sam właściciel nie wie. Większość trzyma w budynkach gospodarczych przerobionych na muzealne sale. Mieszka z rodziną obok - w drewnianym domu z murowaną dobudówką. Duża, przeszklona weranda od wiosny do jesieni tonie w kwiatach. Część ścian porasta gęsta winorośl. Pod oknem płot z brzozowych żerdzi, na których wiszą gliniane garnki. Koło schodów przysypia bury kocur.
Burczakowie słyną z gościnności. Zanim gospodarz zacznie opowiadać i oprowadzać po swoim muzeum, na stole ląduje ciasto ze śliwkami, dzieło żony Urszuli. To ona, razem z malowniczymi górami, sprawiła, że młody Edek prawie pół wieku temu porzucił nadmorskie Żuławy dla Beskidu Sądeckiego. W przyszłym muzeum wcześniej gospodarował ojciec pani Urszuli, a potem ona z mężem wychowywała dziewiątkę dzieci.
Kresowe korzenie i łemkowska wioska
Edward Burczak pochodzi z rodziny Kresowian. Dziadkowie mieszkali we wsi Borowa na Wołyniu.
- Dziadek Florian zmarł w 1941 roku w nieznanych okolicznościach, znaleziono go martwego w polu, gdzie poszedł pracować - mówi.
Rok po tej tragedii rodzina została wywieziona na roboty do III Rzeszy. Kilka miesięcy później zaczęły się mordy UPA na Polakach.
- Być może to ocaliło życie babci Teofili i jej trzech córek, z których jedna została później moją mamą. Trafiła do Niemiec pod panieńskim nazwiskiem Sulikowska. W dokumentach podała swego brata za męża. Był słabego zdrowia, chciała go uchronić przed obozem, ale w 1944 roku został zabrany do szpitala i ślad po nim zaginął - przypomina gospodarz rodzinną historię.
Po wojnie jego babcia nie zobaczyła już nigdy Wołynia, który znalazł się w Związku Radzieckim. Wróciła do nazwiska męża i zamieszkała koło Malborka. Tam na świat przyszedł Edward. Odkąd pamięta, lubił zbierać starocie. Tych na poniemieckich terenach nie brakowało.
- Zawsze mnie fascynowały rzeczy, których używały poprzednie pokolenia. Na Ziemiach Odzyskanych wiele wyrzucano np. do stawów. Ludzie nie szanowali ich, bo były niemieckie. Kiedy później czyszczono i pogłębiano dno, zbierałem to, co wyciągali na brzegi - dodaje.
Jako młody chłopak kolekcjonował m.in. białą broń, kartki pocztowe, monety. Miał już spore zbiory, kiedy pierwszy raz przyjechał w Beskid Sądecki. Nigdy wcześniej nie słyszał o wsi Uhryń. Nie wiedział też nic o Łemkach, którzy przez wieki tu mieszkali.
Dawna łemkowska wioska leży w połowie drogi z Nowego Sącza do Krynicy-Zdroju. Wystarczy skręcić w Łabowej, żeby za wzniesieniem wjechać w las, a potem w dolinę, która ciągnie się kilka kilometrów u podnóża pasma Jaworzyny Krynickiej. Przed wojną żyło nad uhryńskim potokiem kilkaset osób, sami Łemkowie. Na mapie miejscowości sprzed wieku, której kopię Burczak przechowuje w domu, zaznaczono prawie 100 gospodarstw. Chałupa przy chałupie, pole przy polu. W 1945-46 roku większość mieszkańców została wywieziona do Związku Radzieckiego. Prócz kilku kapliczek, kamiennych piwnic w ziemi i zdziczałych sadów, nic po nich nie zostało. Stare zabudowania rozebrano wkrótce po opuszczeniu przez właścicieli. Przydały się na budulec domów w sąsiednich wioskach zamieszkałych przez Polaków. Co lepsze przeniesiono w całości. Sprzed wojny zachowała się przy drodze tylko zrujnowana chałupa - należąca niegdyś do nadleśnictwa. Dziś w całej dolinie jest jakieś 20 domów, głównie rodzin powojennych, polskich osadników.
Z uhryńskich Łemków wysiedlenia uniknął tylko jeden. - Mieszkał pod zmienionym nazwiskiem, niestety, już nie żyje. Zdążyliśmy wcześniej trochę porozmawiać o dawnych czasach, ale za mało. Niedaleko miał ojcowiznę, z której musiał się przenieść na górny Uhryń. Tęsknił bardzo, bo całą rodzinę wywieźli mu na Wschód - opowiada muzealnik amator.
