Mamy psa. Od ponad pół roku. Zaczynamy się więc do tego stanu przyzwyczajać. Pies pochodzi spod Radomia. Próbowałem z nim rozmawiać o tym, czy czuje dumę w związku z otwarciem lotniska. Rozmową nie był specjalnie zainteresowany. Ale nie należy wyciągać z tego jakichś daleko idących wniosków, bo zasadniczo jest małomówny. Właściwie nic nie mówi. Raczej daje do zrozumienia.
Pies spod Radomia przyjechał z babesziozą. Podradomski kleszcz zafundował mu pierwotniaka. Pierwotniaka udało się wytłuc. Było nerwowo. Nie jest powiedziane, że udałoby się to jeszcze raz, więc pilnujemy, by pies był zaopatrzony przeciwkleszczowo. Środki mordują wszystko, co żerować chce na jego skórze: kleszcze, pchły, no i komary. Niestety, komary o tym nie wiedzą. Tną go więc z zaangażowaniem równym temu, z jakim tzw. silni razem ścigają tzw. symetrystów.
Komary gryzą. Gryzą i giną. Ale gryzą. Komarów ubywa. Więc jest z psiego cierpienia jakiś pożytek. Próbowałem psu tłumaczyć, że jest jak Winkelried. Ale jakoś nie było widać, żeby specjalnie spowodowało to u niego satysfakcję.
W zeszłym tygodniu w Warszawie odbyła się zorganizowana przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych konferencja „PISM Strategic Ark”. Z całego świata do Warszawy zjechali się stratedzy od wojny i pokoju, eksperci od planowania polityki i prowadzenia wojen. Co w zasadzie - jak nauczał Carl von Clausewitz - oznacza jedno i to samo, bo wojna to instrument osiągania celów politycznych. Przyjechali, by rozmawiać o polityce i bezpieczeństwie. I rozmawiali. Bardzo to było - muszę przyznać - interesujące.
Konferencję otwierał wykład profesora Eliota Cohena. Wykład świetny. W uproszczeniu o tym, dlaczego i jak bardzo Rosja musi zostać przez Ukrainę pokonana, bo jeżeli nie zostanie pobita w sposób wystarczający, to znowu zaatakuje. Świat postzimnowojenny się skończył. Właśnie na ukraińskich stepach wykuwa się nowy.
Po wykładzie dyskusja. Musiało, oczywiście, paść pytanie o eskalację. Nie zapytał jednak żaden z niezależnych niemieckich specjalistów, a człowiek z Australii. - Co będzie, jeżeli Putin użyje taktycznej broni jądrowej? - Nie użyje - odpowiedział profesor. Putin to nie wojskowy, to człowiek służb. A służby bardziej niż działaniem zajmują się straszeniem. Rozmawianie więc o jądrowym zagrożeniu to jest coś, o co Putinowi chodzi. Nie użyje, bo dość oczywistym jest, co by się stało, gdyby użył. Ludzie mający pojęcie o tych sprawach wiedzą, że istnieją gotowe scenariusze rozszerzenia programu Nuclear Sharing. Więc następnego dnia Putin obudziłby się na świecie, w którym broń jądrowa jest w Finlandii, Polsce, Rumunii… Nie przypadkiem we właściwie śmiesznym, chińskim programie pokojowym wyraźnie jest mowa o niedopuszczalności atomowego szantażu. Dlaczego? Bo Chińczycy nie chcą się obudzić w świecie, w którym broń jądrowa jest w Korei Południowej i Japonii. No i jeszcze jeden argument. NATO (czytaj: USA) wyraźnie mówi, że użycie broni jądrowej spowoduje mocną reakcję. Jaką? Różnica konwencjonalnego potencjału między Rosją i Sojuszem jest na tyle duża, że Putin mógłby się obudzić bez swojej floty, obrony przeciwlotniczej, lotnictwa. Dlatego jakiekolwiek rozmowy o jądrowym zagrożeniu są głupie. Działają tylko i wyłącznie na korzyść Rosji. Nikt rozsądny nie powinien się tym poważnie zajmować. Rosja przegrywa. Gdyby w swojej głupocie użyła broni jądrowej, przegrałaby tylko bardziej i z całą pewnością znacznie szybciej. Jednak co chwilę w jakiejś telewizji słyszę o eskalacji.
Pewien mój mieszkający w Wielkiej Brytanii kolega nie mógł zrozumieć, dlaczego w polskich mediach odbywa się dyskusja na temat szczelności polskiej obrony przeciwlotniczej. Tłumaczyłem, że trwa kampania, więc trudno, by takiego politycznego złota nie używać. Argument ten wprowadził go w konsternację. Jak można takie rzeczy wykorzystywać politycznie? Klasa polityczna nie potrafi się zachowywać odpowiedzialnie? Próbowałem część odpowiedzialności przerzucić na media. Są od informowania, a dziś czas taki, że im bardziej angażujący temat, tym więcej klików, tym bardziej chcą o nim informować.
Zdziwił się, dlaczego nikt do mediów nie zadzwoni i nie powie, żeby z powodów racji stanu tym się nie zajmowały. Odpowiedziałem, że tak się w Polsce nie robi. W konstytucji mamy zapisaną wolność mediów. Zresztą argument racji stanu raczej by nikogo nie przekonał. Nie mógł uwierzyć. Ale czego wymagać od mieszkańca kraju, którego premier, w ramach obowiązków, podczas mszy czyta z ambony Pismo Święte.
Nie powiedziałem mu, że w sytuacjach nadzwyczajnych jest możliwość wprowadzenia cenzury. Zacząłby się pewnie zastanawiać, dlaczego z pełnoformatową wojną za granicą, z atakami hybrydowymi w kraju i powszechnym brakiem rozsądku nikt nie myśli o wprowadzeniu stanu nadzwyczajnego, więc mu nie powiedziałem.
Zamiast tego wróciłem do tłuczenia komarów. Niby już otrutych, ale wciąż dożartych.