Sławek Uniatowski: Jestem romantykiem, ale też realistą

Czytaj dalej
Fot. Materiały prasowe
Paweł Gzyl

Sławek Uniatowski: Jestem romantykiem, ale też realistą

Paweł Gzyl

Zachwycił telewidzów w „Idolu” w 2005 roku, ale potem nie mógł się porozumieć z wytwórnią. Dlatego dzisiaj debiutuje na nowo za sprawą płyty „Uniatowski”. Z okazji jej premiery zdradza nam czy image amanta pomógł mu w karierze.

- W tym roku stuknęła ci czterdziestka. Nowa płyta to prezent na urodziny?
- W sumie tak. Choć nie zakładałem tego. Ale chyba tak wyszło.

- Od wydania twojej poprzedniej „Metamorphosis” minęło 6 lat. Dlaczego tak długo kazałeś fanom czekać?
- Pracowałem z chłopakami z mojego zespołu bardzo długo. Ostateczny efekt tych nagrań nie bardzo mi się jednak podobał. Chłopaki nie mieli czasu, żeby to poprawić. Okazało się więc, że muszę zrobić to sam. Zostawiłem solo Rafała Stępnia i perkusję Tomka Torresa, a resztę dograłem po swojemu. I jestem bardzo zadowolony z efektu.

- No właśnie: sam skomponowałeś i zaaranżowałeś wszystkie piosenki, a do tego sam zagrałeś na większości instrumentów. Przez to ta płyta jest dla ciebie wyjątkowo osobista?
- Na pewno. Dlatego zatytułowałem ją „Uniatowski”. Wcześniej miała się nazywać „Wielki błękit”, jak mój ulubiony film Luca Bessona. Pomyślałem jednak, że może powinna nosić tytuł „Uniatowski” – i sam zaprojektowałem okładkę oraz wyprodukowałem sesję zdjęciową. W efekcie płyta jest bardzo ładnie wydana, bo zdaję sobie sprawę, że żyjemy w czasach, kiedy nie tylko muzyka się liczy. To taki trochę mój debiut na nowo.

- Co to oznacza?
- Kocham muzykę popularną, bardzo lubię nasze polskie klasyki, ale zaczynałem nie od nich, ale od lat 70., czyli Chicago czy The Eagles i od lat 80., czyli Depeche Mode, Tears For Fears, Talk Talk, Ultravox, Dead Can Dance czy Sisters Of Mercy. Ponieważ bardzo długo miałem wadę zgryzu, która mi spinała całą twarz, początkowo wykonywałem swe piosenki po angielsku. Ponieważ jednak zrobiłem sobie wreszcie zęby i rozluźniłem szczękę, postanowiłem tym razem zaśpiewać więcej po polsku. Na „Metamorohosis” było 9 piosenek po angielsku i 4 po polsku, a na „Uniatowskim” jest 5 angielsku i 7 po polsku.

- I jak ci się dziś śpiewa w ojczystym języku?
- Język polski jest jednym z najtrudniejszych języków do śpiewania. Nie tak, jak włoski, francuski czy angielski. Ponieważ przywiązuję wielką wagę do melodyjności piosenek, to zdecydowanie łatwiej śpiewa mi się po angielsku. Czerpię z tego większą przyjemność. Ale wiadomo: żyjemy w Polsce. Będę więc śpiewał po polsku - ale nie zawsze.

- „Metamorphosis” była melancholijną płytą – tutaj są też ballady, ale więcej jest żywszych piosenek. Skąd u ciebie ten przypływ energii?
- Zawsze byłem pozytywnie nastawiony do świata. Kocham każdą muzykę – ballady i żywsze piosenki. Kolejny mój album będzie jeszcze bardziej nowoczesny i żywiołowy. Mam już nagrane trzy demówki. Myślę, żeby to wydać pod angielskim pseudonimem U’n’I, tylko boję się czy w Polsce ludzie będę to umieli odpowiednio przeczytać. (śmiech) No i musiałbym znów zaczynać od początku, a nie wiem czy jestem na to gotowy.