Goście z przeszłości i odkrywanie historii
Pamięta doskonale, jak pierwszy raz zobaczył wioskę wciśniętą między góry. Latem 1977 roku przyjechał na obóz harcerski. Był instruktorem ZHP, pracował w zakładach remontowych w Malborku, wcześniej skończył zawodówkę, w której wyuczył się na ślusarza i mechanika. W Uhryniu poczuł się jak w innym świecie. Znajomi znad morza nie wierzyli, kiedy pokazywał zdjęcia krów, które ciągną wozy z obornikiem. Myśleli, że chce ich nabrać i specjalnie zaprzągł, żeby sfotografować. Do dziś wspomina smak żentycy i sera od górali z Poronina, którzy tutaj mieli bacówkę i na łąkach wypasali kilkaset owiec. Lepszej później już nie miał w ustach.
Dzieje wsi i dawnych mieszkańców Beskidu Sądeckiego zaczął zgłębiać, kiedy się ożenił i zamieszkał w gospodarstwie teściów w Uhryniu. Pracował m.in. w Spółdzielni Kółek Rolniczych w Mochnaczce, gdzie poznał starszego Łemka, który wrócił z wysiedlenia do Krynicy i opowiadał o przedwojennych czasach. Najwięcej jednak dowiedział się od innego, który kilkanaście lat temu odwiedził Uhryń. Starszy mężczyzna z rosłymi chłopakami, prawdopodobnie wnukami, przyjechał z Ukrainy. Zapukał do domu Burczaków. Wzruszony wspominał, że kiedyś mieszkał w tym samym miejscu ze swoją rodziną.
- Siedliśmy i rozmawiali dłuższy czas. Miał 16 lat, kiedy go deportowali z rodziną, ale ciągle doskonale mówił po polsku i dodawał, że czuje się Łemkiem-Polakiem - opisuje gospodarz niespodziewaną wizytę.
Nie zapamiętał nazwiska gościa
- Dziwił się, że wokół tyle lasów. Z młodości pamiętał, że ciągnęły się granią, a w dolinie były głównie pola uprawne i pastwiska. Ziemia tutaj słaba, ale ludzie jakoś sobie radzili. Kiedy gonili bydło na sprzedaż do Żyda, tumany kurzu widać było już z daleka. W drodze powrotnej zaglądali do sklepu, który dziadkowie tego Łemka kupili z gospodarstwem od karczmarza pochodzącego z Austrii. Brali zwykle naftę, sól i inne potrzebne rzeczy. Czasem też gorzałkę, żeby się lepiej szło do domu.
Na prośbę Burczaka gość narysował na kartce, gdzie kiedyś stały rodzinne zabudowania („akurat utwardzałem drogę i trafiłem przypadkiem na fundamenty”). Opowiadał, że w sąsiedztwie były jeszcze trzy gospodarstwa, których dziś już nie ma. Wszystkie nieogrodzone, bo w całym Uhryniu nie stawiało się płotów. Która pierwsza gaździna wychodziła na pole, rzucała ziarno kurom. Potem to samo robiła sąsiadka. Wieczorami schodziły się w domach, żeby przy piecu plotkować, prząść len i konopie, tkać płótno na krosnach albo po prostu gotować jedzenie.
- Do domu tego Łemka wchodziło się między czterema jabłoniami. Były już stare, żadna nie dotrwała do dzisiaj. Jedną złamał wiatr, inną sam ściąłem, bo bałem się, że spadnie komuś na głowę. W drewutni nad potokiem miał podobno zakopać patrony.
- Naboje?
- Tak.
- Ze strzelbą?
- Nie, tego mi nie powiedział. Opowiadał za to, że mięsa nigdy nie musieli kupować, bo wujek chodził na polowania i zawsze coś przynosił.
Dawne życie skończyło się w 1945 roku.
- Przyjechało ruskie wojsko i zrobiło zebranie we wsi. Komisarze powiedzieli ludziom: „Wy się zbierajcie, bo tutaj dla was życia nie ma, Polacy wszystkich budut rezaty” - relacjonuje Burczak opowieść swego gościa. #- Za miesiąc znów się pojawili, dali mieszkańcom trzy godziny na spakowanie. Kto mógł, ładował w pośpiechu dobytek na furmankę, ale ile tego dało się zapakować? Jakieś pościele, ubrania, dzieci, trochę jedzenia na drogę. Część rzeczy dawano na przechowanie znajomym Polakom albo zakopywano w ziemi. Potem wszyscy pojechali do Nowego Sącza, gdzie na dworcu kolejowym czekali koło tygodnia na pociąg, który zabrał ich na Wschód. Rodzinę tego Łemka zawieziono pod Tarnopol. Opowiadał, że na miejscu powitały ich okropne ryki i wycie zwierząt. Ledwo żyły, głodne, spragnione i niewydojone. Należały do polskiej rodziny, którą wcześniej prawdopodobnie wywieziono za Ural.
Na pożegnanie jego gość zapytał, czy może wziąć kilka szczepek z jabłoni, które wtedy jeszcze rosły w ogrodzie.
