Śmierć na stacji paliw. Spowodowały ją dopalacze?
W tej samej chwili zasłabło dwóch mężczyzn, którzy umówili się na piwo. Jeden z nich zmarł. Policja wyjaśnia, co spowodowało śmierć 35-latka. Podejrzewa się, że doprowadziły do niej dopalacze.
Nie żyje 35-letni Bartłomiej. Mężczyzna zmarł nagle w toalecie na stacji paliw przy ul. Zielonej w Nowym Sączu. Jego kolega, starszy o trzy lata, upadł bez oznak życia przy wejściu do baru „Kurczak”, działającego kilkanaście metrów od budynku stacji paliw.
Młodszego mężczyzny, mimo błyskawicznej pomocy, nie udało się uratować. W przypadku jego starszego kolegi reanimacja prowadzona przez współwłaściciela baru i dwóch klientów, w tym emerytowanego ratownika WOPR-u, przyniosła efekt. Po kilku minutach sądeczanin zaczął samodzielnie oddychać.
Dramat na stacji paliw rozegrał się w piątek około godz. 18. Do budynku weszło dwóch mężczyzn, którzy skierowali się do toalety.
- Po chwili jeden z nich wyszedł z niej, a drugi tam został - opowiada Wiesława Gągor, która w tym czasie pracowała na popołudniowej zmianie. - Po 10 minutach zaniepokoiłam się, że ten drugi nie wychodzi. Usłyszałam odgłos, jakby głuchego uderzenia. Poszłam sprawdzić, co się dzieje. Drzwi do toalety były uchylone - opowiada.
Zobaczyła leżącego na posadzce mężczyznę. Wezwała na pomoc kolegów ze zmiany. Jeden z nich był w młodości sanitariuszem.
Sprawdził leżącemu tętno. Było ledwo wyczuwalne. Zaczął go reanimować. Błyskawicznie wezwano karetkę.
W czasie gdy w toalecie stacji paliw trwała dramatyczna walka o życie 35-latka, pani Wiesława zauważyła kątem oka, że coś niepokojącego dzieje się również kilka metrów dalej koło baru Kurczak. Szybko zdała sobie sprawę, że tam też ktoś jest reanimowany. To był 38-latek, który moment wcześniej wyszedł z toalety. Po chwili podjechała druga karetka.
- Ten człowiek zdążył tylko powiedzieć, że złoży zamówienie, kiedy przyjdzie jego kolega - opowiada Zbigniew Górczyk, współwłaściciel baru „Kurczak”. - Ledwo to powiedział, a ja z przerażeniem zobaczyłem, jak osuwa się na ziemię. Zrobił się siny. Nie oddychał. Tętno było niewyczuwalne. Wyglądało to tak, jakby dostał zapaści.
Zbigniew Górczyk przeskoczył szybko przez bufet, przy którym siedziało dwóch klientów. Krzyknął do nich: - Pomóżcie!
- Zaczęliśmy reanimować nieszczęśnika. Trwało to z sześć minut. Myśleliśmy, że nie damy rady. Ale cały czas mówiłem, że musi nam się udać. I w końcu się ocknął. Podczas prowadzonej reanimacji zadzwoniłem po karetkę pogotowia.
Współwłaściciel baru wiedział, jak udzielić pierwszej pomocy, bo w latach osiemdziesiątych przez rok pracował w pogotowiu jako ratownik.
35-latek osierocił córeczkę, która za kilka dni idzie do pierwszej klasy i jej młodszą siostrę. Nie zdążył kupić mieszkania, na które ciężko pracował we Francji. Teraz z żoną i dziećmi mieszkał w lokalu wynajmowanym niedaleko stacji paliw firmy Transkonspol.
38-latka zabrano do szpitala. Miał wypisać się stamtąd na własne życzenie już następnego dnia.
Z ustaleń funkcjonariuszy wynika, że sądeczanie spotkali się w ogródku piwnym. Nieoficjalnie mówi się, że mogli zażyć dopalacze.
Prokurator zarządził sekcję zwłok. Równolegle mundurowi będą wyjaśniać przyczyny śmierci 35-latka.
Autor: Stanisław Śmierciak "Gazeta Krakowska"