- Jazz już ci się znudził?
- Uwielbiam śpiewać jazz, ale nie mogę się ograniczać tylko do jednego gatunku. Muszę się rozwijać. Myślę, że fanów nie stracę. A ponieważ ciągle mam wiernych słuchaczy dzięki, którym gram biletowane koncerty, daje mi to możliwość szukania nowych rozwiązań.

- Na „Uniatowskim” słychać różne brzmienia. To dlatego, że potrafisz zaśpiewać wszystko?
- Na pewno nie potrafię zaśpiewać jak Nergal. (śmiech) Ale poza tym, chyba z każdym innym gatunkiem dałbym sobie radę. Kiedy miałem 16 lat, mieliśmy w Toruniu karaoke, gdzie byłem jedną z nielicznych osób, które chciały tam śpiewać. W końcu tak mnie polubili, że dawali mi za to piwo i pizzę, jak byłem głodny. (śmiech) Śpiewałem tam wszystko – od ABBY do ZZ Top. W efekcie mam sporą wiedzę muzyczną, jestem osłuchany w różnych gatunkach. Jestem jeszcze z tego pokolenia, które kolekcjonuje płyty. Już jako nastolatek zbierałem pieniądze i zamawiałem kompakty w Stanach. U nas płyty kosztowały 50 zł, a ja płaciłem 150 zł, bo były to mniej spotykane albumy. Tymczasem dziś płaci się kilkanaście złotych i ma się dostęp do całej biblioteki w Spotify’u. I jak tu szanować muzykę?

- Tekstowo większość piosenek na twojej nowej płycie opowiada o miłości. To wymóg popowej konwencji czy po prostu jesteś romantykiem?
- Jestem romantykiem, ale bez przesady. (śmiech) Nie wszystkie teksty ja pisałem. Jeden z nich dostałem od Janusza Onufrowicza, który jest niepoprawnym romantykiem i człowiekiem nieszczęśliwym w miłości, podobnie jak ja. Inny tekst podarował mi Jacek Cygan – a opowiada on o naiwności. Zasugerowałem mu bowiem, aby napisał mi piosenkę o ludziach nierozumianych w romantycznym sensie. Żyjemy w czasach wszelakiej poprawności i wiele osób, które do nich nie pasują, jest wyśmiewanych i spychanych na boczny tor. Ludzie są bardzo pragmatyczni i nie marzą. Kiedy przeczytałem ten tekst Jacka, aż się wzruszyłem i popłakałem. Czyli jestem romantykiem. Ale też realistą.

- Tę romantyczność słychać też w klimacie płyty, który momentami ma filmowy charakter. Lubisz soundtracki?
- Zdecydowanie. Kiedy byłem dzieciakiem, miałem nauczycielkę gry na pianinie. Uczyła mnie grać z nut, ale ja tego nie chciałem, bo marzyłem, aby grać przeboje z radia. New Kids On The Block, De Mono, Ace Of Base. A ona niestety nie grała ze słuchu. Chodziłem jednak na te lekcje, bo to była młoda dziewczyna i bardzo mi się podobała. (śmiech) Ona miała mamę, która słuchała muzyki z dużych kolumn od wieży stereo. I to właśnie u niej, mając 8 lat, usłyszałem Ennio Morricone – tematy z „Misji”, „Nietykalnych” czy „Cinema Paradiso”. Okazało się, że znam te wszystkie melodie, bo oglądałem te filmy w telewizji. Potem zacząłem wypożyczać mnóstwo kaset VHS z nastawieniem na muzykę. Dziś chciałbym być kompozytorem soundtracków. Kiedy nagrywałem tę swoją płytę, momentami myślałem: „Po co ja tutaj śpiewam, przecież to bez tego świetnie brzmi!”. Ostatecznie chciałbym właśnie pójść w tę stronę.