- Powiedziałem, proszę bardzo, choć środek lata to nie jest dobra pora na szczepienie drzew. „Poradzę sobie” - odparł. Spytałem go, czy ma jakieś pretensje do Polaków? „Broń Panie Boże, nic złego mi nie zrobili! To Rosjanie stąd nas wywieźli” - usłyszałem.
Więcej już go nie widział. Latem zaglądała starsza, siwa kobieta. Spacerowała drogą wzdłuż doliny. Raz przystanęła u Burczaków i poprosiła o szklankę wody.
- Zaprosiłem do środka, żona zrobiła herbatę - wspomina gospodarz. - Mówiła, że jest rodowitą uhrynianką. Przyjeżdżała do Krynicy z okolic Wrocławia, dokąd została wysiedlona z rodziną. Mieszkała na drugim końcu wsi, niedaleko dzisiejszego gospodarstwa sołtysa.
Sam Burczak też lubił wędrówki po okolicy. Pamięta, jak rzucały mu się w oczy kopce usypane z kamieni. Z początku myślał, że to jakieś łemkowskie groby albo kurhany.
- Dopiero ta kobieta wyjaśniła mi, że kiedy była mała, to na wiosnę szła z koszykiem, żeby zbierać kamienie na polach. Potem sypała z nich takie kopczyki na granicy. Jak inne dzieci we wsi. Bieda była, więc każda para rąk przydawała się do roboty.
Krosna z Czaczowa i inne skarby
Typowo łemkowskich pamiątek nie ma wiele w swoim muzeum. Ot, buty oficerki czy rzeźbiona półka z nieistniejącej już chyży w sąsiedniej Nowej Wsi. Wiekowy mebel na ścianę odkupił od młodych właścicieli, którzy szykowali rozbiórkę walącej się chałupy. - Była tam piękna kuchnia z zapieckiem, pierwszy raz taką na żywo widziałem - wspomina.
W dawnej stajni Burczaka aż gęsto od różnych staroci. Wnętrze wygląda jak wielki lamus, pełen przedmiotów, których przeznaczenie znają już tylko nieliczni. Najwięcej widać dawnych sprzętów rolniczych, które służyły w okolicznych wsiach - polskim i łemkowskim rodzinom. Kosa z podbierakiem, kuśki na osełkę dla kosiarza, sierpy, brony, jarzma na woły i krowy, gliniane naczynia na oliwę, sąsiek na zboże wydrążony w pniu... Trudno wszystkie wymienić. O każdym „eksponacie” właściciel potrafi długo mówić. Bez trudu mógłby uruchomić manufakturę do wyrobu lnianej przędzy. Posiada komplet dawnych narzędzi - z ich dużym zapasem. Chętnie demonstruje kolejne fazy produkcji: - Obróbkę lnu zaczynano od ściągnięcia kwiatów czy nasion, potem trzeba było wyrosić łodygi i wysuszyć, a następnie oddzielić na międlarce zdrewniałe części od łyka. Na końcu rozczesywało się włókna zgrzebłem.
Zbiory gromadzi od końca lat 80. minionego wieku. Wiele to prawdziwe unikaty, które wyszukał na złomowisku i giełdzie samochodowej w Nowym Sączu, gdzie handlowano starociami. Nie marnował żadnej okazji, by powiększyć kolekcję. Wystarczyło, że przypadkiem zobaczył coś wiekowego. Tak jest do dzisiaj.
- Jeśli gdzieś widzę stary dom, to tak długo ciągnę gospodarza za język, póki mi nie powie, żebym nie zawracał głowy, albo „chodź, coś ci pokażę” - zdradza z uśmiechem kolekcjonerską metodę.
Tuż przy wejściu ustawił chlubę swoich zbiorów: warsztat tkacki z Czaczowa - niedalekiej wsi, którą do wojny zamieszkiwały polskie i łemkowskie rodziny. Napis wyryty na belce podaje datę produkcji: 1878.
- Czaczów i sąsiedni Baranowiec słynęły z obróbki lnu przed wojną - opowiada obecny właściciel zabytkowych krosen. - To były w większości polskie wsie. Górami ciągnęli do nich ludzie z wiązkami lnu lub przędzą do zrobienia tkaniny. Pojechałem tam kiedyś w pewnej sprawie do znajomego i jak zwykle zapytałem przy okazji, czy nie ma czegoś starego. Wspomniał, że coś ma Józef Klimczak. Nie wiedział tylko, kołowrotek czy warsztat tkacki. Znałem świętej pamięci pana Józefa, więc od razu go odwiedziłem. Kompletne krosna czekały już koło cyrkularki na pocięcie. Były w oryginalnym stanie, tylko zgniłe nogi dosztukowano, bo stały długie lata na klepisku w domu i ciągnęły wilgoć. Od początku należały do tej rodziny. Tkało na nich kilka pokoleń, jeszcze po wojnie służyły. Pan Józef chciał dość dużo pieniędzy, żeby dać na mszę za dusze pradziadków, ale jakoś udało mi się połowę wyperswadować.
