Kiedy Adam Woronowicz ma kłopoty, to idzie do Boga
Chodź za młodu był niezłym łobuzem i nawet powtarzał klasę, odkrył w sobie powołanie do aktorstwa. Dziś potrafi z ekranu rozśmieszyć widzów, ale także ich przerazić.
Ostatnio prezentuje nam głownie swój komediowy talent. Tak było w obu częściach „Teściów”, w zwariowanym „Ślubie doskonałym” czy nawet w familijnym „O psie, który jeździł koleją”. A przecież ma w swym dorobku również bardzo dramatyczne role. Wszak wcielał się w postacie świętych, jak w „Popiełuszko. Wolność jest w nas” czy „Dwie korony”. Ma też w swym dorobku rolę psychopatycznego mordercy w „Czerwonym pająku”. Sam podkreśla jednak zawsze, że najważniejsze są dla niego role męża i ojca.
- Rodzina sprawia, że człowiek ma ważniejsze obowiązki od wykonywania zawodu. Niezależnie od kalendarza musi znaleźć na nie czas, bo są na pierwszym miejscu. Dlatego mówię, że co byśmy nie zagrali, to najważniejszą rolą jest ta, którą pisze nam prawdziwe życie. A wszystkie inne są tylko dodatkiem. Mniej lub bardziej angażującym, ale dodatkiem. Bo takich wyzwań, jakie stawia przede mną rodzina, nie mam nigdzie – mówi w „Gazecie Krakowskiej”.
Wycieczki z księdzem
Choć początkowo mieszkał z rodzicami na wsi w jednym pokoju z kuchnią, od kiedy skończył pięć lat, wychowywał się na blokowisku w Białymstoku. „Wjazd na Osiedle Przydworcowe na własne życzenie” – głosił napis na jednym z budynków. I rzeczywiście: potrafił z kolegami łobuzować. Kiedy chodził do podstawówki, tyle było w niej uczniów, że w szkole obowiązywały trzy zmiany, zdarzało mu się więc wracać do domu późnym wieczorem.
- Tata mój pracował w Państwowym Przedsiębiorstwie Transportu Handlu Wewnętrznego, był tam dyspozytorem, mama w zakładach mięsnych w Białymstoku. Praca dobra jak na tamte czasy, kiedy obowiązywały kartki. Ale to nie tak, że mama podprowadzała dla nas na lewo kilogramy mięsa. Jeśli już, to jakieś niewielkie ilości, poza tym cały system działał zupełnie inaczej, obowiązywał jakiś chory handel wymienny – wspomina w „Zwierciadle”.
Ponieważ wolał ganiać z kolegami po osiedlu niż ślęczeć nad zeszytami, zawalił matematykę i musiał powtarzać klasę. Bardziej interesowała go muzyka i kino. Całe popołudnia spędzał w sklepie „Music For You”, gdzie odsłuchiwał rockowe nowości z pirackich kaset. Filmem zachwycił się, kiedy w kinie „Syrena” obejrzał „Gwiezdne wojny”. Potem godzinami wpatrywał się w fotosy z kosmicznej sagi, które miał jeden z kolegów.
- Byłem ministrantem. W ogóle wszystkich ministrantów u nas w parafii było chyba ze 300. Nie musieli mnie namawiać, strasznie chciałem. Absolutnie nie kłóciło mi się to z tym, że na co dzień byłem niezłym łobuziakiem. Kościół był wtedy dla mnie symbolem wolności. Przychodziła upragniona niedziela, bo soboty były pracujące, i rano po mszy ksiądz brał nas na przykład na rowery i jechaliśmy na wycieczkę – opowiada w „Zwierciadle”.
Piątka za spektakl
W liceum rozkochał się w książkach. Całe dnie spędzał w szkolnej bibliotece, nawet myślał, żeby samemu coś napisać. Niestety – przeszkodziła mu w tym dysleksja. Nauczycielka od polskiego zobaczyła w nim jednak potencjał i ogłosiła w klasie, że ten z uczniów, kto pójdzie do teatru i przyniesie jej bilet na dowód, dostanie dobrą ocenę. Adam postanowił poprawić w ten sposób swoje wyniki i tak zaczęła się jego przygoda z teatrem.