- Podobno jesteś wielbicielem bajek Disneya. Skąd to upodobanie?
- Z dzieciństwa. Miałem wtedy dwie młodsze sąsiadki, Olę i Kasię, do których przychodziłem. A one z kolei miały babcię w Stanach i ona im przywoziła lalki Barbie i bajki Disneya na VHS-ie. Oglądaliśmy je razem i były tam przepiękne melodie, choćby z „Bambi” czy z „Króla lwa”. Zostało to we mnie i trochę to przemycam teraz w swoich piosenkach – choćby we wspomnianej balladzie „Naiwna” z tekstem Jacka Cygana. A u samego Disneya można mnie usłyszeć w filmie “Vaiana - Skarb Oceanu”.

- To disnejowskie soundtracki sprawiły, że zainteresowałeś się jako dziecko muzyką na tyle, że sam chciałeś ją grać?
- Największy wpływ muzyczny w najmłodszych latach miał na mnie wspomniany Ennio Morricone. Bo miałem nie tylko dźwięki, ale też obraz. Kiedy zamykałem oczy, wymyślałem sobie jeszcze jakieś dodatkowe wizje: pejzaże, zachody słońca, piękne kolory. Pamiętam, że zasypiałem z Kasprzakiem pod pierzyną. Pożyczałem kasety i płyty od rówieśników, ale też od ich rodziców. Kiedy wchodziłem do domu kolegi lub koleżanki, to najpierw szukałem wieży stereo i magnetowidu, żeby zobaczyć co oni tam mają. Strasznie się napalałem, że za chwilę tego posłucham i to obejrzę. Dlatego słuchałem takiej muzyki, jak moi rówieśnicy, ale też bardziej dorosłych płyt.

- Podobno już jako trzynastolatek śpiewałeś w toruńskich klubach. Rodzice nie bali się puszczać cię w takie miejsca?
- Nie. Bo to było trochę później. Zacząłem grać i śpiewać w knajpach i hotelach, co prawda kiedy miałem 15-16 lat, ale liczyłem sobie wtedy już 2 metry wzrostu. (śmiech) Nikt więc nie sądził, że jestem w takim wieku, w którym naprawdę jestem. Ktoś mnie jednak podkablował, że piję piwo jako niepełnoletni i przestano mnie wpuszczać do dwóch knajp w Toruniu. To były bary karaoke, w których organizowano konkursy wokalne. Często je wygrywałem, a nagrody były oczywiście alkoholowe. (śmiech) Wypijałem je więc z ludźmi, którzy tam pracowali. Jak się to wydało, musiałem przychodzić wtedy, kiedy nie było tego ochroniarza, który nie chciał mnie wpuszczać.

- Dziś podobno umiesz grać na 20 instrumentach. Jak się tego nauczyłeś?
- Już jako dzieciak chodziłem po sklepach muzycznych w Toruniu i pytałem czy mogę zagrać na jakimś instrumencie. Początkowo wyrzucano mnie, ale potem zaczęto mi pozwalać – i w ten sposób opanowywałem kolejne instrumenty.

- Jesteś więc samoukiem. Nigdy cię nie ciągnęło do szkoły muzycznej?
- Ciągnęło mnie, bo nie miałem wtedy świadomości czym jest szkoła muzyczna. Rozmawiałem o tym z rodzicami, ale ostatecznie nie posłano mnie do niej. I dzięki Bogu – bo możliwe, że straciłbym całkowicie zapał do muzyki. Tam się nie szkoli słuchu tak, jak sam sobie go szkoliłem. Najważniejsze jest to, żeby słuchać dużo muzyki. Żeby być eklektycznym, nie zastać się tylko w muzyce klasycznej. Oczywiście uwielbiam klasykę i często jej słucham, ale szkoła muzyczna jest nie dla każdego.

- Wszyscy poznaliśmy cię dzięki występowi w „Idolu” w 2005 roku. Udział w tym programie przyniósł ci więcej szkody niż pożytku?
- Myślę, że pół na pół. To był świetny czas, ale niewiele z niego pamiętam, bo nie radziłem sobie wtedy z emocjami. Przyjechałem z tego swojego Torunia do Warszawy – a tam nie znałem właścicieli sklepów muzycznych, których co prawda było więcej niż u mnie, ale nie mogłem sobie w nich pograć. Do tego podpisałem po „Idolu” nieszczęsny kontrakt, który więził mnie przez następnych 10 i nie mogłem nic zrobić.