Marzeniem Edwarda Burczaka jest uruchomienie warsztatu tkackiego, żeby własnoręcznie zrobić lniane płótno. W stodole ma jeszcze inne krosna z 1933 roku, które kupił tydzień przed tymi z Czaczowa. - Trafiły się i nie mogłem sobie odmówić.
Tkacki sprzęt sąsiaduje m.in. z sakralnymi i łowieckimi zbiorami. Postacie Jezusa i Matki Boskiej nad łóżkiem patrzą z gobelinu oraz starych obrazów i oleodruków na czaszki z rogami i skóry, które kolega właściciela muzeum zostawił w depozycie. Sam Burczak też jest myśliwym, ale własne trofea trzyma w domu, bo tutaj już by się nie zmieściły.
Jednym z ostatnich nabytków jest wielka szatkownica do kapusty. Inny „cud” przedwojennej techniki to pług z okolic Łomnicy. - To rogal, który znacznie przyśpieszał orkę. A ja sądziłem, że takie urządzenia dopiero po wojnie wymyślili inżynierowie w Grudziądzu, gdzie była fabryka pługów! - zachwyca się właściciel.
Nie pogardził też młodszymi wynalazkami XX-wiecznej techniki. Dwie centrale telefoniczne długie lata po wojnie łączyły rozmowy międzymiastowe na poczcie w Łabowej i Nowym Sączu. - To wszystko historia, którą warto zachować dla potomnych - przekonuje. I podkreśla, że nie zebrałby tego wszystkiego bez wsparcia rodziny, a szczególnie wyrozumiałej żony. Zaraz potem prowadzi do drugiej części stodoły, która wygląda jak dawna wiejska kuchnia z drewnianym kredensem, stołem oraz ławą do siedzenia i spania (tzw. szlufanek). Wszędzie mnóstwo glinianych garnków, cebrzyków, wag, sit i innych rzeczy, bez których nie mogły obyć się kiedyś gospodynie. Nie brakuje nawet łopat do chlebowego pieca, który zdobi narożnik kuchni.
- Swat zrobił go na wzór łemkowskiego z Nowej Wsi. Tylko bez komina i zapiecka, który, niestety, się nie zmieścił - demonstruje w kącie dzieło teścia swej córki. - Dziwił się trochę, że chcę taką atrapę. Można by przecież w nim palić, ale to byłoby zbyt niebezpiecznie pod drewnianą powałą.
Największe eksponaty przechowuje pod wiatą. To m.in. niemiecka maszyna do młócenia zboża, żarna, sanie do wywózki obornika, wasąg (drewniany wóz czterokołowy), a nawet fortepian („stał przykryty pod chmurką, to go kupiłem, brakuje politury na kilku klawiszach, ale dałoby się nastroić”). Miliony lat starsze są skamieliny, które znalazł w Uhryniu i sąsiednich wioskach. - Jak szedłem na polowaniu, to zawsze patrzyłem pod nogi. Gdy leżało coś niepospolitego, oglądałem dokładnie i brałem do domu - opisuje geologiczne odkrycia.
Parę lat temu odwiedzili go studenci geologii AGH. Akurat mieli praktyki nad potokiem uhryńskim, w którego dolnym biegu można podziwiać odsłonięte warstwy skalne.
- Chodzili wzdłuż koryta, więc zaprosiłem na herbatę i pokazałem moje zbiory. Rozpoznali m.in. odciski koralowca z epoki karbonu i bezkręgowców. Ten pierwszy to unikat, bo jest w piaskowcu, a nie w wapieniu, jak najczęściej bywa.
Inne kamienie leżą przed wejściem do muzeum, razem ze starym, zardzewiałym lemieszem do pługa, kołem do wyciągania wiadra ze studni czy przedwojenną wanną. Większość to okrągłe żarna z dawnych młynów. Jeden trójkątny wygląda jak fragment nagrobka. „Tu śpią w spokoju…” - brzmi ledwo widoczny napis. Obok wyryte inicjały dwóch osób. - Dzieci znalazły go w potoku, myślały, że jest z jakiegoś cmentarza, a to kamień, który moi koledzy kładli przed swoim namiotem, kiedy obozowaliśmy tutaj - śmieje się gospodarz.
I tak eksponatem stała się pamiątka z obozu harcerskiego, który zmienił jego życie i sprawił, że zamieszkał w Uhryniu.
- Niektórzy czasem pytają, co mam z tych zbiorów. Jak to co? To moje dziesiąte dziecko - dodaje żartem.