- Żyłem dalej normalnie, chciałem być historykiem i nagle podczas przedstawień teatralnych zacząłem wpatrywać się w aktorów i podziwiać ich powołanie. Pojechałem do Warszawy na „Mistrza i Małgorzatę”, podszedłem do sceny w Teatrze Współczesnym i miałem poczucie, że chcę tam tylko postać. Nic więcej! Nie chodziło o zostanie aktorem, ale o potrzebę bycia tam. Strasznie się na początku wstydziłem tego uczucia, ale powoli uświadamiałem sobie, że muszę być aktorem – tłumaczy we „Frondzie”.
Choć ksiądz sugerował mu po maturze seminarium, on jednak czuł inne powołanie. Pojechał zdawać do łódzkiej filmówki, ale dostał się dopiero rok później do warszawskiej Akademii Teatralnej. Zakwaterowano go w pokoju z dwoma innymi chłopakami – Marcinem Dorocińskim i Jankiem Wieczorkowskim. Początkowo było mu trudno, zaczął jednak codziennie chodzić przed zajęciami na mszę i w końcu stanął na nogi.
- Wiara daje mi nadzieję. Widzę, że w głębi mojego serca, cokolwiek się wydarza, gdzieś na samym dnie, jest nadzieja, że będzie dobrze. Druga rzecz to wiara, że moje życie nie zależy ode mnie. Że wstaję rano i ufam, że jestem w rękach Kogoś, kto może mnie uśmiercić w sekundę, ale ufa mi na tyle, że pozwala mi przeżyć kolejny dzień. A nawet dopuszcza jakąś próbę, żebyśmy się okazali jako wierni Jemu, tak jak On jest nam wierny – podkreśla w „Gościu Niedzielnym”.
Śladami świętych
Pierwszy wielki sukces odniósł, kiedy zagrał główną rolę w filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Długo się do niej przygotowywał, nawet zamieszkał na tydzień w seminarium. Ale było warto – bo stworzył autentyczną postać z krwi i kości. Kilka lat później zagrał ojca Maksymiliana Kolbe w „Dwóch koronach”. Wtedy odbył pielgrzymkę śladami swego bohatera, odwiedzając Niepokalanów i Oświęcim. Jakby tego było mało – to jego głosem przemawia Jezus w „Biblii Audio”.
- Pamiętam, że nieżyjący już Jerzy Trela użyczył swego głosu Bogu Ojcowi w „Starym Testamencie”. Kiedy spotkaliśmy się na jednym koncercie, mówi do mnie „Cześć synu”, a ja do niego: „Cześć tato”. Mieliśmy więc dużą frajdę z tego powodu. „To jest wyjątkowe, kiedy głos „Jestem, który jestem”, to mój głos” – mówił Jurek. To momenty, które po ludzku nas przerastają – twierdzi w „Dzienniku Polskim”.
Swoją przyszłą żonę poznał w kościele. Widywał ją na nabożeństwach, na które i on chodził. W pewnym momencie pomyślał, że powinien do niej podejść i porozmawiać. Poznał się z Agnieszką i dzisiaj są małżonkami z trójką dzieci.
- Nasze narzeczeństwo trwało kilka miesięcy i postanowiliśmy wziąć ślub. Koledzy w teatrze patrzyli na mnie, jak na wariata. „Boże, co ten facet robi” - mówiły ich oczy. A my jesteśmy z sobą wiele lat, są różne momenty w naszym życiu, ale to, że kiedy mamy kłopoty, to idziemy do Boga, to jest wielkie nasze błogosławieństwo. To, że nie mieliśmy przed ślubem żadnych doświadczeń seksualnych także ma ogromne znaczenie. Ja nie zapomnę nigdy naszej pierwszej nocy, już po ślubie. To coś, na co warto było czekać – podkreśla we „Frondzie”.