- To znaczy?
- Wytwórnia chciała, żebym nagrywał jakieś jednosezonowe piosenki, pisane przez ludzi, którzy dla niej pracowali. Ale one mi się nie podobały. Ja chciałem śpiewać jazz, bo wtedy był Michael Buble mocno na topie. Oni wtedy powiedzieli: „Dobrze, dobrze, przy piątej płycie będziesz sobie mógł robić to, co chcesz”. A ja na to: „Nie ma takiej możliwości, bo ja chcę robić to, co chcę, od samego początku”. I tak upłynęło 10 lat, kiedy to poznałem agenta, który wyrwał mnie z tej opresji.

- To doświadczenie nie zraziło cię do polskiego show-biznesu?
- Bardzo mnie zraziło. Byłem wtedy rozgoryczonym człowiekiem, obrażonym na cały świat. Obserwowałem innych artystów, którzy byli podobnie traktowani. Dlatego teraz sam jestem wydawcą swojej płyty – oddałem ją tylko do dystrybucji dużej wytwórni. Ona mi nic nie narzuca, przekazałem jej już gotowy materiał. Ale musiałem sam zapłacić za nagrania i teledyski. Wytwórnia pomaga mi też w promocji, sam zajmuję się jedynie mediami społecznościowymi, bo to teraz bardzo ważne.

- Taka niezależność sprzyja twojej kreatywności?
- Bardzo. Mam już świetny odbiór tej nowej płyty. Ludzie piszą do mnie, że to coś niespotykanego, czego nikt w Polsce nie zrobił. Dodaje mi to wiary w siebie i w to, że są ludzie, którzy mają podobne zainteresowania, jak ja: kochają Quincy Jonesa czy Davida Fostera, lata 70. i 80., magię syntezatorów analogowych, jak Moog, Oberheim czy Prophet, których użyłem na tym albumie. Kręciłem ich gałkami, żeby uzyskać konkretne brzmienie – i są tacy, którzy to doceniają.

- Myślisz, że ta płyta spodoba się tym, którzy pokochali cię za śpiewanie jazzu?
- Takie osoby też znajdą na tej płycie coś dla siebie. Choćby wspomnianą „Naiwną”, „Bezcielesnych” czy „Wielkie słowa”. Ja wrócę kiedyś do jazzu i zrobię porządną płytę z big-bandem. Ale jako, że robię to własnym sumptem, muszę więc jeszcze trochę popracować, żeby móc sobie pozwolić na taki wydatek. Nikt mnie przecież nie sponsoruje i nikt mi nie pomaga. Jestem tu, gdzie jestem, dzięki temu, że zawsze sam wszystko robiłem. Jestem teraz zdany sam na siebie i podoba mi się to.

- Podobno masz w domu dwa portrety: Zbyszka Wodeckiego i Andrzeja Zauchy. To twoi muzyczni idole?
- Zdecydowanie. Dużo zawdzięczałem Zbyszkowi. Kiedyś graliśmy charytatywny koncert w Łazienkach Królewskich. Zbyszek był znany z tego, że nosił fajki. I tak też było wtedy: poprosiłem go więc o jedną. Wyszliśmy na zewnątrz i złapał nas stróż. „Dobrze panowie, stańcie od zawietrznej, bo tutaj są kamery, a tam będziecie sobie mogli zapalić” – pozwolił nam. Ponieważ nie byłem wtedy jeszcze ze Zbyszkiem na ty, powiedziałem mu: „Panie Zbyszku, zawsze najlepszym wokalistą w tym kraju był Andrzej Zaucha. Ale jego już nie ma z nami. To pan jest teraz pierwszy”. A on zaciągnął się fajką i stwierdził: „To pan jest teraz drugi”.

- No i teraz nie ma z nami już Zbyszka Wodeckiego. Czyli jesteś jedynym klasycznym barytonem na polskiej scenie muzycznej?
- Nie wiem. Może ktoś śpiewa jak ja, tylko o tym nie wiem? Bo szczerze przyznam, że nie jestem na bieżąco. Nie da się usłyszeć całej muzyki tego świata. Jestem zajętym człowiekiem i jeśli mam czas, to wracam chętnie do płyt sprzed lat. To stamtąd biorę swoje inspiracje. I potem ludzie to wyłapują: „O, tu jest gitara, jak u Earth Wind & Fire”. I rzeczywiście tak jest. To nie jest kopiowanie, to wychodzi wszystko naturalnie. Bardzo chciałbym jednak spotkać takiego młodego człowieka, który by mnie zachwycił swym śpiewem. Powiedziałbym mu wtedy: „Chodź, pomogę ci, zrobimy razem płytę”. Mnie nikt tak nie powiedział. Nikt mnie ostrzegł przed show-biznesem. Dlatego dzisiaj sam chętnie bym komuś pomógł i kogoś przed tym przestrzegł.

- Masz dwa metry wzrostu, do tego broda i wąsy, zawsze występujesz elegancko ubrany – taki image amanta w stylu retro pomógł ci w karierze?
- Kiedyś zakładałem, że talent sam się obroni. Wyglądałem trochę jak Jim Morrison: miałem długie włosy, nosiłem rozszerzane u dołu spodni, chodziłem w kożuchu i koralach. W końcu stwierdziłem, że samym głosem się nie przebiję. Zrozumiałem, że muszę pójść na siłownię i wziąć się za siebie. Miałem więc przez cztery i pół roku czas totalnej abstynencji i krzyczałem wokoło, że alkohol jest zły. Dziś wiem, że wszystko jest dla ludzi, tylko w odpowiednich ilościach. Kiedy schudłem, mogłem sobie uszyć garnitur na miarę, bo wiedziałem, że za rok czy dwa nie przytyję i będę nadal miał te samy wymiary. I to pomogło: grałem dużo koncertów i zacząłem przyzwoicie zarabiać. Potem przyszła jednak pandemia.

- I co się stało?
- Wyjechałem na pół roku na Teneryfę, żeby oczyścić sobie głowę. Jeździłem tam bardzo dużo po górach na rowerze i rozwaliłem sobie zdrowie. Wtedy postanowiłem wrócić do Polski.

- Stanąłeś wtedy na nogi?
- Znowu wziąłem się za siebie. Najpierw poszedłem do psychiatry, żeby poukładać sobie w głowie. To dało mi więcej pewności siebie, bo to przecież koncerty i moi fani ładują mnie pozytywną energią, a w tamtym okresie bardzo mi tego brakowało. Potem zrobiłem wreszcie prawo jazdy, czego bałem się przez całe życie, bo wmówiłem sobie, że nie zdam egzaminu. Miałem taki lęk przed szkołą – a tu zdałem egzamin za pierwszym razem. I wreszcie zrobiłem sobie zęby: nosiłem aparat przez 5 lat, miałem przeszczep kości i podniesienie zatok. Nacinano mi dziąsła między zębami, żeby zmiękczyć kość. To była katorga. Kiedy to wszystko załatwiłem, poczułem spokój i pomyślałem: „OK, to teraz pracujemy nad płytą. Nie mam już większych przeszkód, żebym mógł normalnie śpiewać”.

- Ten styl amanta sprawił, że masz dzisiaj więcej fanów niż fanek. Nie przeszkadza ci to?
- (śmiech) Bynajmniej. Przede wszystkim chciałbym mieć świadomych słuchaczy. I wiem, że wśród facetów są też tacy, którzy kochają dobrą muzykę. Mam jednak wrażenie, że mój wygląd fizyczny trochę im przeszkadza w odbiorze mojej twórczości. Dlatego jakieś 80% mojej widowni na koncertach to kobiety. To oczywiście mi nie przeszkadza, ale mobilizuje, aby spróbować dotrzeć do mężczyzn. Chciałbym, żeby na moje koncerty przychodzili faceci i nie myśleli, że jestem jakimś lalusiem, który śpiewa cukierkowe piosenki. Bardzo mi zależy również na męskiej publiczności.

- Fanki szturmują twoją garderobę po występach?
- Zdarza się czasem, że ktoś nieproszony wpadnie do garderoby. Coś tam nakłamie i się prześliźnie. Na szczęście mało jest takich sytuacji.

- Na pewno fanki są ciekawe: jesteś dzisiaj do wzięcia?
- Tak. Jestem obecnie wolnym mężczyzną. Mój ostatni związek trwał tyle, ile moja pełna abstynencja – cztery i pół roku. Ale to było czternaście lat temu. Potem nie miałem czasu. Jestem zabieganym człowiekiem i chcę oszczędzić kobiecie tego, że mnie ciągle nie ma. Jestem jak kot: lubię chodzić własnymi drogami i mieć święty spokój. Od osiemnastego roku życia mieszkam sam i wizja mieszkania z kimś, trochę mi nie odpowiada. Ale mam już czterdziestkę, kupiłem dom, koszę sam trawnik, co sprawia mi wiele radości – jestem więc mężczyzną w średnim wieku. Czyli to już czas, abym znalazł sobie bratnią duszę, z którą mógłbym spędzić resztę życia.

- Chciałbyś założyć rodzinę?
- Już mam dwóch synów. Chciałbym więc mieć córkę. Ale czy teraz? Może jak będę miał 60 lat. (śmiech) Tylko wtedy będę już dziadkiem, bo moi synowie mają teraz 15 i 12 lat. Zawsze chciałem być młodym rodzicem i to mi się udało.

- Twoje fanki na pewno chętnie by więcej czytały o tobie w plotkarskich mediach. Tymczasem ty stronisz od świata celebrytów. Dlaczego?
- Czasem pojawiam się na filmowych premierach, bo kocham kino. Pozowanie na ściankach nie jest mi do niczego potrzebne. Nie jestem przecież Dodą, Skolimem czy Smolastym. Ja nie pasuję do tego świata. Kiedyś łaziłem na bankiety, bo mogłem się tam napić i najeść za darmo, ponieważ moja wytwórnia nie potrafiła mi dać pracy. (śmiech) Nigdy jednak nie miałem tam z kim porozmawiać, bo nie interesują mnie plotki kto z kim. To nie mój świat.

- Zaliczyłeś jednak trzy lata występów w „M jak miłość”. Jak wspominasz tę aktorską przygodę?
- Dobrze. Poszedłem tam nie do końca z własnej woli. Zaproszono mnie na casting na partnera Basi Kudrej-Szatan i przekonano wynikami oglądalności: codziennie jeden odcinek ogląda 11 milionów osób. Któż mógłby mi wymyślić lepszy zasięg? „M jak miłość” ma lepszą oglądalność niż mecze naszej kadry i ligi mistrzów razem wzięte. Dlatego zgodziłem się.

- I jak ci się spodobało aktorstwo?
- Na tyle, że teraz czekam na jakąś ciekawą propozycję: niekoniecznie amanta, bo chcę odejść od tego wizerunku, więc może jakiegoś złoczyńcy? Bo mam dwie strony: raz jestem zły, a raz dobry.

- Na okładce nowej płyty leżysz sobie wygodnie na rozłożonej sofie. To twój najlepszy sposób na odpoczynek?
- Ta kanapa została zrobiona na miarę. Jestem wielki, więc wszystko muszę mieć robione na miarę. Zrobił mi ją znajomy z Lublina. Leżę na tej kanapie i oglądam sobie filmy z rzutnika na 120-calowym ekranie na ścianie. Czuję się więc jakbym był w kinie. Do tego mam dobry zestaw stereo z lampami, dzięki któremu muzyka brzmi tak, jak powinna brzmieć. Zawsze o tym marzyłem, a nie miałem na to pieniędzy. Kiedy je wreszcie zarobiłem, kupiłem do domu jako pierwszy właśnie ten rzutnik, sprzęt grający i kolumny. Wolałem mieć to, niż kanapę czy inne rzeczy.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.